– Przeżyjecie? – Garven, pobladły z gniewu, raczej warknął, niż wypowiedział pytanie. Sineth sięgnął za plecy. Pociemniało mu w oczach, kiedy grot poruszył się w ciele. Mimo to Saldarczyk zmusił się, by stać prosto. Złamał promień strzały między palcami i rzucił mężczyźnie pod nogi. – I owszem. Garven się wzdrygnął. – Na miłość boską! – odetchnął głęboko. – Ten tam głupek był mlecznym bratem Tavina, pewnikiem dlatego… – Pojmuję. Obaj mieli świadomość, że zgodnie z królewskim prawem, kara za taką napaść mogła być jedna. Saldarczyk potrząsnął głową. – Jak rzekłem, trzeba mi czasu, by się rozejrzeć za czarodziejem. Czekajcie. – Uniósł dłoń, widząc, że Garven zamierza mu przerwać. – Może być, że macie rację i niczego nie znajdę. Wtedy już się w wasze sprawy wtrącać nie będę. – Aha. – Garven zacisnął szczęki. – Trzy dni wam starczy? Sineth, uznawszy, że więcej nie zyska, skinął głową na zgodę. – Kwiat fienalli. – Czcigodny Lusin, kapłan rodziny, pełniący również rolę uzdrowiciela na zamku, powąchał zawartość niewielkiego słoika, który Sineth wydobył z własnych bagaży, i skrzywił się z dezaprobatą. – Raczej bym nie polecał. – Dlaczego? – Saldarczyk zdziwił się nieco, bo już wcześniej zdarzyło mu się z powodzeniem stosować ów środek. – Wspomaga gojenie i oddala gorączkę. – Za to łatwo zażyć więcej niż trzeba, a potem już się człeka nie zbudzi. Sprowadziłbym wam zamawiaczkę… – Kapłan zawahał się, zerknąwszy na Sinetha spod czoła. – Ale chyba nie na wiele się przyda? Saldarczyk przytaknął. Wcześniej Lusin usunął grot strzały, nie zaniedbując wysondowania rany opalonym nad ogniem nożykiem, przemył ją gotowanym winem, a następnie sprawnie zabandażował. Wyraźnie znał się na rzeczy, więc Sineth zniósł te zabiegi cierpliwie i z należytą wdzięcznością. Kapłan ani słowem nie skomentował zdarzenia pod zamkiem, choć z jego miny łatwo było wyczytać, co sądzi o tym wszystkim. Sineth z kolei przyznawał w duchu, że miał sporo szczęścia, tak małym kosztem wywinąwszy się z owej przygody. Pocisk uderzył pod kątem, utracił nieco ze swojej mocy, rwąc kółka kolczugi, którą Saldarczyk przezornie założył pod kaftan, a następnie ześlizgnął się po kości łopatki. Rana okazała się bardziej bolesna niż niebezpieczna. – Krew Alfarów. – Lusin w zamyśleniu wydął usta. – Na pierwszy rzut oka nic po was nie widać. Czyli żadne czary wam nie zaszkodzą, ale też i nie pomogą w potrzebie. I na dodatek chcecie się leczyć trującym dekoktem? – Marszcząc brwi, postukał palcem w słoiczek. – Nic mi nie będzie. Podczas rozmowy Sineth wodził wzrokiem wzdłuż półek zapełnionych słojami zawierającymi rozmaite tynktury i proszki. Z powały zwieszały się pęki ziół i korzeni. W jednym z koszyków dostrzegł zapas suszonych makówek. Potem jego uwagę przyciągnął kielich z barwionego szkła przykryty serwetką haftowaną w stokrotki. – To dla panienki Keillin – powiedział kapłan, zauważając jego spojrzenie. – Miewa złe sny, koszmary, po których nie umie na powrót zasnąć. Nic dziwnego, po tym wszystkim, co tu się stało. Przygotowuję jej napar z melisy i chmielu, słodzony miodem, żeby bez kaprysów wypiła. – Uśmiechnął się blado. – Nic dziwnego, że dziecko się boi. – Sineth ze zrozumieniem pokiwał głową. – Żeby choć służące przestały bez przerwy gadać o złych znakach i gusłach. – Kapłan skrzywił się z niesmakiem. – Jeszcze zanim przyszło co do czego, mieliły językami jedna przez drugą. Ja zaś myślałem, że to tylko takie… – Psikusy? – Trudno to nazwać niewinnym psikusem, kiedy panna, która ma właśnie wyjść za mąż znajduje krew rozlaną na swoim łożu, albo martwe zwierzęta pod nim. – Jakie zwierzęta? – Nikt do tej pory o tym nie wspomniał. – Małe ptaszki, a potem szczenięta. – Kapłan wzdrygnął się na to wspomnienie. – Pieska i suczkę, związane razem czerwoną tasiemką. – To już dość wyraźna przestroga. Skąd mogły się wziąć? – Z psiarni, rzecz jasna, od Raby. To wyżlica – dodał kapłan dla wyjaśnienia. – Niedawno się oszczeniła, ale jest tak łagodna, że każdy mógłby podebrać. Gesill ich nie widziała i pan zakazał jej mówić. Po tym, jak pierwsza taka rzecz się zdarzyła, służki czuwały i zawsze starały się sprzątnąć zawczasu. Nasz pan się odgrażał, że jak tylko złapie żartownisia, grzbiet mu batem obedrze ze skóry. Myślałem, że to wszystko zwyczajna złośliwość, chociaż nie wiem, czyja, bo nikogo nie udało się przyłapać na gorącym uczynku. Jak widać mniej mam rozumu, niźli przesądna starucha! – Cóż za starucha? – Wśród czeladzi, z którą Sineth rozmawiał, było kilka starszych kobiet, lecz żadna nie miała mu wiele do powiedzenia. – Dawna niańka panienki. Dali jej izbę w zachodnim skrzydle, by mogła swych lat dożyć w spokoju. Niedomaga już i rzadko rusza się stamtąd. Ale przed weselem przychodziła codziennie. W komnacie Gesill różności rozkładała po kątach. – I cóż? Nie oskarżono jej o rzucenie uroku? – Ależ! – Kapłan przewrócił oczyma. – Przynosiła suszoną jemiołę i krwawnik albo rozmaite kolorowe kamyki. Komu to mogło zaszkodzić? – Jakieś przedmioty z żelaza? – Nic o tym nie wiem. – Kapłan wyraźnie się zdziwił. – Czemu pytacie? – Bo skały o czerwonawej barwie zawierają żelazo, a i niektóre rośliny ponoć także wykazują z nim niejakie powinowactwo. Na przykład krwawnik. – A żelazo przeszkadza czarom. – Lusin zmarszczył brwi. – Słyszałem o tym, ale nie wiem, czy jest tak naprawdę. – Owszem, czcigodny – przyświadczył Sineth. – Tyle że zręczny czarodziej z łatwością potrafiłby temu zaradzić. Niemniej, chciałbym pomówić z tą starą kobietą. – To może jutro. Wpierw powinniście dobrze wypocząć. – Nie mam zbyt dużo czasu. Kapłan wzruszył ramionami. – Jak sobie chcecie. Mój sługa was zaprowadzi. Idąc w ślad za pachołkiem, Sineth szybko pojął, czemu staruszka nie kwapiła się opuszczać swojej samotni. Żeby tam dotrzeć, należało pokonać dwa poziomy wąskich, kręconych schodów, które sam kilkakrotnie przeklął, nim dotarł na górę. Rana może i była niegroźna, ale go osłabiła bardziej, niż z początku przypuszczał. Stanąwszy pod drzwiami, musiał chwilę odczekać, żeby wyrównać oddech. Kobieta, która otworzyła na jego pukanie, była maleńka, o twarzy niczym zasuszone jabłuszko, obramowanej białą chustą szczelnie zawiązaną pod brodą. – No proszę – mruknęła, świdrując go oczyma błyszczącymi jak dwa czarne paciorki. – Pan z Saldar we własnej osobie. Przyszedł odwiedzić biedną służącą. Sineth uśmiechnął się lekko. – Czemu nie, matko? – rzekł grzecznie. – Może podzielicie się ze mną swoją mądrością. – Mądrością, tak? – Cofnęła się nieco, zapraszając go gestem do środka. – Nie słyszeliście, że mają mnie tu za przesądną wieśniaczkę? – Niesłusznie? – Uznał, że gładkimi słówkami niewiele zyska u tej kobiety. – Byłam adeptką w świątyni Pana w Reth, lecz potem… – Zaśmiała się krótko. – Nic wam po historii mojego życia. Jej izba robiła zaskakująco przytulne wrażenie. Ściany starannie pobielono, sprzęty utrzymywano we wzorowym porządku, na czysto wymiecionej podłodze leżał kolorowy dywanik. Pęki ziół suszyły się nad kominem, po części tych samych, które miał u siebie czcigodny Lusin. Sineth był ciekaw, czy kapłan niekiedy wspinał się po stromych schodach, by zasięgać rady starej kobiety, czy może tych dwoje konkurowało ze sobą? Tymczasem staruszka zakrzątnęła się wokół pieca i przyniosła mu kubek wonnego naparu. Potem z nieco złośliwym uśmieszkiem czekała, czy się napije. Skosztował, poczuł miętę, oleisty smak prawoślazu i jeszcze coś, czego nie umiał określić. Nie przypuszczał jednak, by próbowała go otruć. Kiedy wychylił kubek do dna, usatysfakcjonowana kiwnęła głową. – No to pytajcie. – Machnęła przyzwalająco ręką, sadowiąc się na wyściełanym zydlu obok komina. – Powiedzcie, od czego się wszystko zaczęło. Ktoś usiłował zniechęcić pannę Gesill do zawarcia małżeństwa? – Na to wygląda. Widać nie chciał, żeby poślubiła Tavina, albo żeby Tavin poślubił ją. |