powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLXIII)
styczeń-luty 2017

Tam, gdzie kwitną jabłonie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Jeszcze się przekonasz, że smak zwycięstwa jest gorzki jak liście cykorii – usłyszała szept Morrigan, ale nie zwróciła już nań uwagi, tylko szybkim krokiem podeszła do rzeki i spojrzała na własne odbicie. Ujrzała młodą, zdrową dziewczynę o szczupłej sylwetce. Pukle długich, jasnych włosów okalały rumianą, zdziwioną twarz o wciąż dziewczęcych rysach. Powiodła niepewnie opuszkami palców po gładkich policzkach, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Zniknęły wszelkie ślady szpetoty, ciemne narośle na skórze, po znamieniu nie było ani śladu. I tylko oczy pozostały takie same – jedno zielone jak świeżo wyrosła trawa, drugie ciemne niczym nocne, zachmurzone niebo.
Bláithín zapłakała. Chyba pierwszy raz w życiu ze szczęścia.
• • •
Wschodzące słońce oświetlało szczyty wzgórz, malując złociste wstęgi na pociemniałym jeszcze niebie, drzewa zaś rzucały długie cienie na udeptaną ścieżynę. W oddali kolejne ptaki co rusz włączały się do wspólnego śpiewu. Otoczenie stopniowo budziło się z nocnego odrętwienia. Bláithín, rześka jak skowronek, szeroko uśmiechnięta, maszerowała raźno na południe. Upłynęło już kilkanaście dni od konfrontacji z Morrigan i Dagdą, a ona wciąż nie mogła przestać się śmiać. Nie miała też pojęcia, dokąd właściwie chce dotrzeć, po prostu liczyło się tylko to, że idzie przed siebie, że życie odzyskało barwy i że świat znów był piękny jak w sennych marzeniach.
Niebawem dziewczyna usłyszała tętent kopyt. Na horyzoncie pojawił się galopujący wierzchowiec, przybliżający się z każdą chwilą. Kiedy był tuż-tuż, dziewczyna mimowolnie usunęła się z drogi. Jeździec zwolnił, przeszedł w kłus, aż w końcu zupełnie wstrzymał zwierzę. Był wysokim, szerokim w barach mężczyzną w sile wieku, o bujnym, ciemnym zaroście i błyszczących oczach. Nosił kaftan z jeleniej skóry, związany u góry lnianym sznurkiem. Z siodła zwisał miecz, a z drugiej strony przytroczono okrągłą tarczę. Na widok dziewczyny nieznajomy nie odwrócił wzroku z obrzydzeniem, nie splunął, nie rzucił wyzwiskiem. To była doprawdy miła odmiana.
– Czyżby to sama Niamh Złotowłosa powróciła do Éire z Avalonu? – zapytał po chwili milczenia, utkwiwszy w niej wzrok.
Bláithín nigdy jeszcze nie słyszała podobnych słów i kompletnie nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc zrobiła niepewnie dwa kroki w tył.
– Na duchy wszystkich moich przodków, nie lękaj się mnie, piękna Królowo Siedmiu Mórz! Nie jestem rabusiem, lecz zwykłym posłańcem! – zawołał nagle mężczyzna, zsunąwszy się na ziemię. – Pozwól, proszę, bym mógł ci towarzyszyć w dalszej drodze, inaczej oszaleję z rozpaczy na myśl, że ktoś inny mógłby wyrządzić ci krzywdę!
Tym razem dziewczyna nie mogła się nie uśmiechnąć, a szkarłat rozlał się obficie po jej policzkach. Spojrzenie mężczyzny, pełne zachwytu, mówiło wszystko i było cenniejsze niźli Cztery Skarby Tuatha razem wzięte.
Bláithín milczała jeszcze przez moment, wyraźnie zbita z tropu. A potem wyciągnęła nieśmiało rękę.
• • •
Bláithín i Cillian zamieszkali razem nad brzegiem rzeki An Life w osadzie zwanej Dúbh Linn, mieszczącej się na granicy Królestw Mide i Leinsteru. Wzięli ślub w środku jesieni, zanim jeszcze pożółkły i opadły liście z drzew rosnących nieopodal ich chaty. Cillian pochodził z rodziny wojowników, która przez lata konfliktów z sąsiadami dorobiła się całkiem przyzwoitego majątku, pozwalającego bez obaw patrzeć w przyszłość. Mężczyzna, wcześniej dwukrotnie nieszczęśliwie owdowiały, troskliwie opiekował się młodą żoną i poświęcał jej wiele czasu. W wolnych chwilach często spacerowali po lasach i wybrzeżu, rozmawiając i śmiejąc się do utraty tchu, wracając nierzadko o zmierzchu, a potem siadywali razem na starym kocu, jadali owoce, wędzone ryby, groch, czasem kaszę, popijali mleko, aż wreszcie zasypiali w swoich objęciach, wpatrzeni w trzask dogasającego paleniska, wsłuchani w plusk rzeki wpadającej do morza.
Dni upływały leniwie, noce stawały się coraz dłuższe, na granicach panował względny spokój, toteż Cillian z rzadka opuszczał rodzinną miejscowość; częściej wyruszał na polowania niż na wyprawy wojenne. Minęła zima, u Bláithín zaś pojawiły się nudności i pęczniejący brzuch, później znowu nadeszła wiosna, aż w końcu, z początkiem lata, na świat przyszedł chłopiec. Pomimo czoła mokrego od potu, obolałego ciała i okrwawionych nóg młoda matka nigdy nie czuła się szczęśliwsza.
Bláithín nawet nie zauważyła, kiedy z dziewczęcia przeistoczyła się w dojrzałą kobietę. Nie wiedziała potem, czy działo się to stopniowo, czy nadeszło nagle jak letnia burza. Mały Flann tymczasem rósł jak na drożdżach, wychowywał się w blasku domowego ogniska, z obojgiem rodziców. Kobieta dziękowała bogom każdego dnia, że jego los tak diametralnie różnił się od jej własnego. Pod jednym dachem mieszkały z nimi jeszcze dwie córki Cilliana z wcześniejszego małżeństwa. Bláithín długo nie mogła znaleźć wspólnego języka z dorastającymi pannami, które nie potrafiły zaakceptować jej jako matki. Zdarzały się wieczory drżące od kobiecych wrzasków, kiedy dopiero interwencja Cilliana sprowadzała ciszę. Dużo wody upłynęło w An Life, zanim wreszcie podały sobie ręce na zgodę.
Czas jednakże pędził niczym stado spłoszonych saren. Właściwie nie wiadomo kiedy przybrane córki wyszły za mąż, Flann również dorósł i pojął za żonę dziewkę od młynarza, a potem wywędrował do sąsiedniej wioski, by przejąć jego młyn. Nie minęło kilka miesięcy, a rodzina powiększyła się o kolejne dzieci. Bláithín starzała się w szczęściu i dostatku, w jej jasnych włosach pojawiły się pasma siwizny, początkowo nieliczne, stopniowo jednak zaczęły przeważać na głowie. Częstokroć siadywała na skałach i wspominała starą Móirín, setki razy dziękując opiekunce w myślach, że wtedy, przed laty, jej głos nie pozwolił tamtej dziewczynie skoczyć do wody.
Kres spokojnego żywota nadszedł pewnego ciepłego lata, kiedy do Tary wezwano wszystkich wojowników z królestwa. To miała być krótka, przygraniczna wojenka, jakich bywało już wiele. Cillian, uzbroiwszy się jak dawniej, wyruszył wraz z innymi. Tej samej nocy, kiedy wrogowie zostali poskromieni przez mężnego króla Mide, w Dúbh Linn nieoczekiwanie rozpadał się deszcz. Bláithín wybiegła na dwór, by zebrać pranie rozwieszone na sznurze między drzewem a chatą, które miało wyschnąć do rana, kiedy usłyszała niewyraźnie swoje imię. W pierwszej chwili sądziła, że jej się po prostu zdawało, ale gdy wołanie się powtórzyło, nie miała już żadnych wątpliwości. Dobrze znała barwę tego głosu. Upuściła wilgotne tkaniny na ziemię i popędziła przez opustoszałą wioskę na wybrzeże. Stanąwszy wreszcie na skałach, zmarszczyła czoło i wytężyła wzrok.
Siedział w wąskiej, podłużnej łódce pozbawionej wioseł, która mimo to płynęła przed siebie, w stronę otwartego morza, w nieznane. Cillian uśmiechał się smutno, unosząc dłoń w geście pożegnania, a jego oczy skrzyły się od łez. Był nienaturalnie blady, miejscami wręcz przezroczysty jak upiór. Na jego skórze widniały niezasklepione rany po cięciach i uderzeniach. Bláithín pomachała mu w milczeniu i obserwowała go do momentu, aż rozmył się na tle horyzontu. Może zakryły go fale? Może poniosły szczęśliwie na Wyspę Jabłoni? Jedno nie ulegało wątpliwości – już nigdy potem nie zobaczyła męża.
Od tego wydarzenia jej życie okryło się cieniem, który gęstniał stopniowo – z każdym kolejnym rokiem przedostawało się przezeń coraz mniej światła. Życie bez ukochanego mężczyzny utraciło bowiem dawny smak i wypełniło się pustką.
Niebawem odeszli sąsiedzi z naprzeciwka, którzy urodzili się mniej więcej w tym samym czasie co Bláithín, potem jedna z przybranych córek zachorowała poważnie i tydzień po tygodniu kobieta widywała, jak kolejne dusze odpływały tam, gdzie kwitną jabłonie. Wtedy po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, czy podjęła słuszną decyzję, uświadomiła sobie bowiem, że po śmierci naprawdę nie połączy się z bliskimi i już nigdy ich nie zobaczy. Ta straszna świadomość coraz częściej nie pozwalała jej zmrużyć oka.
Pewnej nocy ukazała jej się Morrigan. Pojawiła się bezszelestnie w izbie, okryta długim skórzanym płaszczem z kapturem.
– Już czas – szepnęła, a następnie roześmiała się tak skrzekliwie, że wszystkie włosy na ciele Bláithín zjeżyły się z przerażenia. Sylwetka bogini rozpłynęła się jak poranna mgła, a kobieta długo nie potrafiła potem zasnąć, wiercąc się na wszystkie strony, dopiero nad ranem zmęczenie okazało się silniejsze. Przyśnił jej się Avalon, piękna wyspa na Zachodnim Morzu, Ziemia Kobiet, kraina nieustannej wiosny, gdzie drzewa owocują przez cały czas, gdzie jabłonie nie przestają kwitnąć i słodko pachnieć, gdzie woda błyszczy w szafirowych strumykach i lazurowych jeziorach, wreszcie gdzie śmierć i choroby nie mają dostępu. Widziała Cilliana, Móirín i Áedána śmiejących się beztrosko, słuchających harfiarzy i popijających wino. Po przebudzeniu poczuła silny ucisk w klatce piersiowej, spowodowany przez ukłucie żalu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

41
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.