powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CLIV)
marzec 2016

Negatywy
ciąg dalszy z poprzedniej strony
W odpowiedzi usłyszała jakieś niewyraźne słowa, ale nie zrozumiała żadnego z nich.
– Paweł? – Otworzyła drzwi, stanęła na progu, ale zobaczyła tylko odbicie żarówki w szybie samochodu. Rumor powtórzył się, ale gdzieś w głębi pomieszczenia. – Dlaczego nie włączyłeś tej cholernej lampy? – Zniecierpliwiona kobieta zanurzyła ramię w ciemności, sięgając dłonią do włącznika, ale zamiast charakterystycznego pstryknięcia usłyszała dziwny syk.
Poczuła słodkawy zapach; w tej samej chwili zakręciło się jej w głowie. Nieprzytomna osunęła się na podłogę.
Światło w korytarzu zgasło.
• • •
– Ściągnij go natychmiast. – Górecki wpadł do pracowni Orzelskiego. – Nieistotne dlaczego.
– W tym momencie nie mogę – odburknął naukowiec, przebierając palcami po klawiaturze. – Przed chwilą prosił o pełną manifestację.
– Więc ją przerwij, kurwa – detektyw nieoczekiwanie dla samego siebie podniósł głos. – Ma wrócić, rozumiesz?
Urażony Orzelski skrzywił się z niezadowoleniem, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa, ale zdenerwowany śledczy nie zwracał na niego uwagi. Nie zamierzał wtajemniczać uczonego w nagły zwrot w śledztwie, który zmienił kolegę detektywa w jednego z podejrzanych. Odkrycie, że Monika Kurczych z domu Marecka tak naprawdę była pasierbicą Cichonia uruchomiło lawinę. Zestawienie kolejnych zbrodni z harmonogramem delegacji detektywa nie wypadło na jego korzyść; okazało się, że wszystkie ofiary zginęły w czasie, gdy Cichoń przebywał po swojej stronie. Ale najbardziej pogrążało detektywa porównanie numerów seryjnych posiadanej przez niego broni z tymi, które umieścił w ostatnim raporcie. To przypadkowe odkrycie Góreckiego zmieniało bardzo wiele, choć na zwykły zbieg okoliczności zakrawał fakt, że wystarczyło zmienić kolejność dwóch ostatnich cyfr, by z walthera konwojenta Nogaja otrzymać prywatny pistolet doświadczonego detektywa.
– Na co czekasz? – powtórzył, zniecierpliwiony.
– Na kolarzy – odburknął wściekle naukowiec. – To nie mikrofalówka, którą wyłącza się jednym przyciskiem. Najpierw muszę gościa zlokalizować. I nie stój mi nad głową, to w niczym nie pomoże.
– Wyszczekany się zrobiłeś – zauważył cierpko Górecki. – Aż za bardzo.
W pracowni Orzelskiego zawalonej zakurzonymi książkami, wyblakłymi wydrukami i częściami nieznanych detektywowi urządzeń niełatwo było znaleźć wolne krzesło. Detektyw wypatrzył jedno, ostentacyjnie zrzucił z niego poplamione kawą papierzyska i usiadł, odwracając mebel tak, by mieć dogodny widok na komputer naukowca i komorę przesyłu.
– I co? – odezwał się po krótkiej chwili milczenia.
– Gówno – mruknął Orzelski, nie odwracając wzroku od monitora.
Na jego zwykle bladą twarz wstąpił nienaturalny w tej sytuacji rumieniec; uwadze Góreckiego nie uszły też zaciśnięte szczęki uczonego i nerwowe kołysanie nogą. Nie wszystko szło zgodnie z planem, zrozumiał detektyw. Z satysfakcją przybrał najbardziej drwiącą z min i już miał rzucić jakąś złośliwą uwagę, gdy zapaliła się lampka kontrolna komory przesyłowej. Śledczy natychmiast poderwał się z miejsca; w jednej chwili chęć do żartów opuściła go na dobre. Odruchowo sięgnął pod pachę, odpinając kaburę służbowej broni.
– Ty otworzysz – rozkazał, cofając się o krok.
Naukowiec obrzucił śledczego ironicznym spojrzeniem. Zdążył zauważyć instynktowny odruch detektywa.
– Myślisz, że zamiast Cichonia sprowadzę ci Kubę Rozpruwacza? – Uśmiechnął się krzywo. – W komorze znajdzie się ten, kto nosi lokalizator. Twój kolega nie jest idiotą, nie pozbędzie się go.
– Dość pierdolenia, otwieraj – zniecierpliwiony Górecki znów podniósł głos.
Orzelski wzruszył ramionami, ale wykonał rozkaz; mimo iż detektyw uparcie wypatrywał ponad jego ramieniem barczystej postaci Cichonia, jedyne, co widział, to metaliczna powierzchnia wnętrza komory.
– Kurwa. – Ściany urządzenia odbiły echem zdławiony głos zaaferowanego naukowca. – A jednak twój kolega jest idiotą. I to skończonym.
Górecki natychmiast znalazł się obok. Odepchnął Orzelskiego i zajrzał do środka; w pierwszej chwili zamarł, po czym potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Wewnątrz komory przesyłowej znajdował się tylko pusty na pierwszy rzut oka baniak po letnim płynie do spryskiwaczy. Detektyw przykucnął i ostrożnie podniósł przedmiot.
– Co teraz będzie? – spytał, potrząsając pojemnikiem.
– Nic. Przez jakiś czas pozostanie w zawieszeniu obserwacyjnym, ale potem stopniowo zaniknie.
– A jeśli wróci?
– Umrze, jeśli nie od razu, to w ciągu kilku godzin. Bez manifestacji regeneracyjnych nie wróżę mu wielkich szans.
Górecki znowu potrząsnął baniakiem, na którego dnie zagrzechotał nieduży aparat, bez przeszkód mieszczący się w uchu dorosłego mężczyzny.
Komunikator Cichonia.
• • •
– Czego pani ode mnie chce? Nie znam pani – wybełkotała niewyraźnie Marecka.
Skrajnie osłabiona z trudem skupiała wzrok na postaci nieznajomej kobiety. Pulsowanie w skroniach nie ustawało, gardło piekło nieznośnie, a wysuszony, obolały od rurki intubacyjnej język nie ułatwiał mówienia. Gdy na moment przymknęła oczy, zdawało się jej, że spada.
– Nazywam się Wiesława Białas – usłyszała. – I rzeczywiście, raczej nie spotkałyśmy się nigdy wcześniej, ale powinna pani mnie wysłuchać. Mam informacje o człowieku, który zamierzał upozorować pani samobójstwo.
Zaintrygowana Marecka zmusiła się do podniesienia powiek. To było coś nowego; do tej pory przypuszczano raczej, że sama zamierzała się zabić. W jednym momencie zawodowa dociekliwość zwyciężyła marazm.
– Skąd pani je ma? – spytała.
– Nie spyta pani kto to? – Białas uniosła brwi.
– Już wiem.
– Nie wie pani.
Marecka otworzyła oczy jeszcze szerzej. Kto jeśli nie Paweł?
– Ten, kto wezwał karetkę – stwierdziła z przekonaniem.
Wiesława pokręciła głową.
– Nie. Ten, który rozpylił pani w twarz gaz usypiający, a potem zamknął panią w garażu i uruchomił silnik samochodu, uprzednio starannie zatykając szpary pod drzwiami. On naprawdę chciał panią zabić.
Śledcza poczuła, że brakuje jej tchu; postać Białas niepokojąco zaczęła rozmazywać się przed oczami. By powstrzymać łzy, Marecka zamrugała szybko.
– Kurczych – szepnęła, odwracając głowę. – Ty skurwysynu…
Wiesława podeszła bliżej i usiadła na krześle obok łóżka. Wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła blade palce Moniki.
– Nie, dziecko. To nie on. Kurczych gdzieś przepadł. Uciekł, być może za granicę. Pewnie nawet nie zna pani tego człowieka.
Ciałem leżącej wstrząsnął dreszcz. Niezgrabnym szarpnięciem strąciła dłoń Białas, nie spytała jednak kto, zbyt wzburzona, by wydusić choćby słowo ze ściśniętego gardła.
– Najgorsze jest to, że on najwidoczniej zna panią bardzo dobrze – dodała ciszej Wiesława.
– Kto? – Marecka poruszyła ustami bezgłośnie.
– Niejaki Orzelski – padła odpowiedź. – Nauczyciel i niespełniony wynalazca.
Pośmiewisko całego świata naukowego, nawiedzony propagator hipotezy rzeczywistości bliźniaczych, miała dodać Białas, ale zachowała to dla siebie, widząc, jak śledcza niespodziewanie podrywa się z poduszki, a na jej policzki wstępuje intensywny rumieniec.
– Ale ja go znam! – wydyszała. – Uczył mnie fizyki w liceum. Brałam u niego korepetycje… Przychodził do naszego domu… Matko Boska… – Tym razem to Marecka mocno, z desperacją schwyciła dłoń Białas i ściskając ją gorączkowo, spytała: – Kto wezwał karetkę? Paweł, prawda?
Uczona powoli pokręciła głową, z żalem obserwując, jak z twarzy pacjentki znika rozbudzona dopiero co nadzieja i jak gaśnie płomień świeżo rozniecony w jej błyszczących oczach.
– Nie, dziecko – powtórzyła. – Nie on. Tego człowieka nie zna pani na pewno. Ale jest gotów pani pomóc. O ile zdąży pani wydobrzeć, zanim on…
Urwała, zagryzając wargi. Marecka z niemym pytaniem w oczach puściła jej dłoń.
– Nazywa się Cichoń – wyjaśniła Białas. – Jest detektywem… Działa w ukryciu, można tak powiedzieć… Choć to określenie nie do końca oddaje sytuację.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.