Niektórym książkom sf z epoki PRL – jak choćby „Małym zielonym ludzikom” Krzysztofa Borunia – upływ czasu zdecydowanie nie służy, szczególnie że w międzyczasie pojawiło się mrowie książek napisanych i sprawniej, i barwniej.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Małe zielone ludziki” to klasyczny przykład przerostu ambicji nad pisarskimi umiejętnościami. Boruń zamarzył sobie wielki fresk o zaborczości człowieka, o jego dążeniu do ujarzmienia przyrody i zakusach do rządzenia całym światem, wiodących naturalnie nad krawędź zagłady. Całość miały ożywić wątki rodem z powieści sensacyjnej, wzbogacone o akcenty sf oraz młodą, atrakcyjną bohaterkę. Wszystkie te elementy zawodzą jednak już na podstawowym poziomie. Punkt wyjścia fabuły wygląda jeszcze interesująco. Wspomniana dziewczyna, członkini ekologicznej bojówki terrorystycznej, udaje się z paroma towarzyszami do Afryki w celu odbicia z rąk tamtejszej policji swojego ukochanego. Nie wszystko idzie jednak gładko i – po różnych perypetiach – dziewczę trafia w rejon tajemniczej anomalii zwanej Vortex P, gdzie ludziom plączą się umysły. Czym jest anomalia? Czy to zjawisko naturalne, nowoczesna broń czy też może interwencja obcych? Ta właśnie zagadka ma zostać rozwiązana na kartach powieści. Niestety, najpierw zdycha wątek sensacyjny. Miejsce strzelanin czy pościgów dość szybko zajmują sążniste, wściekle nudne wywody – z jednej strony dotyczące natury anomalii, z drugiej natomiast wikłające się w bezwartościowe z punktu widzenia fabuły meandry lokalnej polityki – jakieś tarcia między kacykami, zamachy stanu, roszady polityczne i karuzele obsad co ważniejszych stanowisk. W dodatku wywody dość naiwne, wielokrotnie wyważające dawno już otwarte drzwi, a ciągnięte wyłącznie po to, by zohydzić maczający w jakiś sposób palce w powstaniu anomalii Duskland, kraj białych rasistów szykujących superbronie (włącznie z karabinami laserowymi), dzięki którym możliwe będzie podbicie całego świata i sprowadzenie wszystkich kolorowych ludów (wliczając w to Indian) do roli niewolników. Raczej nietrudno zgadnąć, że autorowi chodziło o RPA, demonizowane niemal tak samo silnie, jak w „Rezerwacie” Trepki. Gdzieś po dwusetnej stronie czytelnika zaczyna coraz mocniej gnieść wrażenie, że większość tych wywodów – z których i tak nie sposób wyciągnąć nic, co ułatwiłoby rozwiązanie zagadki anomalii – można by swobodnie wyciąć, podobnie zresztą jak kilka pobocznych, nadzwyczaj rozbudowanych wątków, jak choćby niekończące się, błahe i puste dyskusje alfabetem Morse′a z niewidomym naukowcem, czy kilkudziesięciostronicowa wizyta w wygodnej rezydencji, a później w więzieniu. Bo – jak się okazuje z czasem – jedyne istotne elementy pomagające w zrozumieniu Vortexu P trafiają się pod sam koniec książki i zajmują nawet nie sto stron. A przecież książka liczy ich łącznie blisko 600! Lekturę dodatkowo utrudnia wątpliwa psychologia postaci, drażniąca przede wszystkim w przypadku głównej bohaterki, która zachowuje się nie jak inteligentna studentka, a jak wiejska dziewucha, która po raz pierwszy zetknęła się z ludźmi, którzy na co dzień obcują z czymś innym niż pług czy bańka na mleko. Jej motywacje są mętne, reakcje osobliwe, a poczynania albo naiwne, albo jakoś tak… mało kobiece. Trzeba więc znacznej dawki samozaparcia, żeby dotrzeć do finału całej historii, a i wówczas trudno zagwarantować, że wysiłek włożony w lekturę przyniesie satysfakcję, bowiem cały ten Vortex P tak po prawdzie nadal pozostaje niezgłębioną tajemnicą…
Tytuł: Małe zielone ludziki Data wydania: 22 kwietnia 2014 ISBN: 978-83-64416-51-4 Format: ePub, Mobipocket, PDF Gatunek: fantastyka Ekstrakt: 50% |