Nie nadaję się do recenzowania pierwszego sezonu „Jessiki Jones”. Nie znam komiksowego pierwowzoru, odstręczają mnie superbohaterowie, gardzę (z paroma szlachetnymi wyjątkami) superbohaterskim kinem. Nie zamierzam też analizować marvelowsko-netfliksowej produkcji narzędziami krytyki postfeministycznej. Brakuje mi zupełnie motywu. Musi wystarczyć sama okazja. Pierwszego tropu dostarcza wizyta w mieszkaniu bohaterki. Mieści się tam biuro jej jednoosobowej agencji detektywistycznej. Witają nas brud i mrok. Przez rozbitą szybę drzwi wejściowych wpada do pokoju trochę światła z korytarza. Wszędzie walają się puste butelki po gorzałce. Niezłe ziółko z tej Jessiki. Po zbadaniu lokalu przychodzi pora na zasięgnięcie języka. Wielki jak dąb, czarnoskóry barman i sąsiad-narkoman zdradzają niewiele. Odkrywamy jednak ze zdziwieniem, że Jones, chociaż w żadnym wypadku nie mogłaby posłużyć za wzór do naśladowania dla panien z dobrego domu, przyjaźni się z atrakcyjną, zamożną dziennikarką radiową. Zawodowe więzi łączą także Jessikę z wziętą prawniczką (w tej roli matriksowa Carrie-Anne Moss). Jest jeszcze ON, ale o nim opowiemy za chwilę. Galeria wyrazistych postaci stanowi gigantyczny atut „Jessiki Jones”. Biali mężczyźni są tutaj w zdecydowanej mniejszości, ba, nie występują w ogóle wśród bohaterów pozytywnych. Pierwsze skrzypce gra kobieta, drugie – kobieta, trzecie… również, przynajmniej początkowo; ta trzecia jest nawet lesbijką zdradzającą żonę. Później Jessikę wspierają dwaj Murzyni, w tle pojawia się też policjant a’la Roger Murtaugh. W ostatniej chwili scenarzyści przypominają sobie, że zapomnieli o czarnoskórych kobietach, toteż w finałowym odcinku angażują Rosario Dawson jako „special guest star”. Szaleństwo akcji afirmacyjnej? Bynajmniej. Prędzej rzeczywiste odzwierciedlenie demografii Hell’s Kitchen we współczesnym Nowym Jorku, a przede wszystkim dowód uniewinniający w sprawie Jarosława Loretza, który w grudniowej recenzji „Przebudzenia Mocy” skrytykował film za political correctness. Posypały się nań wówczas gromy w komentarzach, bo jakim prawem może komuś przeszkadzać kobieta, Murzyn i Latynos w obsadzie? Tymczasem „Jessica Jones” na zasadzie kontrastu dobitnie wykazuje, iż takie castingowe wygibasy sens mają wyłącznie wtedy, gdy za genderowo-rasową fasadą kryją się postacie z krwi i kości. Wtedy wydadzą się jeszcze ciekawsze. W przeciwnym wypadku dostaniemy krzykliwy, kolorowy papier.  | |
W Jessikę wcieliła się Krysten Ritter, którą zapamiętaliśmy jako dziewczynę Jessego z serialu „Breaking Bad”. Ritter można by zarzucić ograniczony repertuar aktorskiej ekspresji, ale należy w każdym razie przyznać, że bardzo dobrze sprawdza się roli twardej, oschłej babki po traumatycznych przejściach. Pannę Jones z grona fikcyjnych detektywów wyróżnia jednak nie tylko płeć, gocka uroda i emocjonalne szramy. Owszem, nie dedukuje jak Holmes, ani nie przyszpila pytaniami jak porucznik Columbo. Potrafi za to coś innego: pomimo mizernej postury wycisnęłaby na ławeczce kilkanaście razy więcej niż obaj panowie razem wzięci. Otóż Jessica jest poniekąd superbohaterką. Jej supermoc to nadzwyczajna siła. Kryje się z nią, nie nosi kostiumu, działa „w cywilu”, lecz gdy trzeba, potrafi urwać rękami kłódkę, zatrzymać jadący samochód lub prawym sierpowym wbić kogoś w mur. Wszystko zgodnie z papierowym pierwowzorem: Jessica zadebiutowała w 2001 r. w Marvelowskim komiksie. Przyznaję, że z ochotą przyłożyłbym piłę do tej infantylnej gałęzi popkultury. Na szczęście nadprzyrodzone elementy serialu podporządkowują się stylistyce kryminalno-sensacyjnej, dają zatuszować domieszkami noirowymi i obyczajowymi. Taka mieszanina wydatnie sprzyja gęstej atmosferze. Z drugiej strony, owe fantastyczne składniki z czasem nabierają pewności siebie, a rozkład akcentów ewoluuje na przestrzeni sezonu od melancholijnej opowieści detektywistycznej ku telewizyjnej superbohaterszczyźnie. Wygodnie też uznać okazjonalne bzdurki i jałowizny w scenariuszu za spadek po obrazkowej bajce 1).  | |
Bez supermocy nie byłoby jednak JEGO, czarnego charakteru [i]par excellence[/i], psychopaty budzącego u widza – co zupełnie niezwykłe w tego typu produkcjach – autentyczną odrazę moralną. Kilgrave, genialnie sportretowany przez Davida Tennanta, posiada oto zdolność sterowania ludźmi werbalnymi poleceniami. Posłuszeństwo jego ofiar jest absolutne. Na żądanie dżentelmena w ciemnofioletowym garniturze będą bez mrugnięcia okiem śledzić kogoś przez cały dzień; z mrugnięciem włożą rękę do malaksera albo popełnią samobójstwo. Kilgrave, zawsze nienagannie ubrany, posługujący się wspaniałym angielskim akcentem, wykorzystuje swój talent do celów wyjątkowo podłych. Widz zostaje mocno trzepnięty po głowie w końcówce pierwszego odcinka, a potem… jest w zasadzie coraz lepiej, gdyż z biegiem odcinków oswajamy się z antagonistą, który upodabnia się do zwyczajnego – chociaż wciąż charyzmatycznego – badguya. Co prawda scenarzyści mniej więcej w połowie sezonu ożywiają psychologiczną dynamikę frapującym zwrotem akcji, lecz przewrotna próba usprawiedliwienia Kilgrave’a to łabędzi śpiew ich możliwości. Fabuła wpada rychło w utarte koleiny, a widz nie wie już tylko jednego: czy Jessica rozprawi się ostatecznie z psychopatą w finale sezonu, czy może trzeba będzie wyczekiwać ciągu dalszego. Wbrew pozorom nie uważam scenariusza za słabego. Wprost przeciwnie, w odcinkach początkowych i środkowych opowiadana historia trzyma nader wysoki poziom. Studenci filmówki mogliby uczyć się z niej wzorowego zawiązywania akcji: takiego, które wciąga w fabułę od pierwszych scen, a zarazem przejrzyście przedstawia bohaterkę oraz jej świat. Piąty epizod podkręca do oporu napięcie, epizod ósmy inteligentnie bawi się z oczekiwaniami widza. A przede wszystkim: Większa część sezonu mówi w dojrzały, odważny sposób o przepracowywaniu ciężkich traum, co ustawia „Jessicę Jones” daleko od sensacyjnego łubudu… z wyjątkiem scen, w których rzeczywiście pani detektyw spuszcza komuś manto (średnio raz na odcinek).  | |
Skoro jest więc tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Dlaczego oceniam pierwszy sezon „Jessiki Jones” na bądź co bądź nędzne 70%? Otóż cechuje się on niewielką, ale wyraźną tendencją zniżkową, która pozostawia po sobie pewien niesmak. Po dwóch pierwszych, wyśmienitych odcinkach, przychodzi szybko pora na otrzeźwienie. W epizodzie numer trzy scenariusz nieoczekiwanie się chybocze, rozwiązanie intrygi w epizodzie następnym rozczarowuje. Orientujemy się, iż nie mamy wcale do czynienia z serialem genialnym, co najwyżej bardzo dobrym. I istotnie, środkowe odcinki odzyskują fason, lecz komiksowy rodowód prześwituje w nich coraz wyraźniej. Ostatnia część sezonu jest zaledwie umiarkowanie dobra – z naciskiem na „umiarkowanie”. Podkreślam, że cały czas mowa o fabule. Reżyseria nie zawodzi ani na moment, tok wydarzeń oscyluje płynnie między akcją i dialogami. Znakomite są też zdjęcia; zwraca uwagę regularne wykorzystywanie framug, mebli i tym podobnych jako rozmytych ram dla kadrów. Twórcy nawiązują tym sposobem do komiksowego layoutu oraz podprogowo wzmacniają poczucie osaczenia. Na osobną pochwałę zasługuje świetna czołówka. Pokuszę się zatem o następującą opinię: byłoby lepiej, gdyby w poszczególnych odcinkach bohaterka prowadziła niepowiązane ze sobą śledztwa, a wątek Kilgrave’a przewijał się w tle jako „mitologiczne” spoiwo sezonu. „Jessica Jones” jest bowiem dość silna, by udźwignąć formułę klasycznego serialu dochodzeniowego. Skazy scenariuszowe, wynikające z genetycznego obciążenia, chowałyby się wówczas w nieciągłej narracji. Natomiast przetrzymanie Kilgrave’a w cieniu zachowałoby na dłużej aurę grozy i tajemniczości. Każda kobieta po przejściach powinna zdawać sobie wszak sprawę, iż mężczyźni z przeszłością przestają być zniewalający po bliższym poznaniu. 1) Czuję się w obowiązku wyjaśnić, jakie bzdurki i jałowizny mam na myśli. Będą spojlery! Scenarzyści po raz pierwszy obrażają inteligencję widza w trzecim odcinku, gdy Jessica przychodzi do Trish i ratuje ją przed Simpsonem. Pal licho, że pojawiła się niespodziewanie i w ostatniej chwili; gorzej, że nie miała powodu, by właśnie wtedy przyjaciółkę odwiedzić. Potem niemożebnie głupim musimy nazwać plan Jessiki, by dać się zamknąć w supermaksie. Za nieco naciągane uważam okoliczności, w jakich Kilgrave wydostał się ze swojej klatki w ósmym odcinku, a za bardzo naciągany – fakt, że zmarła żona Luke’a to właśnie Reva. Do jałowizn zaliczam wątek Eastmanów w czwartym odcinku, oraz wlokące się perypetie matrymonialne Jeri i Wendy. |