Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj islandzka grupa Icecross.  |  | ‹Icecross›
|
Dziesięć miesięcy temu mieliście okazję przeczytać w tej rubryce tekst o pochodzącym z Islandii progresywno-folkowym zespole Egilla Ólafssona – Hinn Íslenzki Þursaflokkur. Miało to miejsce przy okazji ocalania od zapomnienia jego debiutanckiej – wydanej w 1978 roku – płyty. Nie bez powodu formację tę przywołujemy dzisiaj. Na bębnach grał w niej bowiem Ásgeir Óskarsson, który sześć lat wcześniej był współzałożycielem innego klasycznego zespołu rockowego z tej wulkanicznej wysepki – Icecross. Formacja powstała w Reykjaviku na początku 1972 roku z inicjatywy dwóch młodych hipisów, wspomnianego już Ásgeira i grającego na gitarze oraz śpiewającego Axela P.J. Einarssona. Chłopacy chcieli powołać do życia nowy zespół i właśnie szukali basisty. Ktoś podał im adres niejakiego B. Ómara Óskarssona (który nie był spokrewniony z Ásgeirem). Wybrali się więc do niego pewnego deszczowego dnia i zapukali do drzwi. Reszta jest już historią. Panowie szybko doszli do porozumienia i niebawem na firmamencie islandzkiej muzyki rockowej rozbłysła nowa gwiazda. Niestety, na krótko. Zdecydowanie zbyt krótko! Po kilku miesiącach pracy trio, wspierane przez swego rzutkiego menedżera Ágústa Harðarsona, wybrało się do stolicy Danii, aby w Rosenborg Studio zarejestrować utwory na debiutancki – i, jak się później okazało, jedyny w dyskografii – album. Atmosfera w Kopenhadze musiała być niezwykle twórcza, skoro efekt wyprawy okazał się tak udany. Po powrocie do ojczyzny Axel, Ásgeir i Ómar powołali do życia własną firmę i parę miesięcy później – już w 1973 roku – pod szyldem Icecross Records nagrany materiał wydali na winylowym krążku. Ukazało się tysiąc egzemplarzy płyty, które dostępne były jedynie na wyspie. Z tego też powodu „Icecross” stało się prawdziwy „białym krukiem”. Problem z podobnymi wydawnictwami jest jednak taki, że z biegiem czasu zapomina się o nich. Na szczęście czterdzieści lat po premierze, mająca siedzibę w teksańskim San Antonio, amerykańska wytwórnia Rockadrome, specjalizująca się w muzyce psychodelicznej i progresywnej z lat 60. i 70. XX wieku, postanowiła przypomnieć nagrania Islandczyków. Ukazał się i kompakt, i winyl – tym sposobem zaspokojono również najbardziej ortodoksyjnych wielbicieli rocka sprzed kilku dekad. I nawet jeśli decyzja szefostwa Rockadrome nie okazała się w końcowym rozrachunku komercyjnym strzałem w dziesiątkę – nic to! Warto było zaryzykować. Poza tym Islandczykom zwyczajnie takie upamiętnienie (przypomnienie) się należało. Album otwiera „Wandering Around” – najsłabsza z ośmiu kompozycji zebranych na „Icecross”. Dobrze więc, że jest na początku, przynajmniej potem nie psuje już tak bardzo dobrego wrażenia. Inna sprawa, że „najsłabsza” wcale nie musi oznaczać „zła”, a raczej niepasująca do reszty, odbiegająca stylem. Co w niej jest takiego nietypowego? Fakt, że to zagrany w rytmie boogie blues, z rozbudowaną w części środkowej partią solową perkusji i perkusjonaliów. W pewnym stopniu ratuje ją hardrockowa partia gitary, która daje przedsmak tego, co Axel zagrał w kolejnych utworach. Następujące po „Wandering Around” „Solution” to już klasa sama w sobie. Islandczycy grają wolno i majestatycznie (można by rzec: doommetalowo), wplatając elementy typowe dla rocka psychodelicznego, co bardzo zbliża ich do stylistyki wczesnego Black Sabbath. Podobnie zresztą jak hipnotyczny śpiewa Einarssona i smakowite chórki w tle.  | |
Nostalgicznym pięknem urzeka natomiast króciutka ballada „A Sad Man’s Story”, w której Ásgeir gra na basie, a Axel i Ómar sięgają po gitary akustyczne. Jest nie tylko nastrojowo, ale i bardzo melodyjnie. Do tego stopnia, że trudno się od tej pieśni uwolnić. Kapitalne wrażenie pozostawia po sobie także zamykający stronę A utwór „Jesus Freaks”. Chociaż tym razem mamy do czynienia z porywającą kompozycją z pogranicza hard rocka i progresu. Do tego dochodzą jeszcze przejmujący (i jednocześnie alarmistyczny) śpiew Einarssona i rozpędzona do granic możliwości – oczywiście jak na początek lat 70. ubiegłego wieku – perkusja Ásgeira. Po przełożeniu krążka na drugą stronę otrzymujemy na początek futurystyczną opowieść „1999”, która w warstwie muzycznej jest nawiązaniem do swojej poprzedniczki. Choć pojawia się w niej nowy, dość charakterystyczny element – okultystyczny zaśpiew wokalisty. „Scared” cofa nas o kolejną dekadę – w lata 60. XX wieku. Pod wieloma względami przypomina bowiem wszechobecne w tamtej epoce psychodeliczno-rockowe piosenki (w klimacie Love, The Jefferson Airplane, The Electric Prunes czy The Pretty Things). W „Nightmare” znów słychać wtręty okultystyczne. Ale nie to jest najbardziej zaskakujące, lecz punkowa zadziorność, wręcz wściekłość bijąca z tego utworu. Zupełnie jakby wyspiarze nasłuchali się amerykańskich protoplastów punk rocka – MC5 i The Stooges (z Iggy Popem w roli wokalisty). Całość zamyka kawałek noszący tytuł… „The End” – i jest to godne zwieńczenie znakomitej płyty. Pojawiają się tutaj i psychodeliczne, „kwasowe” gitary, i motoryczna hardrockowa sekcja rytmiczna, nie brakuje też świdrującej umysł, progresywnej solówki Axela. I chociaż trudno było określić album „Icecross” mianem arcydzieła, to mimo wszystko jest to porcja doskonałej hardprogowej muzyki. Tym bardziej może dziwić, że krótko po wydaniu płyty Ásgeir i Ómar postanowili opuścić grupę. Za to Einarsson zdecydował się walczyć dalej; wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie nawiązał współpracę z wokalistką Shady Owens, która nieco wcześniej – na przełomie lat 60. i 70. – mieszkała w Islandii i udzielała się w kilku lokalnych formacjach popowo-rockowych i psychodelicznych, między innymi Óðmenn, Hljómar, Náttúra czy Trúbrot. Niestety, z tego pieca żadnego chleba nie wypieczono i ostatecznie w 1975 roku zespół Icecross przeszedł do historii. Axel wrócił „na ojczyzny łono”, by popróbować kariery solowej („Acting Like a Fool”, 1976); wcześniej tą samą drogą podążył Ómar („Middle Class Man”, 1974). Obu panom niewiele się jednak udało. W przeciwieństwie do Ásgeira, który w drugiej połowie lat 70. dołączył do wspomnianego już progresywno-folkowego (z nawiązaniami do muzyki dawnej) Hinn Íslenzki Þursaflokkur (na początku następnej dekady zespół skrócił nazwę do jednoczłonowego Þursaflokkurinn). W kolejnych latach nagrywał natomiast płyty solowe („Veröld smá og stór”, 1995; „Áfram”, 2003; „Sól”, 2005; „Flúgðu með mér”, 2013), które mogą przypaść do gustu wielbicielom mocno uładzonego klasycznego rocka. Skład: Axel P.J. Einarsson – śpiew, gitara elektryczna, gitara akustyczna B. Ómar Óskarsson – gitara basowa, gitara akustyczna, śpiew Ásgeir Óskarsson – perkusja, instrumenty perkusyjne, chórki, gitara basowa (3) gościnnie: Tommy Seabach – instrumenty klawiszowe (3)
Tytuł: Icecross Data wydania: 1973 Nośnik: Winyl Czas trwania: 36:27 Gatunek: rock Utwory Winyl1 1) Wandering Around: 03:22 2) Solution: 05:32 3) A Sad Man’s Story: 02:47 4) Jesus Freaks: 05:36 5) 1999: 04:56 6) Scared: 03:52 7) Nightmare: 04:49 8) The End: 05:32 Ekstrakt: 80% |