„The Walk. Sięgając chmur” Roberta Zemeckisa, jeden z tych obrazów, które należy obejrzeć na możliwie największym ekranie – albo wcale, okrutnie rozczarowuje banałem metafory i uporczywymi staraniami, by zepsuć nawet swój majestatyczny finał.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„The Walk. Sięgając chmur” to film, w którym nie ma zaskoczenia. Już na początku informuje się nas, że przedstawiona w nim historia wydarzyła się naprawdę (opowiadał o niej już zresztą oscarowy dokument „Człowiek na linie” Jamesa Marsha) – jest ona zresztą tak niesamowita, że nie mógłby wymyślić jej żaden scenarzysta. Jest również pewne, że gdyby francuskiemu linoskoczkowi Philippe’owi Petitowi w pewien sierpniowy poranek 1974 roku nie udało się przejść między wieżami World Trade Center, nikt w Hollywood nie wpadłby na pomysł, żeby nakręcić o tym film. Produkcja Roberta Zemeckisa próbuje wypełnić lukę, którą pozostawił dokument Marsha – bogaty w zdjęcia i relacje, ale niezdolny realistycznie przedstawić samego podniebnego spaceru Petita. „The Walk” pozwala nie tylko obejrzeć popis Francuza, ale przede wszystkim doświadczyć go w całych jego grozie i pięknie – im większy ekran, tym większe wrażenie (i zawroty głowy). Niestety, nim dojdzie do finałowego le coup, należy odcierpieć szkicową fabułę (która nabiera rumieńców tylko w trakcie bezpośrednich przygotowań do akcji, nakręconych w konwencji heist movie) i kreskówkowe nakreślenie bohaterów. Co gorsza, podejmowane przez reżysera i jego ekipę decyzje są bliskie zrujnowania majestatycznej kulminacji. Grający Petita Joseph Gordon-Levitt z łatwością oddaje jednoczesne grację i wysiłek akrobatycznych popisów, ale jego francuski akcent jest komiczny w swojej teatralności: bohater sprawia wrażenie postaci z kabaretowego skeczu o Francuzach, a gestykulacja aktora (plus golfy, wszędzie golfy), wcale nie pomagają w wyprowadzeniu nas z błędu. Gordon-Levitt to gwiazdor, którego ekranową prezencję trudno znielubić – w przypadku „The Walk” byłoby to jednak do pewnego stopnia wskazane, bo Petit jest tu nie tylko uroczy i poetycznie rozmarzony, ale też uparty do granic obsesji i egotyczny. Scenariusz Christophera Browne’a i Roberta Zemeckisa jest jednak ślepo podporządkowany perspektywie linoskoczka – konflikty rozbrajane są więc pospiesznie, a zastęp papierowych bohaterów drugiego planu z nijak nie naświetlonych powodów i bez przesadnych wątpliwości wytrwale pomaga Petitowi w realizacji jego szalonego marzenia. Nie pomaga to zrozumieć relacji między członkami ekipy – a zwłaszcza ich losów po zakończonej akcji. Najgorszym pomysłem twórców jest jednak narracja Petita. Nie chodzi nawet o sam akcent Gordona-Levitta, do którego od biedy można się przyzwyczaić – ale o to, że bohater nieustannie tłumaczy nam zza kadru, jakie uczucia mu towarzyszą i jakie to jego marzenie jest wyjątkowe. Nie milknie nawet wtedy, gdy pod sobą ma jedynie stalową linę i przepaść liczącą ponad czterysta metrów. Reżyser Robert Zemeckis jest wybitnym rzemieślnikiem, który wie, jak wykorzystując techniczne zdobycze kina, wzbudzić w widzu poczucie niezwykłości (czego ostatnim przykładem karkołomne lądowanie samolotu z „Lotu” z Denzelem Washingtonem) – nieco rzadziej bywa jednak poetą. W „The Walk” jest kilkanaście minut, które należą do najlepszych przezeń nakręconych: spacer linoskoczka, jazdy kamery wzdłuż stu dziesięciu pięter, chmury zbierające się nad WTC i ledwie dostrzegalni ludzie u podstawy wież – wszystko to zdaje się mu jednak za mało, komentarz musi prowadzić widza krok po kroczku za bohaterem, nie pozwalając na domysł oraz zadumanie nad pięknem i otchłanią. Jeśli sensem „The Walk. Sięgając chmur” było doświadczenie niesamowitego przez widza, trudno o coś, co skuteczniej psułoby nastrój, niż zbędna (i nierzadko pretensjonalna) gadanina. Trochę zbyt łatwo chce Zemeckis, żebyśmy uwierzyli w doniosłe znaczenie numeru Petita, nazywanego „artystycznym przestępstwem stulecia”. Reżyser nie potrafi pokazać spaceru po linie inaczej niż jako wygłupu, kapitalnego cyrkowego popisu, w najlepszym wypadku – spełnienia szalonego marzenia, pozbawionego jednak aury dzieła sztuki. Francuski linoskoczek był dzieckiem konkretnej epoki – burzliwych politycznie, seksualnie i artystycznie późnych lat sześćdziesiątych, bez których nikomu nie przyszłoby do głowy, że przejście po linie rozwieszonej między dwoma drapaczami chmur może wyrażać anarchiczny charakter sztuki. Tymczasem po rewolcie Maja ′68 nie ma w „The Walk” ani śladu, a Paryż filmowany jest w pocztówkowej manierze, niemal jak w „O północy w Paryżu” (choć bez Allenowskiej przewrotności): czarujący artyści, śliczne dziewczyny śpiewające Leonarda Cohena i deszcz w Dzielnicy Łacińskiej – to kreskówka i parodia, a nie tło obyczajowe. Lepsze wrażenie robią Twin Towers, szare kloce pośrodku Manhattanu, którym niecodzienny wyczyn Petita rzekomo nadaje duszę. Podczas projekcji trudno nie myśleć o dalszych losach budynków – i to raczej wspomnienie 11 września 2001 roku, a nie popis linoskoczka, dodaje ostatniemu aktowi filmu dodatkowego wymiaru: nostalgii za amerykańską niewinnością (pal licho, że od zawsze fałszywą – ledwie dwa dni po spacerze Petita, Richard Nixon złożył rezygnację z urzędu prezydenta) oraz poczucia nietrwałości i przemijania – także tego, co pozornie nienaruszalne. „The Walk. Sięgając chmur” jest filmem zbyt banalnym, zbyt cyrkowym w dążeniu do zadziwienia widza, by wygrać tę melancholię zupełnie bez kiczu – nie znaczy to jednak, że w rzadkich momentach, gdy komentarz Petita milknie, a reżyser nie napastuje ni stąd ni zowąd Beethovenem, nie potrafi przyprawić o dreszcze innej natury, niż te związane z lękiem wysokości.
Tytuł: The Walk. Sięgając chmur Tytuł oryginalny: The Walk Data premiery: 9 października 2015 Rok produkcji: 2015 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 123 min Gatunek: biograficzny, dramat, przygodowy Ekstrakt: 30% |