Wszystko musi być utrzymane w tajemnicy, dlatego dziewczyna bez sprzeciwu wykonuje polecenia. Wie, że tylko nieliczni będą dopuszczeni do władców przestworzy. Dwa dni trwa podróż do Syrii. „Kobieta jest koniem, którego się dosiada, ujeżdża, a potem przywiązuje do słupa.” – Przysłowie rumuńskie. Przebaczenie zbrodni jest jej akceptacją. Śniady, dobrze zbudowany mężczyzna odgiął się z pokłonu. Święty kamień, jedyne wyrażenie tego, który stworzył życie, pozostałość po boskiej obecności na ziemi, niemy strażnik obyczajów i sędzia nad maluczkimi, wysłuchał prośby swego sługi, lecz czy przychyli się ku niej, czy nie, miał pokazać czas. – Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu – wyszeptał mężczyzna. W chwilach zwątpienia jedynie modlitwa przynosiła ukojenie. Mimo milczenia Boga, Abu Baghdi odnajdywał w niej spokój i zachętę do dalszej walki. Mimo że zrzekł się funkcji imama, jego wiara była silniejsza niż kiedykolwiek. Wstał i odwrócił się do oczekującego na posłuchanie podwładnego. – Mów – rzekł. – Panie świata, słońce słońca, gwiazdo poranna, mieczu bezlitosny, ty, który stworzyłeś armię Boga i stoisz na jej czele, biczu boży, wodo dla spragnionych i pokarmie dla głodnych, wyrocznio Pana, pierwszy, ostatni i jedyny, ty, który jesteś i będziesz po wieki wieków… – Mów. – Panie, ta, która zeszła z niebios, złożyła jaja. – Ile? – Pięć, mój panie. – Czy zapewniliście jej wszystko, co jest konieczne? – Wedle twych słów, panie. – Dobrze, Abdulu. Przypilnuj, by słowo stało się ciałem, albowiem nie ma nic gorszego od grzechu zaniechania. Niech ta, która zeszła z niebios, odpoczywa i nabiera sił, aby to, co zostało zasiane, dało plon. Sługa skłonił się i wycofał z komnaty. Abu Baghdi wpatrzył się w czerń świętego kamienia i z pokorą pochylił głowę, a następnie ukląkł. Został wysłuchany, lecz jeszcze wiele miał przed sobą, a droga, którą szedł, zdawała się nie mieć końca. – Panie, który sprawiasz, że trawy rosną, a rzeki płyną, ty, który dałeś nam chleb i wodę, zechciej wysłuchać prośby swego pokornego sługi… Mężczyzna mówił, święty kamień słuchał. Nawet czas zwolnił, jakby próbował się zatrzymać. Abu Baghdi wiedział, że to tylko pozór. Czas mijał nieubłaganie i wciąż wydawało się go zbyt mało, by zrealizować to, czego żądał Bóg. Niewierni urośli w siłę, rozmnożyli się jak zaraza, zbudowali miasta i świat, który przeczył wszystkiemu, co zawarto w świętych zwojach. Posiedli również broń, przy której miecze i włócznie wyglądały niczym dziecięce prymitywne zabawki. Lata temu, u zarania świętej wojny, po tym, jak w trakcie modłów Abu poczuł na sobie boski oddech i zaczął tworzyć z praworządnych młodzieńców armię, plan nie istniał. Miał wówczas dziewiętnaście lat i dopiero wkraczał w dorosłość. Lektura ksiąg wskazała mu cel, ku któremu podążył, zabierając po drodze najpierw tych, którzy myśleli podobnie, a potem tych, którzy się podporządkowali. Wybór tej jednej właściwej spośród niezliczonej ilości poplątanych ścieżek nie był łatwy. Czasami zwątpienie odbierało oddech, w gardle brakło słów, a w oczach łez. Bo mimo wszystko, mimo tysięcy patrzących, na początku nie krył się ze słabością. Potem już tak. Zbyt wielu towarzyszy oddało życie, inni zaś zaczęli się zastanawiać, czy jest w nim dość sił i czy podoła. Osobiście odrąbał głowy tym, którzy zwątpili. Nie mógł zboczyć z obranej drogi. Bóg patrzył, słuchał. I żądał. Nawet jeśli nie wszystko szło po myśli, dziś… Dziś. Już nie byli na początku, lecz i nie na końcu. Być może nawet nie w połowie. Cichy szmer oderwał wzrok Abu od czerni świętego kamienia. Podniósł się i odwrócił. Skinął głową oczekującemu wojownikowi. – Panie świata, słońce słońc, gwiazdo poranna, mieczu bezlitosny, ty, który stworzyłeś armię Boga i stoisz na jej czele, biczu boży, wodo dla spragnionych i pokarmie dla głodnych, wyrocznio Pana, pierwszy, ostatni i jedyny, ty, który jesteś i będziesz po wieki wieków… – Mów, Abdullahu – Abu przerwał formułę. – Stało się jak rzekłeś, panie, na chwałę Allacha. – Ile? – Pięć. – Białe? – Białe, panie, obyś żył wiecznie. Twarz Abu wykrzywił uśmiech. Pięć białych dziewic. Europejek. Wygłodniali wojownicy otrzymają w końcu nagrodę za wierność i trud. Obiecał im je i oto nadszedł dzień, w którym będzie mógł dotrzymać słowa. Na początku nie było planu, lecz dziś… Każdy krok, każda decyzja i rozkaz miały swój cel, swoją myśl przewodnią. Nic nie działo się bez przyczyny. Każdy dzień Anna Em zaczyna od przeglądania się w magicznym zwierciadle. Jest atrakcyjną osiemnastolatką o niebieskich oczach i blond włosach. Delikatna cera, metr siedemdziesiąt wzrostu, piersi miseczka C. Po położeniu pudru i tuszu wzbudza chorobliwą zazdrość i zachwyt. Od miesiąca nosi aparat korekcyjny na zębach i srebrny kolczyk w języku. Zastanawia się nad przekłuciem okolic intymnych. Lubi dobrą muzykę klasyczną, stary jazz i blues, fascynuje ją ambitne kino. Nałogowo czytuje książki ze szczytów list bestsellerów. Nie lubi tracić czasu na rzeczy bezwartościowe. Ubiera się tylko w markowe ciuchy. Po porannej pobudce i małym co nieco przegryzionym w kuchni, Anna wchodzi na bieżnię. Zdalnie włącza ulubioną audycję z najmodniejszą w ostatniej dekadzie instruktorką fitness i, naśladując idolkę, zaczyna bieg po zdrowie. Jej nieuporządkowane myśli przynoszą obrazy skąpanych w jesiennym słońcu Tatr. Jej płuca oddychają słoną bryzą. Spieniony Bałtyk łasi się chłodem fal. Mazurskie jeziora i lasy mienią się cieniami lecących błękitnym niebem kormoranów. Zatracić się i umrzeć – oto jej cel w życiu. Żyć szybko i odejść młodo, pozostawiając za sobą tylko dobre wspomnienia i piękne zdjęcia. Po morderczym biegu Anna z lubością wyciera ciało ręcznikiem i przegląda się w lustrze. „Kurwa, naprawdę jestem cool”– myśli, nie bez satysfakcji zawieszając wzrok na ponętnych piersiach i wręcz podręcznikowym wzgórku łonowym. Z mroku wyłania się diabeł. Obejmuje ją muskularnymi ramionami, zlizuje resztki potu z szyi, smyra zwierzęcym ogonem wewnętrzne strony ud. Mogłaby zatonąć w przyjemności. Mogłaby umrzeć w ramionach czarta. „Jesteś idealna” – potwierdza jej samozachwyt upadły anioł, rozkładając nietoperze skrzydła. – „Taka wilgotna” – syczy, rozdwojonym językiem sięgając małżowiny. Jest delikatny i czuły, a jednocześnie męski, władczy, stanowczy i szatańsko silny. Wie, co sprawia jej rozkosz i nie bawi się w podchody. Z lekką nieśmiałością Anna poddaje się pieszczocie. „Daj mi świat, a będę twoja” – jęczy, wyobrażając sobie pięćdziesiąt twarzy adoratora. Mężczyźni ze srebrnego ekranu, celebryci wielkiego świata, dyktatorzy, sąsiad z naprzeciwka… I wtedy nagle dzwoni budzik. A do pokoju wchodzi brat. – Ej, wyłaź z wyra – drze się chłopak na dzień dobry. – Matka kazała zrobić zakupy. Anna wychodzi z łóżka i posłusznie idzie do łazienki, zmywa z twarzy resztki snu i marzeń. – O, nie, tylko nie to – jęczy, dostrzegając w odbiciu na nieskazitelnej tafli lustra zaczerwieniony wykwit skórny. – Wycisnę cię, zniszczę. Nie pozwolę – i zabiera się do usuwania nieproszonego gościa. Jest wściekła. Zawsze, kiedy fantazje nabierają realnego kształtu, coś lub ktoś włazi w nie butami i niszczy idealny obraz. Po operacji siada na sedesie i sięga po leżący na podłodze magazyn fitness. Z westchnieniem przerzuca kolorowe strony. Zza drzwi dolatuje ulubiony przebój: „Ona tańczy dla mnie”. Anna wzdycha. Gdyby chociaż miała kogoś, dla kogo mogłaby zatańczyć…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Kończysz?! – wściekły głos brata na sekundę zamyka Annie oczy. Nie odpowiada. Emil zawsze ma zły humor. Taki już jest. Wredny sukinsyn. Czasem miała wrażenie, że moderował jej życie. A przecież nie jest wcale mądry, ani lepszy. Też potrafi przesiadywać w łazience, a potem wciska kit, że żółte plamy na umywalce to smarki, a nie… Wstrząsa się na samą myśl. Obrzydliwy typ, jej brat. Choć prawdopodobnie po innym ojcu. Matka nigdy nie przyznała tego wprost, mimo rozwodu i kompletnego niepodobieństwa dzieci, miała tysiąc wymówek i wytłumaczeń. Matka, kolejna osoba do odstrzału. |