powrót; do indeksunastwpna strona

nr 9 (CLI)
listopad 2015

Droga przez las
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Jakie to szczęście, że nie jestem urodziwy – mruknął do siebie, wjeżdżając coraz głębiej w las. Miał nadzieję, że nie będzie musiał podróżować długo. W końcu skoro dla Chavesa miało być „już za późno”, miejsce składania ofiar nie mogło znajdować się daleko od wioski.
W puszczy było ciemno choć oko wykol; księżyc już zaszedł i żadne światło nie przebijało się przez gęste korony drzew. Bremen jednak większą część życia spędził w Czerwonym Borze i mrok nie stanowił dla niego przeszkody. Dookoła panował spokój, tak jakby ta część lasu była kompletnie opuszczona zarówno przez zwierzęta, jak i demony.
Wkrótce mistrz dotarł do rozwidlenia, a obie odnogi wyglądały identycznie: wąskie, zasłane igłami i suchymi liśćmi, nieprzyjazne.
– Jak cię znam, wybierzesz nie tę, co trzeba – stwierdził na głos, po czym skręcił w lewą ścieżkę i popędził kobyłkę do galopu.
Oczywiście wybrał nie tę, co trzeba.
• • •
Las na każdym kroku przypominał mistrzowi, że jest tu intruzem. Kobyłka potykała się o wystające korzenie, drzewa zdawały się pojawiać znikąd, przejezdną z pozoru drogę nagle porastały kolczaste krzewy. Bremen nie miał najmniejszych wątpliwości, że nad tą puszczą sprawuje opiekę ktoś, kto nie jest miły.
W pewnym momencie kobyłka niespodziewanie wysadziła go z siodła, kiedy natknęła się na głęboki rów biegnący w poprzek ścieżki. Zatrzymała się tuż przed nim, szeroko otwierając chrapy i parskając, niezadowolona. Rów wyglądał, jakby dopiero co się otworzył, ziemia na jego brzegach sprawiała wrażenie świeżej.
Mistrz też był niezadowolony. Przejrzał w myślach katalog opowieści, którymi przez pół życia raczył go wioskowy owcarz.
– Gdzieś tam musi być wieża – mruknął, poprawiając pas i wsiadając z powrotem na konia. – A ty nie rób mi więcej takich numerów…
Wkrótce potem kobyłka znowu się zatrzymała. Dosłownie znieruchomiała z przerażenia. Bremen czuł pod sobą, że każdy mięsień konia jest napięty do granic możliwości.
Rozejrzał się uważnie, ale nie musiał szukać długo. Westchnął, zirytowany. Las próbował go za wszelką cenę opóźnić. A istoty, które się nim opiekowały, upatrzyły sobie na strażników niedźwiedzie. Zwierzęta czaiły się między drzewami, jeden przed mistrzem, drugi z boku.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Bremen westchnął ponownie. Nie miał czasu do stracenia, więc zeskoczył z siodła i odpiął od niego kuszę. Ruszył przed siebie pieszo, zakładając że bestie przybyły tu z jego powodu i zostawią kobyłkę w spokoju – przynajmniej dopóki nie rozprawią się z nim.
Szedł na niedźwiedzia, który był z przodu, po odgłosach poznając, że drugi przemieszcza się równolegle do niego. Wreszcie stanął, naciągnął kuszę i czekał.
Przez chwilę panowała cisza, w końcu jednak wielka plama czerni przed mistrzem poruszyła się. Niedźwiedź był o wiele szybszy, niż można by się spodziewać po jego rozmiarach; zaryczał przeciągle, a jego brat zawtórował, wprawiając w drżenie cały las.
Kobyłka zarżała przeraźliwie i cofnęła się o kilkanaście kroków, nie uciekła jednak. Niedźwiedź stanął na tylnych łapach, tuż nad Bremenem, i ponownie zaryczał. Trwało to ledwie sekundę, ale wystarczyło. Mistrz uniósł kuszę i strzelił zwierzęciu w oko. Miał szczęście – bestia zachwiała się, jakby zdziwiona takim obrotem spraw, po czym runęła z sapnięciem na ziemię. Bełt wszedł głęboko, dość głęboko, by niedźwiedzia praktycznie bez walki wyprawić na tamten świat. To był jednak koniec pomyślnych zbiegów okoliczności, bowiem na Bremena natychmiast rzucił się drugi zwierz. Zaatakował z boku, uderzył potężną, zbrojną w pazury łapą, a mistrz odleciał w tył, zatrzymując się dopiero na pniu pobliskiego dębu. Stęknął, tracąc dech i w myślach wzniósł dziękczynne modły za pierścień z czterema rubinami, który nosił na palcu; z jednej strony ta błyskotka sprowadziła na niego przekleństwo i doprowadziła do wygnania go z domu, z drugiej – dzięki niej mistrza nie sposób było zranić.
Co nie znaczyło, oczywiście, że nie można mu było zadać bólu. Uderzenie sprawiło, że każda komórka ciała zapłonęła żywym ogniem. Żebra i płuca miał jak obite cepem. Nie przestając mamrotać przekleństw, Bremen przetoczył się po ziemi, a nim niedźwiedź zdążył go ponownie dopaść, wstał i dobył miecza. Znieruchomiał z opuszczonymi rękami, czekając. Wiedza o tym, że nie może umrzeć, dawała mu ogromną przewagę nad dowolnym innym człowiekiem, który znalazłby się w jego sytuacji – nie bał się dopuścić niedźwiedzia naprawdę blisko i nie stracił zdolności logicznego myślenia. Gdy bestia podbiegła i stanęła tuż nad nim, unosząc obie łapy do uderzenia, bezceremonialnie wbił jej miecz w brzuch.
– Niczego się nie uczycie – stwierdził, z trudem przekręcając rękojeść. Niedźwiedź zaryczał przeraźliwie i szarpnął się, wyrywając mistrzowi broń z rąk. Jego rana poszerzyła się przy tym, a krzyczał z bólu niemal jak człowiek. Rozwścieczony, zaatakował bez namysłu. Przy trzecim zamachu łapą potknął się, zachwiał i przewrócił prosto na Bremena, przygważdżając mu nogi do ziemi.
– O kurwa – stęknął mistrz, usiłując uwolnić stopę, przygniecioną cielskiem bestii. Kompletnie stracił w niej czucie. – Cały brudny… śmierdzący… ubranie w strzępach… cholerny inkwizytor…
Wreszcie wydostał się i, dysząc ciężko, podniósł najpierw na kolana, potem na nogi. Odruchowo przekręcił pierścień na palcu.
Rozejrzał się i odnalazł w ściółce kuszę, która wypadła mu z ręki podczas pierwszego ataku. Dopiero wówczas podszedł, utykając, do umierającej bestii, której jęki były jedynym dźwiękiem słyszalnym pomiędzy drzewami. Poza tym las milczał jak zaklęty. Był zaklęty.
Niedźwiedź leżał na boku, bezsilnie drapiąc pazurami ziemię. Wokół niego ściółka stopniowo stawała się czarna i mokra od krwi. Upadając, sam wbił sobie miecz głębiej w brzuch, aż po jelec. Bremen chwycił rękojeść i pociągnął mocno. Niedźwiedź zawył potępieńczo, gdy z jego brzucha wylały się cuchnące wnętrzności. Jeszcze chwilę miał pożyć, a Bremen nie zamierzał mu niczego ułatwiać.
– Paskudztwo – stwierdził tylko, patrząc na uwalane ostrze. – Zaraza na to wszystko. Zaraza na ten cholerny las, na tę przeklętą dziwaczną wioskę, na chodzenie pieprzonymi skrótami. Zaraza na Chavesa, którego inkwizytorską dupę idę teraz ratować, nie wiadomo właściwie po co. To twoja wina, słyszysz?! – krzyknął.
Odpowiedział mu tylko skowyt umierającego niedźwiedzia. Mistrz ze złością kopnął zwierzę, które zaryczało nieludzko. Bremen też wrzasnął, bo użył tej bardziej obolałej nogi.
– Gówno – orzekł. Oczyścił miecz jak umiał najlepiej, w duchu ciesząc się, że to broń Chavesa, nie jego, i schował do pochwy. Na wszelki wypadek załadował też nowy bełt do kuszy, bo cokolwiek jeszcze go czekało, zapewne było już blisko.
Kobyłka stała mniej więcej tam, gdzie Bremen ją zostawił. Pomimo wściekłych ryków niedźwiedzi i instynktu, który wzywał do galopu, nie uciekła. Przyczyną mógł być bury kocur, który przycupnął na środku siodła.
– Witaj – mruknął mistrz, podchodząc do kobyłki. – Dobrze, że wróciłeś. Będę potrzebował pomocy.
Kot przeskoczył na jego ramię i usadowił się wygodnie. Bremen westchnął, gdy długie pazury wpiły się w kurtę, docierając aż do skóry. Z trudem wspiął się na siodło i ruszył w kierunku, przynajmniej miał taką nadzieję, zachodnim.
Drzewa rosły coraz gęściej i mimo że powinien już nastać świt, w tej części lasu robiło się jak na złość coraz ciemniej. Nauczona doświadczeniem kobyłka stąpała ostrożnie, chcąc uniknąć korzeni i wykrotów, a Bremen raz po raz uchylał się przed nisko wiszącymi gałęziami. Puszcza nie chciała ich tu i nie pozwalała im o tym zapomnieć.
Wreszcie sceneria uległa zmianie. Pojawiło się więcej miękkich, głębokich mchów i traw, nawet w mroku las wydał się Bremenowi bardziej zielony. A to wcale nie był dobry znak.
– Niech to szlag.
Trudno wyobrazić sobie lepszy sposób na zabezpieczenie kryjówki niż umieszczenie jej na mokradłach, prawda?
Mistrz starał się poruszać najostrożniej jak mógł. Nie raz i nie dwa chodził po bagnach i wiedział, jak szukać bezpiecznych przejść, to jednak nie był jego las. Wkrótce kobyłka zapadła się tylnymi nogami w błoto aż po pęciny.
– Gdzieś tam żyje mój zły brat bliźniak – powiedział na głos Bremen, pełen żalu do całego świata.
Kobyłka zapadła się również przednimi kopytami.
– A może dobry brat bliźniak – uzupełnił Bremen, zeskakując z siodła. Sam zagłębił się niemal po kolana i rozpoczął żmudne wyciąganie kobyłki z bagna. Po dłuższej chwili z trudem wygramolili się oboje na stabilny kawałek gruntu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.