powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CLVII)
czerwiec 2016

Bezsenni
Marcin Jamiołkowski
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Omiotła mnie spojrzeniem i poczułem się, jakby pieściły mnie delikatne dłonie kochanki.
– Baw się dobrze, chłopcze. Uzyskasz audiencję, kiedy nadejdzie czas.
Skłoniłem się i odszedłem w stronę jednego ze stołów z jedzeniem.
Rozglądałem się, sprawdzając, czy z tłumu nie wyłoni się jakaś znajoma twarz, ale nawet jeśli kogoś mógłbym znać, czego nie wykluczałem, przebranie skutecznie uniemożliwiało mi rozpoznanie go.
W zasięgu były tylko owoce morza. Spojrzałem na krewetki. One spojrzały na mnie. Przesunąłem się dalej.
Obok mnie stanął zażywny, pulchny jegomość, złapał kilka krewetek i wepchnął do ust, po czym oblizał palce.
– Znakomite – powiedział w moim kierunku. Oho. Czas na small talk.
– Nie przepadam – uśmiechnąłem się.
– Czy wie pan, że jeszcze kilka godzin temu pływały sobie w wodach północnego Atlantyku? A teraz proszę, są tutaj. – Wepchnął kolejne dwie sztuki do ust.
– Jest pan oceanografem czy po prostu amatorem?
Uśmiechnął się.
– Jeśli chodzi o krewetki? Wariatem. Odkąd dowiedziałem się, że opisano ponad dwa tysiące gatunków, chcę spróbować każdego.
– I jest pan pewien, że wszystkie nadają się do jedzenia? – skrzywiłem się.
– To tylko kwestia sosu i przypraw.
Roześmiałem się.
– Herbert – wyciągnąłem rękę.
– Tobiasz. – Uścisnął ją, na szczęście wycierając uprzednio dłoń w serwetkę.
Kelner podsunął nam kieliszki, więc napiliśmy się ochoczo. Tobiasz opróżnił swój w dwóch łykach i zgarnął z tacy kolejny.
– Krewetka, jak i ryba, jest stworzeniem wodnym, potrzebuje zatem pływać – oznajmił, widząc moje pytające spojrzenie.
– Wypijmy zatem za pana marzenia! – wzniosłem toast. – Oby miał pan szansę spróbować wszystkich gatunków!
Wychyliliśmy do dna. Wino miało cierpki posmak i paliło w gardle.
Spojrzałem przychylnym okiem na coś, co wyglądało jak paluszki rybne.
– Jest pan gościem, Tobiaszu, czy elementem dekoracji? – zapytałem, wskazując na paziów Złotej Pani, snujących się leniwie pomiędzy gośćmi.
– Nie należę do Dworu.
– Rozumiem.
Zbliżyła się do nas niska kobieta, może pięćdziesięcioletnia, o radosnym spojrzeniu i ujmującym uśmiechu. Ubrana była na czerwono, na głowie miała czerwony kapturek i nie potrzebowałem włączać myślenia, żeby wiedzieć, za kogo się przebrała.
– Tobiaszu! – powiedziała. – Znowu się opychasz!
– Mario. Dobrze cię widzieć! – Mężczyzna ucałował powietrze w pobliżu policzków przybyłej.
– To jest pan Herbert – przedstawił mnie. – To jest Maria. Moja Nemezis.
Kobieta wyciągnęła do mnie dłoń, którą uścisnąłem delikatnie.
– Jeśli za Nemezis uzna pan pilnowanie tego obżartucha, żeby nie umarł przedwcześnie na zawał, to zgadza się: to ja.
Uśmiechnąłem się.
– Z całym szacunkiem, wygląda pani wspaniale! Nigdy nie ośmieliłbym się tak pani nazwać.
– Wstrętny pochlebca. – Odwróciła się do Tobiasza. – A ty za co się przebrałeś, mój drogi? Bo raczej nie za złego wilka.
Tobiasz naciągnął na twarz maskę, którą do tej pory miał schowaną z tyłu głowy.
Obejrzeliśmy go wspólnie i parsknęliśmy śmiechem. Mężczyzna ubrany był w czarny frak i śnieżnobiałą koszulę. Znad kołnierzyka spoglądał na nas ptak o krótkim dziobie i jasnych, długich brwiach, ciągnących się za uszy.
– Pingwin długodzioby, moja droga! – powiedział z dumą.
– Czerwony kapturek! – rzuciła kobieta.
– Zorro – przyłączyłem się do zabawy.
– Wypijmy za to! – Tobiasz nie wiadomo skąd wyczarował trzy kieliszki.
Szumiało mi w głowie.
– Mam pytanie – odezwałem się. – Jesteście tutaj bardziej obyci niż ja. Mam audiencję u Złotej Pani, ale nie wiem, o której bal się zakończy. Chciałbym się dowiedzieć, kiedy mniej więcej mnie wezwie.
Popatrzyli na mnie uważnie i wybuchnęli śmiechem.
– Nie, Herbercie – Tobiasz przeszedł gładko na „ty”. – Nie potrzebujesz zegarka, lecz kalendarza.
Śmiał się, aż trzęsły mu się policzki, upodabniając go do zmęczonego boksera.
Maria położyła mi dłoń na ramieniu.
– Bal może potrwać pięć dni, a może nawet dłużej. Myślę, że powinieneś się po prostu dobrze bawić, a na pewno zostaniesz wezwany w odpowiedniej chwili. Nikt nie wyciągnie cię pijanego z łóżka.
Nie wiedziałem, czy cieszyć się z tego faktu, czy wręcz przeciwnie. Nie miałem zamiaru pozostawać tu tak długo, żeby się upić, ale najwyraźniej nie miałem wyjścia.
Nunc est bibendum! – rzucił Tobiasz, wychylając kolejny kieliszek i zmuszając nas do tego samego.
Maria uśmiechnęła się.
– Powinieneś coś zjeść, Herbercie. Ten truciciel spije pana szybciej, niż powie pan „mam audiencję za trzy dni”.
Spojrzałem na stół pustym wzrokiem.
– Zjadłbym kaczkę.
Maria pokręciła głową, jakbym rzekł coś bardzo niestosownego. Rozejrzała się na boki, po czym nachyliła i dyskretnie szepnęła mi do ucha:
– Za takie słowa można tu stracić życie. Lub gorzej.
– Jest coś gorszego od śmierci?
– Cała masa rzeczy. Nie polecam jednak zaznajomienia się z tutejszymi lochami.
– Chyba że masz na myśli te słodkie stworzenia. – Tobiasz wskazał dwie młode dziewczyny przebrane za samice dzika.
Uśmiechnąłem się.
– Za długo już stoimy przy stole, to niezbyt przyzwoite. Zróbmy rundkę – zarządziła Maria.
– Znajdziecie mnie z drugiej strony – powiedział Tobiasz i ruszył przez salę.
Maria ujęła mnie pod ramię.
– Przejdźmy się. Oglądałeś już fontannę?
– Nie miałem tej przyjemności.
– Wobec tego podejdźmy, jest na co popatrzeć. Widziałeś z bliska syrenę?
– Ciężko powiedzieć. Połowę. Tę rybią. Na talerzu.
Spojrzała na mnie badawczo.
– Nie dopisuje ci humor, co? Naprawdę, nie przejmuj się. Nawet nie zauważysz, jak szybko tu płynie czas. – Złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą.
Fontanna lśniła srebrzyście, światła odbijały się w błękitnej toni księżycowym blaskiem.
Maria mnie oszukała. W fontannie nie było syreny.
Były trzy.
Nachyliłem się nad lustrem wody. Tuż pod nim przepłynął długi cień, a rozstępujące się fale odsłoniły twarz, która wynurzyła się nagle i zatrzymała zaledwie kilka centymetrów od mojego nosa. Cofnąłem się odruchowo i wstrzymałem oddech.
Kobieta, która wyłoniła się z fontanny, była piękna. Chyba najpiękniejsza spośród wszystkich, jakie miałem okazję zobaczyć. Spoglądały na mnie olbrzymie oczy o miodowych tęczówkach, które przy każdym ruchu głowy iskrzyły bursztynowo-miedzianymi odcieniami. Jasne włosy spadały na plecy i ginęły pod wodą. Skóra w pierwszej chwili przywodziła na myśl chorych na argyrię, ale nie miała niebieskiego odcienia – była srebrna i połyskująca. Miałem ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć delikatnych policzków o ostro zarysowanych kościach. Przesunąć palcem po pełnych, ale nie nadmiernie, ustach. Dotknąć szyi.
Syrena wynurzyła się bardziej, wspierając na krawędzi fontanny, i ujrzałem jędrne, krągłe piersi o ciemnych, niewielkich sutkach.
Uśmiechnęła się leciutko, odsłaniając zęby na tyle, że ujrzałem kły, odrobinę większe i ostrzejsze niż ludzkie, zdradzające mięsożercę.
Nagle przekrzywiła głowę i popatrzyła na mnie ostrożnie, po czym wskoczyła do wody. Długi ogon machnął, lekko rozchlapując wodę.
– Piękna, prawda? – zapytała cicho Maria.
Rozejrzałem się. Niektórzy z gości pokazywali nas palcami, zaśmiewając się. Najwyraźniej znowu stałem się obiektem docinków.
– Czy one… – zawahałem, nie wiedząc jak zadać pytanie.
– Czy są inteligentne? Tak. Samoświadome? Jak najbardziej. Czy mówią? A i owszem. – Maria odpowiedziała na wszystkie moje niewypowiedziane pytania hurtowo. – Ale rzadko.
Popatrzyła na mnie z uśmiechem.
– Musisz uważać, Herbercie. Patrzenie w ich oczy powoduje straszliwą chorobę.
– Chorobę?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.