Sineth wiążąc swoją klingę z ostrzem Barina w szybkiej wymianie ciosów, zdał sobie sprawę, że najpewniej będzie musiał go zabić. Obrócił miecz w ręku w pozorowanej paradzie, uchylił się i zaatakował wzdłuż linii ciała. Kiedy samą krawędzią ostrza sięgnął żeber Barina, ten tylko lekko się wzdrygnął. Natychmiast odpowiedział uderzeniem, które omal nie przełamało obrony Sinetha. Czując, jak mu drętwieje nadwyrężony nadgarstek, Saldarczyk przerzucił miecz do lewej dłoni. Ta sztuczka dezorientowała większość przeciwników, ale tym razem nie uczyniła żadnego wrażenia. Barin uparcie dążył do zwarcia, w którym jego niepospolita siła łatwo mogłaby mu zapewnić przewagę. Sineth pozwolił, by kolejny cios ześlizgnął się wzdłuż jego klingi. Opadł na jedno kolano i ciął po ukosie do góry, trafiając przeciwnika w biodro. Usłyszał zgrzyt ostrza na kości, a zaraz potem krzyk Barina, gdy potworny ból, którego musiał w tej chwili doświadczyć, przedarł się wreszcie przez mgłę zauroczenia spowijającą mu umysł. Zaraz potem mężczyzna zwalił się ciężko pomiędzy grządki. Sineth obejrzał się, ale dziewczynka już zniknęła pozostawiając po sobie przewróconą do góry dnem miskę i stadko zaaferowanych gołębi, które powróciły tymczasem, by znów szukać w trawie okruchów. – Wyzdrowieje, lecz nieprędko stanie na nogi. – Mówiąc to, kapłan zanurzył dłonie w cebrzyku. – Można rzec, żeście uratowali mu życie. Sineth podarł na Barinie koszulę, robiąc z niej tymczasowy opatrunek, który przyciskał do mocno krwawiącej rany, dopóki nie nadbiegł zwabiony hałasem posługacz, po nim inni, za czym prędko sprowadzono samego Lusina, by zajął się rannym. – Trzeba, by cały czas ktoś przy nim czuwał – ostrzegł go Sineth. – Po tym, co się zdarzyło, jego umysł także będzie chorował. – Wy już pewnie wiecie najlepiej. – Kapłan posłał mu kose spojrzenie. – Nie widzieliście, kto rzucił na niego urok? Saldarczyk potrząsnął głową. W owej chwili czarodziej musiał znajdować się blisko, choćby schowany w krużganku. Zaraz potem mógł się jednak spokojnie oddalić, nie wzbudzając przy tym niczyich podejrzeń. – Szkoda – westchnął Lusin. – No dobrze, a teraz pokażcie mi rękę. Sineth pozwolił nałożyć sobie kompres z suszonych, a potem moczonych w jakimś wywarze liści, nie przypuszczając, by mu to miało w czymkolwiek pomóc albo zaszkodzić. Ból w nadwyrężonym nadgarstku sam z siebie zaczynał już mijać. Kapłan nalegał jeszcze, by obejrzeć ranę na plecach, a uczyniwszy to, wyraźnie się zdziwił. – Dobrze się goi – rzekł, otwierając szeroko oczy. – Prawdę rzekłszy, o wiele lepiej, niżby się można spodziewać. Jakby parę dni już minęło, nie jedna noc tylko. – Leczycie tu wszystkich? – zapytał Sineth, nie chcąc się wdawać w dalsze dyskusje o własnym zdrowiu. – Także służących? – Rzecz jasna, kiedy tylko potrzeba. – A ową służkę, Deri jej zdaje się na imię? Szkoda, że kuleje, taka ładna dziewczyna… Ku jego zaskoczeniu czcigodny wybuchnął śmiechem. – Na was także rzuciła sidła? Taka ona już jest, śmiała. Nie każdemu to w smak. Gdyby nie ów wypadek, pani pewnie by ją odesłała ze służby, ale potem już było jej nijak. – Kapłan pokręcił głową. – Sam nie wiem, czemu noga krzywo się zrosła. Jakbym pierwszy raz w życiu składał złamane kości! – A cóż jej się stało? – At, zeszłego lata zwyczajnie się poślizgnęła na schodach. Ile zamieszania było z tego powodu! Panienka Keillin strasznie nad nią płakała, a potem uparła się sama ją pielęgnować, aż siłą trzeba było odganiać od łóżka. Ulubiona jej służka, to wiecie… – Lusin machnął ręką. – Takie tam historie, wtedy człowiek myślał, że ma jakieś zmartwienie. Sineth skinął głową. Pewnie, że w obliczu ostatnich wypadków to było błahe zdarzenie. Z doświadczenia wiedział jednak, że nieraz takie właśnie drobiazgi miały ogromne znaczenie. Wielu z tych, w których przebudziła się moc, potrafiło przez długi czas skutecznie ukrywać swoje zdolności. Tutaj zaś już drugi raz słyszał, że coś złego przydarzyło się komuś, kto swoim postępowaniem naraził się pani. Czy było zatem możliwe, że żyjąc w cieniu aż nazbyt władczego mężczyzny, uciekała się w tajemnicy do czarów, by osiągnąć to, czego w inny sposób nie mogła? Chyba jednak nie skrzywdziłaby córki? W dodatku jego rozmówca znał tę kobietę od lat, więc coś by pewnie zauważył. A może zwyczajnie nie chciał dopuścić do siebie tej myśli? Trzeba go będzie dokładniej wypytać. Nim jednak zdążył przejść do rzeczy, zjawił się jeden z paziów Villvena, przynosząc pilne wezwanie od swego pana. Podążając za nim w pośpiechu, Saldarczyk z jednej strony obawiał się kolejnego nieszczęścia, z drugiej zaś miał nadzieję, że czarodziej zdradzi się w końcu jakimś nieostrożnym postępkiem. Pan zamku przyjął go tym razem w swoich prywatnych komnatach. Wraz z wejściem Sinetha przerwał nerwową wędrówkę od ściany do ściany. – Sami teraz widzicie! – wykrzyknął. – Mag, przeklęty czarownik, grasuje po moim domu! Skoro opętał Barina, to może każdego. I tak samo było z młodym Tavinem, to jasne! Idźcie i powiedzcie to Garvenowi. – Jeśli wola, pchnijcie posłańca – odburknął Sineth, któremu takie traktowanie wcale nie przypadło do smaku. – Chociaż pewnie niewiele zyskacie, nie posyłając mu zarazem głowy czarodzieja w prezencie. Villven zafrasował się nieco. – Tak myślicie? A więc któż to jest? Do tej pory dawno powinniście go złapać. Jakby to był kot, który umyka z kawałkiem sperki skradzionym kucharce. – Trudne zadanie, jeśli nie niemożliwe – odparł rozmyślnie łagodnym tonem. – A to dlatego, że wszyscy są tu tak bardzo uprzejmi. Nikt nie zazdrości niczego innym, ani nic złego nie ma do powiedzenia o drugim. Szczęśliwy macie dom, panie Villvenie. – Co takiego? – Jego gospodarz, pojąwszy wreszcie, że coś tu nie idzie po jego myśli, poczerwieniał na twarzy. – Sądzę, że połowa tych, z którymi mówiłem, doskonale wie, kto tak dręczył waszą córkę przed ślubem, ale milczą jak ryby – oświadczył bez ogródek Saldarczyk. Chciał wstrząsnąć rozmówcą, choć po części była to prawda. W podobnych przypadkach nieraz dochodziły do głosu wszystkie drobne, a zadawnione niechęci i ludzie wręcz prześcigali się w rzucaniu wzajemnych oskarżeń, aż trudno było oddzielić ziarno od plew. Tutaj jednak nic podobnego nie miało miejsca. Służba i domownicy Villvena klęli się na Nieśmiertelnych Bogów i groby swych matek, że nie mają o niczym pojęcia. – Niepodobna! – oburzył się Villven. – Musicie się mylić. Moi ludzie są uczciwi i wierni. Sineth westchnął. Może nawet była to prawda, a poddani zwyczajnie próbowali go chronić od wszelkich przykrości. Ich wysiłki jednak nie na wiele się zdadzą, gdy na zamku zjawi się rozwścieczony Garven ze swoją drużyną. – Uczynię, co w mojej mocy, żeby znaleźć winnego – obiecał, czując jednak, że nie zabrzmiało to nazbyt przekonująco. Natknął się na nią w przedsionku. Trzymała koszyk pięknie okryty haftowaną serwetką, lecz, sądząc z jej miny, chyba tylko dla niepoznaki. Sineth zaśmiał się w duchu. – Jak się masz, Deri? – zagadnął przyjaźnie. – Dobrze, panie, dziękuję. – Grzecznie dygnęła, zarazem strzelając w jego stronę wiele mówiącym spojrzeniem spod czoła. – Aha, zapamiętaliście, jak mi na imię! – Zaczęła kręcić palcami koniec warkocza. – A ja tak się martwiłam wczoraj, czy was co złego nie spotkało z ręki Barina. Myślałam, żeby przyjść do was wieczorem, ale może byście wcale nie chcieli? – Na chwilę skromnie spuściła oczy. – A kto by nie chciał, dziewczyno? – odparł zupełnie szczerze, choć może nie w odniesieniu do zeszłej nocy, którą po wypiciu naparu z fienalli przespał jak kamień. Deri zachichotała. – Byście mnie tylko nie wydali przed panią! – Taka ona jest groźna? – zapytał Sineth, również z uśmiechem, zarazem pamiętając, że w takim domu jak ten, służba wie wszystko. – E, nie bardzo. Jeno, jak powiada, mam sobie uważać, bo dla panienki pilnuje dobrego przykładu. – Dla Gesill? – Sineth zdziwił się nieco. – A cóż ona… – Ale! – Deri przewróciła oczyma. – O młodszą jej szło. Gesill przecie to już pani, nie panna. Jeno, że nic teraz z tego zamęścia. – Dziewczyna posmutniała wyraźnie. – Pana Tavina szkoda… – Lubiłaś go? – Jak każdy. – Deri wzruszyła ramionami. – Nawet pani, chociaż się złościła na pana o posag. Że to niby dla jej własnej córeczki niedużo zostanie. |