W kategorii filmów o odchodzeniu „Earl i ja i umierająca dziewczyna” może już teraz rościć sobie prawo do absolutnego topu. Nawet jeśli z miejsca zawierzyć tytułowemu „Ja” o ostatecznym wyleczeniu „dziewczyny”, o czym będzie zapewniał nas w trakcie fabuły co najmniej kilkukrotnie.  |  | ‹Earl i ja i umierająca dziewczyna›
|
Jeśli wydaje Wam się, że wstęp jest jednym wielkim spoilerem, to jest nią właściwie każdy aspekt filmu - od tytułu po napisy rozdzielające poszczególne akty, odliczające dni „skazanej na zagładę przyjaźni”. Przyjaźni, bo to ona, a nie kultywowane w młodzieżówkach podrygi serca jest tu osią, wokół której obraca się sprawne koło obrazu. W „Earlu...” spoglądamy z Gregiem na znaną rzeczywistość high schoolowego życia. Oddychającą tlenem złożonym z miksa subkultur, gangów i grupek. Dla komfortu pełnego bezpieczeństwa przed jakimkolwiek prześladowaniem Greg nie należy do żadnej z nich. Sprytnie lawirując od jednej do drugiej, zagra w karty z gotyckimi dziwakami, posłucha lamerskiego rapu, skinie głową z uznaniem w stronę licealnych mięśniaków i przybije żółwia z palaczami trawki. A gdy przyjdzie do jedzenia na szkolnej stołówce przypominającej Kandahar, Krym i Kaszmir w jednym, wymyka się do gabinetu zaprzyjaźnionego nieortodoksyjnego nauczyciela historii, gdzie razem z kumplem Earlem może w spokoju obejrzeć kawałek klasyki kina o twarzy i wywołującym ciarki głosie Wernera Herzoga. Pielęgnowana przez lata sztuka niewidzialności dla innych zostanie przerwana, gdy matka zmusza Grega do odwiedzenia Rachel – słabej znajomej ze szkoły, określanej przez niego samego mianem „nudnawej żydówki z grupy 2a”. Dziewczyna właśnie otrzymała druzgocącą wiadomość o zachorowaniu na białaczkę. Greg ma za zadanie pocieszenia w trudnych chwilach, co przy skomplikowanym systemie unikania angażowania się w jakiekolwiek bliskie relacje, jest dla niego niczym straceńcza misja. Nagrodzony nagrodą publiczności w Sundance film nie kradnie jednak serc widza wyświechtanymi schematami. Reżyser Alfonso Gomez-Rejon na spółkę ze scenarzystą Jesse Adrewsem wywraca do góry nogami gatunek coming-of-age zawierający dorosłe i trudne tematy, z którymi dorastająca młodzież do tej pory nie miała za wiele do czynienia. W przeciwieństwie do typowego romansu, w „Earlu...” nie doświadczamy łez wyciskanymi długimi spojrzeniami i deklaracjami o wiecznym uczuciu młodych i bezbronnych wobec przypadłości kochanków. Tymbardziej, że Gomez-Rejon wydaje się być pilnym uczniem Michela Gondry’ego - w cacuszkowatych remake’ach klasyki kina(„2:48 Cowboy”, „Eyes Wide Butt” czy „The Seven Seals” – przeróbka „Siódmej pieczęci”), które od dziecka kręcą Greg i Earl słuchać echa „Ratunku: awaria!”. Poklatkowe, papierowe animacje przywodzą na myśl „Jak we śnie” i wiele innych produkcji genialnego Francuza. Podobnie do „Zakochanego bez pamięci”, który zatrząsnął schematem rom-comu tak i tu twórcy stawiają sobie za cel dojście do gatunkowego finału i bycie źródłem pokrzepienia i pozytywnego pocieszenia zupełnie innymi drogami. Nastolatki nie dorastają przedwcześnie, nie prowadzą poważnych rozmowie o chorobie, o której nie mają większego pojęcia. Żartują, żyją w oderwaniu od rzeczywistości, korzystając z ostatniego czasu kiedy mogą częściej być jeszcze dziećmi a nie dorosłymi. We wstępie filmu otrzymujemy ostrzeżenie, że będzie to m.in. opowieść o kręceniu filmu, po obejrzeniu którego ktoś dosłownie umarł. Bez obaw - „Earl i ja i umierająca dziewczyna” akurat pobudza do życia.
Tytuł: Earl i ja i umierająca dziewczyna Tytuł oryginalny: Me and Earl and the Dying Girl Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 105 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 80% |