Wydawać by się mogło, że setny numer Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela powinien być poświęcony jakiejś pierwszoligowej gwieździe wydawnictwa. A tu niespodzianka, ponieważ otrzymaliśmy „Iron Fist: Poszukiwanie Coleen Wing”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
OK, to skoro mamy bohatera gorszego sortu, jakim jest Iron Fist, może chociaż sama opowieść wgniata w fotel i zasługuje na wyróżnienie w jubileuszowym numerze? W końcu odpowiadają za nią fachowcy dobrze znani także w Polsce: Chris Claremont (scenariusz) i John Byrne (rysunki). To za ich sprawą X-Meni znajdują się w tym miejscu, w jakim dziś są. W ramach WKKM mogliśmy podziwiać efekty ich współpracy aż trzykrotnie, za sprawą: „Uncanny X-Men: Mroczna Phoenix” (tom 6), „Uncanny X-Men: Druga geneza” (tom 63) i „Spider-Man: Marvel Team-Up” (tom 92). Niestety, na tym polu też czeka rozczarowanie. Do tej pory Iron Fista mogliśmy widzieć jako postać w najlepszym razie drugoplanową i w sumie w tej roli sprawdzał się całkiem nieźle. Wygląd posiada odpowiednio efektowny, zwłaszcza ten smoczy tatuaż na piersi, a jego moce nie są przegięte, więc spokojnie mógł obrywać wraz z innymi postaciami, po to by na końcu wspólnie podnieść się z kolan i skopać wroga (jak na przykład w serwowanym przez TM-Semic crossoverze „Maximum Carnage”). Jak dla mnie tak mogło już pozostać, ponieważ „Porwanie Coleen Wing” jasno wskazuje, że w gruncie rzeczy postać ta kiepsko radzi sobie solo. Oto bowiem mamy kolejną wariację na temat nieszczęsnego dziecka, które zostało sierotą i przygarnięte było przez mistrza sztuk walki. Krótko mówiąc – sztampa. To może chociaż sama historia rzuca na kolana? Nic z tych rzeczy, nie przetrwała ona bowiem próby czasu. Nasz zamaskowany superbohater jest bowiem produktem swojej epoki, czyli wielkiego boomu na kino kung-fu, którego głównym bohaterem był Bruce Lee i jego „Wejście smoka”. Nowej mody nie mogli także przegapić wydawcy komiksów. Ci z Marvela zareagowali bardzo szybko i już w 1974 roku wrzucili na rynek serię „Deadly Hands of Kung Fu”, na łamach której brylował Iron Fist (choć zadebiutował w „Marvel Premiere #15” w tym samym roku). Postać ta tak idealnie wpasowała się w ówczesne trendy, że rok później otrzymała własną serię, której pierwsze siedem zeszytów (plus jeden „Marvel Premiere”) wchodzi właśnie w skład kolekcji Hachette. Być może te komiksy w momencie powstania były atrakcyjne, ale obecnie stanowią ramotkę ciężką do strawienia. Już niektóre pozycje z lat 60. wypadały pod tym względem bardziej współcześnie. Ten cały pseudomistyczny klimat, będący mieszanką elementów kultury Wschodu i psychodelicznych wizji epoki Dzieci Kwiatów, całkowicie nieprzekonujące dialogi oraz powolna akcja, okraszona licznymi retrospekcjami, sprawiają, że człowiek mimowolnie spogląda na okładkę, by sprawdzić, czy aby za scenariusz odpowiada ten sam człowiek, który tak przekonująco i barwnie potrafił przedstawić drugie wcielenie mutantów. Iron Fist okazuje się bowiem beznadziejnym detektywem, który przez długie miesiące nie może natrafić na żaden trop prowadzący do porywaczy jego przyjaciółki Coleen Wing. Ma za to czas rozmieniać się na dobre i tłuc się z innymi przeciwnikami (jak Ravager), czy bratać ze skruszonymi dezerterami z oddziałów IRA (swoją drogą, Claremont dość pozytywnie przedstawia gościa, który sam przyznaje, że dokonał nieudanego zamachu, w którym zginęli cywile, głównie kobiety i dzieci). Na tym tle stosunkowo nieźle wygląda epizod poświęcony starciu z Iron Manem, który chyba został wprowadzony celowo, by na łamach jednej pozycji zestawić dwóch bohaterów ze słowem „Iron” w pseudonimach. Na szczęście na stanowisku jest jeszcze John Byrne, który ratuje całość przed całkowitym upadkiem. Jego czytelna i staranna kreska tradycyjnie jest przyjazna czytelnikowi, a kadry nie są zapchane niepotrzebnymi detalami. Zdecydowanie ułatwia to poruszanie się w meandrach nie zawsze jasnego scenariusza. Niemniej nie jest dobrze. Osobiście strasznie męczyłem się podczas lektury. Ostatnim razem równie opornie szło mi z „Thor: Opowieści z Asgardu”. Tam jednak archaiczność i naiwność miała swój klimat, do tego sama pozycja była o wiele obszerniejsza. Tymczasem „Iron Fista” polecić mogę jedynie maniakom kung-fu zmieszanego z kinem spod znaku blacksploation (to za sprawą udziału Misty Night). Musicie jednak traktować to bardzo serio, albowiem na pewno nie jest to wdzięczne, parodystyczne podejście do tematu, jakie zaserwował w „Kill Billu” Quentin Tarantino.
Tytuł: Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #100: Iron Fist: W poszukiwaniu Colleen Wing Tytuł oryginalny: Iron Fist: The Search for Colleen Wing Data wydania: 21 września 2016 ISBN: 978-83-2820-341-9 Format: 160s. 170×260mm; oprawa twarda Cena: 39,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 40% |