Niech Was nie zmyli tytuł dziewięćdziesiątego czwartego tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, albowiem zawarta w nim historia, "Hulk: Spalona ziemia", wcale nie opowiada o dobrze nam znanym zielonym osiłku, pieszczotliwie nazywanym Sałatą.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kiedy zobaczyłem zapowiedź "Spalonej ziemi", pomyślałem, że układający kolejność egzemplarzy Kolekcji Hachette popełnił gafę, umieszczając pod rząd dwa tomy poświęcone jednej postaci (kiedyś podobny problem dotyczył rysownika - Johna Romity Jr.-a, którego prace widzieliśmy w czterech kolejnych odcinkach). To była jednak zmyłka, ponieważ, choć Bruce Banner i jego wściekłe alter ego faktycznie stanowią ważny element całości, to jednak pierwsze skrzypce gra tu całkiem inna postać. Jest nią całkiem nieznany w Polsce Czerwony Hulk. Wbrew kolorowi skóry nie jest to spóźniona rosyjska odpowiedź na amerykańskie eksperymenty z promieniami Gamma. Powiedziałbym nawet, że jest zupełnie odwrotnie. Postać Czerwonego Hulka pojawiła się w świecie Marvela w 2008 roku i narobiła sporo zamieszania. Przez dwa lata ukrywano jej prawdziwą tożsamość, aż wreszcie okazało się, że jest nim stary (i to dosłownie) wróg zielonego Hulka (a także teść), generał Thaddeus E. "Thunderbolt" Ross. Seria opowiadająca o tych wydarzeniach okazała się drugą najlepiej sprzedającą się w swoim czasie w USA. Niestety to nie ją poznajemy w ramach WKKM, a jej pokłosie. "Spalona ziemia" stanowi bowiem bezpośrednią kontynuację tego zamieszania. Na szczęście jest do ogarnięcia bez szczegółowej znajomości wcześniejszych zeszytów (wystarczy pobieżna orientacja w temacie). Kiedy ostatecznie ujarzmiono Czerwonego (ten miał ambitny plan zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, co chciał osiągnąć, podbijając Biały Dom), a złoczyńców odpowiedzialnych za przemianę Thunderbolta w monstrum - Leader i MODOK - pokonano, okazało się, że uruchomiony został plan zagłady planety, noszący właśnie kryptonim Spalona Ziemia. Założenie było proste. Skoro Leader i MODOK nie mogą władać naszym światem, postanowili go zniszczyć, używając do tego wszelkiej maści potworów. Czerwony Hulk otrzymał propozycję nie do odrzucenia. Miał szansę na rehabilitację, jeśli pomoże oryginalnemu Zielonemu, Kapitanowi Ameryce i innym bohaterom powstrzymać zagładę. Nie mając wyboru, oczywiście się zgadza. Dalej już jest tak, jak można było przewidzieć - Czerwony Hulk tłucze się z coraz większymi monstrami, a także kolejnymi superbohaterami, którym zalazł za skórę. Nie znamy niestety początków Red Hulka i nie uczestniczyliśmy w napięciu tak jak zachodni fani Marvela, w oczekiwaniu na to, by poznać tożsamość jego ludzkiego alter ego, więc trudno mi się wypowiadać całościowo na temat tej postaci (choć koncept szalonego generała, który chce zniszczyć swojego wroga, stając się jego kopią, jest zacny). Bazując na materiale zawartym w "Spalonej ziemi", mogę powiedzieć tylko tyle, że szału nie ma. Owszem, chwali się scenarzystom, że nie poszli na łatwiznę i nowy Hulk nie jest wierną kopią starego. Nie różni go tylko kolor skóry, ale także fakt, że Thunderbolt kontroluje swoje wściekłe ja i może swobodnie przechodzić przemiany (choć Bruce Banner akurat w tym momencie również to potrafi). Poza tym napędza go zupełnie inny rodzaj motywacji. Cóż z tego, skoro fabuła stworzona przez Jeffa Parkera to klasyczne mordobicie, jakich było wiele. Pokonywanie kolejnych etapów zagłady ziemi sprowadza się do walenia pięściami, a schemat, że każda pozytywna postać, jaką spotka nasz bohater, chce go stłuc na kwaśne jabłko, jest nużący (zwłaszcza że tylko wizytacja u Namora nie zakończyła się pojednaniem, kiedy bohaterowie zaczęli ze sobą rozmawiać). Takie rzeczy dobre były w latach 70., kiedy tradycyjnym przywitaniem superbohaterów było zasadzenie sobie klapsiocha w czoło. Teraz jest to dość irytujące. Szczerze mówiąc, ciekawiej od przygód Czerwonego wypadają rozgrywające się równolegle poczynania A-Bomba, czyli zmutowanego Ricka Jonesa (cóż, przebywanie w towarzystwie superbohaterów powoduje i takie skutki uboczne). Choć kreskówkowy styl rysowania nie jest moim ulubionym, to jednak lekkość tych epizodów względem spiętych pośladków opowieści głównej wypada bardzo odświeżająco. Aby dobić tę pozycję, na końcu otrzymujemy jeszcze jedną krótką historię, w której stary Hulk będzie musiał połączyć siły z nowym (i to dosłownie), by pokonać pewnego starego i nieco zapomnianego wroga z kosmosu. Wydaje się, że w założeniu miało to być zabawne, ale mnie tylko zirytowało. Chaotyczna, bezsensowna fabuła i równie wyjątkowo nieczytelne rysunki Eda McGuinessa w połączeniu z pstrokatymi kolorami sprawiły, że ciężko jest się przebić przez ten fragment. A już całkiem na marginesie, Marvel powinien zapłacić tantiemy Tobiaszowi Piątkowskiemu i Robertowi Adlerowi, ponieważ to oni pierwsi w serii "48 stron" wpadli na pomysł wściekłego superbohatera o swojskim imieniu Kluh. Niestety, "Spalona ziemia" jest rozczarowującą pozycją. Przegrywa nawet w zestawieniu z emeryckim sąsiadem w Kolekcji - "Hulk: W sercu atomu". Tego typu opowieści każdego roku powstaje na pęczki i nawet fakt, że czyta się ją sprawnie (do wspomnianego wyżej ostatniego zeszytu), nie zaciera negatywnego wrażenia, jakie pozostawia. A w zasadzie nie pozostawia, albowiem o istnieniu tego tomu zapomina się pięć minut po lekturze, a chyba nie o to chodziło w serii wydawniczej, mającej prezentować "najciekawsze komiksy ostatnich 40 lat".
Tytuł: Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #94: Hulk: Spalona ziemia Tytuł oryginalny: Hulk: Scorched Earth Data wydania: 29 czerwca 2016 ISBN: 978-83-2820-335-8 Format: 184s. 170×260mm; oprawa twarda Cena: 39,99 Ekstrakt: 40% |