Nie przez przypadek to właśnie Steve’a Jobsa, a nie rzeszę informatyków i inżynierów, którzy stali za sukcesem Apple’a, zapamiętano jako geniusza i zmieniającego świat nowoczesnej technologii wizjonera. Podobnie powinno być z Aaronem Sorkinem, bo to jego nazwisko a nie Danny’ego Boyle’a należałoby wymienić jako pierwsze przy zachwytach nad najnowszą filmową biografią legendarnego CEO.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Sorkin nie umieścił bowiem w scenariuszu klonowanej do znudzenia historii rodem z klasycznego bio-pica. Nie zobaczymy tu dorastania, dochodzenia do pomysłów i pierwszych wzlotów i upadków. Steve Jobs w ujęciu scenarzysty „Social Network” jest już uznanym przedsiębiorcą z firmą wartą ponad 400 milionów dolarów. Do tego cholernie szorstkim i nieprzyjemnym w obyciu. Pomiatającym bez sentymentów współpracownikami, żądającym perfekcjonizmu i nieomylnej precyzji w spełnianiu jego skrupulatnej wizji. Bo tylko taki dyktat jest w stanie zapewnić mu sukces i przewagę nad konkurencją. Lecz to nie sama wizja apodyktycznego tyrana, wygrana w wybornej i pełnej roli przez Michaela Fassbendera wybija się w „Stevie Jobsie” ponad biograficzną przeciętność. Sorkin wokół głównej postaci napisał właściwie trzy aktowy spektakl, który za każdym razem kończy się tam gdzie każdy inny scenarzysta dopiero by zaczynał swój skrypt, bądź uczynił z niego punkt zwrotny – od gromkiego wystąpienia i prezentacji kolejnego, przełomowego produktu z linii produkcyjnej Apple’a, których w filmie nie ujrzymy. W centrum uwagi jest bowiem wszystko to co dzieje się za kulisami, podczas gorączkowych ostatnich przygotowań i presji czasu. W końcu jak mawiał generał Patton – dopiero presja jest wstanie wytworzyć prawdziwe diamenty. Przy podziale łupów nie można jednakże pominąć dwóch królów, bez których nie byłoby co oddawać cesarzowi. Danny Boyle świetnie poradził sobie ze zwężoną scenografią, wymuszającą między bohaterami notoryczne kursy kolizyjne. W nieco teatralny skrypt Sorkina wpuścił dynamicznego i ekspresyjnego ducha. Odtwórców natchnął siłą potężnych osobowości, nic zatem dziwnego, że moc emocjonalnych eksplozji w potyczkach na linii Winslet-Fassbender to aktorski majstersztyk. Fassbender gra tutaj rolę życia, niesamowicie inteligentnego furiata, z jasno zakreślonym celem – chęć zmiany świata na lepsze. Podporządkowując temu wszystko nie dehumanizuje jednak Jobsa w całości, bo nawet w bezwzględnym liderze, wypierającym się ojcostwa i ośmieszającym przed światem swą byłą partnerkę, znajdą się także ludzkie, zwykłe uczucia. „Steve’a Jobsa” ogląda się jak wycinek z końcowego warsztatu artysty, tuż przed ukończeniem kompletnego dzieła, któremu brakuje tylko złożenia podpisu gdzieś na fragmencie płótna(czy raczej obudowie). To propozycja wizji człowieka pragnącego pełnej kontroli nad własnym wytworem, ale też sprawnie i nietuzinkowo odmalowany portret biznesmena o nowatorskim myśleniu o biznesie i technologii, bez którego współczesny świat byłby znacznie uboższy. Wystarczy rzucić okiem w swoim otoczeniu na obudowę komputera, telefonu czy tabletu, by dostrzec charakterystyczne logo z nadgryzionym jabłkiem. Może i Jobs nie napisał nigdy linijki kodu ani nie stworzył własnoręcznie żadnego projektu. Lecz mając do dyspozycji świetnych muzyków potrafił stworzyć z nich genialnie grającą orkiestrę, której twórczości świat słucha dziś jak nigdy dotąd.
Tytuł: Steve Jobs Data premiery: 13 listopada 2015 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 122 min Gatunek: biograficzny, dramat Ekstrakt: 90% |