Gotycki horror „Crimson Peak. Wzgórze krwi” Guillermo del Toro nie jest może najbardziej przerażającym filmem roku, ale imponuje pod wieloma innymi względami: to zachwycająca atmosferą, przepychem i dbałością o detal próba przywrócenia magii dawnego Hollywood. Udana.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Fantazja i rzeczywistość splatają się w kinie Guillermo del Toro w bardzo dwuznaczny sposób: jego bohaterowie uciekają w wyobraźnię, licząc, że znajdą tam wytchnienie od wojny, zbrodni czy śmierci. Okazuje się jednak, że granica między światem realnym a zmyśleniem jest umowna, a gwałt i przemoc toczące codzienność z łatwością przerzucają się również na sferę imaginacji, wykrzywiając ją i zamieniając w koszmar. Trudno jednak o lepszą pożywkę dla mrocznej baśni, która dzięki metaforze i wrażeniu ułudy pozwala skonfrontować się z tym, co wyparte. Nie inaczej jest w przypadku „Crimson Peak”, gotyckiego horroru, w którym duchy przeszłości nie pozwalają zapomnieć o tym, co zamiecione pod dywan. Główną bohaterką filmu jest Edith Cushing, córka amerykańskiego przemysłowca-selfmademana, próbująca swoich sił jako autorka powieści grozy – wbrew społecznemu konwenansowi końca dziewiętnastego wieku, w którym dziewczyna z bogatego domu pisać może jedynie w wyniku kaprysu, a jeśli już musi, to niech przynajmniej weźmie się za romanse, a nie horrory. Jane Austen, a nie Mary Shelley – zestawienie to pojawia się zresztą w filmie (choć w innym kontekście). Gdyby jednak wśród dziewiętnastowiecznych literatek szukać najlepszych patronek dla „Crimson Peak”, byłyby to siostry Brontë, u których zza gorsetu tradycji i ładu społecznego (a także formy powieści – wiktoriańskiego romansu) nieustannie wybija obsesja i szaleństwo, tym gwałtowniejsze, że napędzane seksualnym popędem i walką klas. W filmie del Toro znajdziemy te same emocje i napięcia: córka kapitalisty zostaje uwiedziona przez angielskiego arystokratę i z nowojorskich salonów przenosi się do rodzinnej posiadłości ukochanego: podupadłego, kryjącego mroczne tajemnice domu na odludziu, w porównaniu z którym Wichrowe Wzgórza tętnią życiem. Skojarzenia z siostrami Brontë budzi również Mia Wasikowska w roli głównej, która kilka lat temu zagrała w udanej wersji „Jane Eyre”: wtedy odkrywała sekrety Michaela Fassbendera, obecnie Toma Hiddlestona (nie ma co, dziewczyna wygrała los na loterii). Bohaterka „Crimson Peak” dojrzewa – od naiwności, niewinności i dziewictwa, po samoświadomość i akceptację ciemnej strony ludzkiej natury: tuląca się do poduszki w pierwszych scenach filmu, przerażona duchem zmarłej matki, wraz z rozwojem akcji staje się gotowa, by spojrzeć w oczy koszmarom: tym nadprzyrodzonym, i tym zupełnie rzeczywistym. Szkoda, że prosty – i dość przewidywalny – scenariusz del Toro i Matthew Robbinsa nie pozwala tak fenomenalnej aktorce, jaką jest Wasikowska, zabłysnąć. Także dlatego, że Edith, choć nierzadko zdezorientowana i zlękniona, zdaje się zawsze dostatecznie rozsądna, by nie popaść w obłęd – pisarskie ambicje wprawdzie sugerują wybujałą fantazję dziewczyny, a duchy (przynajmniej początkowo) zdają się jawić tylko jej, ale del Toro nie chce rozgrywać tych wieloznaczności tak przewrotnie, jak choćby Jack Clayton w genialnym „W kleszczach lęku” (którego wpływ na „Crimson Peak” jest jednak zauważalny), gdzie zjawy zinterpretować można jako majaki pobożnej guwernantki, przerażonej złamaniem seksualnego tabu. Więcej do zagrania mają Hiddleston i Jessica Chastain jako spłukane rodzeństwo Sharpe. Hiddleston jest doskonały jako czarujący, lecz nie bezinteresowny, baronet o duszy wynalazcy – do znanej choćby z postaci Lokiego intrygującej mieszanki wdzięku i niezaspokojonej żądzy, aktor dokłada tony, które brzmią wręcz niewinnie: widząc pasję, z jaką oddaje się majsterkowaniu na strychu, dostrzec można w nim skrzywdzone dziecko – a nie cynicznego gracza. Znakomita jest również Chastain, wyjątkowo nie w roli uosobienia dobra: przeszywająca lodowatym spojrzeniem, w imponujących sukniach, brzękiem pęku kluczy podkreślająca swoje panowanie w rodzinnej posiadłości, dumna, szalona, jakimś cudem nie osuwająca się w groteskę. Należy wspomnieć również o czwartym ważnym bohaterze tej historii – posiadłości Allerdale Hall w północnej Anglii. Dom Sharpe’ów jest oszałamiającym dbałością o detal i przepychem arcydziełem scenografii (genialnie sfotografowanym przez operatora Dana Laustsena): posępnym zamczyskiem o ścianach w kolorze morskiej zieleni, pełnym łuków i filarów; z labiryntem pokoi, wyburzonym dachem, przez który do hallu wpadają zwiędłe liście, śnieg i ćmy – a także z piwnicą, do której wchodzić nie należy (i żelazną windą, która prędzej czy później zjedzie na sam dół). Posiadłość obraca się w ruinę, a zimne kolory, trzeszczące sprzęty i wszechobecna karmazynowa glina, w złoża której dom się zapada, powodują, że widz ma wrażenie, jakby budynek jęczał i krwawił w agonii. Allerdale Hall oraz zamieszkujące go rodzeństwo należą do bezpowrotnie minionego świata; do porządku, w którym liczyło się urodzenie, a nie praca i talenty – a którego rozpaczliwe podtrzymywanie w nowej epoce przybiera formy wynaturzenia. Gnicie i implozja arystokracji skontrastowane są tu z energią i otwartością burżuazji, angielski mrok i mgły z ciepłymi kolorami i światłem lamp naftowych amerykańskich salonów: co prawda również nowa elita ma swoje grzeszki (w końcu prywatni detektywi z filmu del Toro muszą z czegoś żyć), jednak nie ulega wątpliwości, do której z klas należy przyszłość. Jeśli szukać w „Crimson Peak” nostalgii, to nie za szlacheckim porządkiem społecznym. Nieprzypadkowe są tu skojarzenia z „Rebeką” i „Osławioną” Hitchcocka, główna bohaterka nie bez powodu nosi nazwisko odtwórcy roli Van Helsinga z horrorów Hammera. Bajeczne kostiumy i dekoracje, ale też sposób w jaki del Toro kończy poszczególne ujęcia, kojarzą się z klasycznym Hollywood. Mimo tych wszystkich cytatów, aluzji i elementów pastiszu, „Crimson Peak” jest filmem serio: tym, czym dla Petera Jacksona był „King Kong” – bezwstydnym romansem na granicy kiczu, pełnym egzaltowanych dialogów, realizatorskiego przepychu i operowych emocji, które w innej konwencji byłyby zgrzytem – ale tu służą przywróceniu stylu i magii dawnego kina. Na tle współczesnego horroru produkcja del Toro jest właściwie osobnym zjawiskiem: próżno szukać tu realizmu, found footage, estetyki szoku – nawet gdy konsekwentne budowane klimatu zostaje zarzucone przez Meksykanina w finale, końcowe krwawe starcie w śniegu i we mgle więcej ma z wizualnej poezji niż z masakry rodem ze slashera. I to chyba jeden z powodów, dla których całość bardziej zachwyca niż przeraża. Drugi jest taki, że – jak na del Toro – filmowe duchy nie należą do szczególnie udanych: pozbawione indywidualnego rysu, wykreowane przy pomocy nie najlepszego CGI, skuteczniej straszą wtedy, gdy nie widać ich na ekranie. Chwilami trudno oprzeć się wrażeniu, że „Crimson Peak” niewiele by bez nich stracił – parafrazując jego główną bohaterkę, to raczej film z duchami, niż film o duchach. Ale wciąż niezwykły.
Tytuł: Crimson Peak. Wzgórze krwi Tytuł oryginalny: Crimson Peak Data premiery: 23 października 2015 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Gatunek: dramat, fantasy, groza / horror Ekstrakt: 80% |