powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLXIII)
styczeń-luty 2017

50 najlepszych filmów 2016 roku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
‹Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów›
‹Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów›
40. Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów
(2016, reż. Anthony Russo, Joe Russo)
Znakomita i wybijająca się przed szereg inkarnacja Spider-Mana w uniwersum Marvela nieco tuszuje wiele niedostatków „Wojny bohaterów”. Akcję dawkuje tu się w sposób rwany: raz spowalnia do nazbyt leniwego tempa, by dać wybrzmieć nieco poważniejszym tonom filmu, potem rusza w widowiskowym pędzie, do jakiego uniwersum Marvela zdążyło już nas wielokrotnie przyzwyczaić. Orbitujący wokół konfliktu bohaterów tajemniczy pułkownik Zemo sprawia wrażenie dodanego na siłę, tak aby skłóceni wewnętrznie bohaterowie mieli argument, by się przeciw komuś ostatecznie zjednoczyć. Braciom Russo nie można jednak zarzucić konstruowania obrazu w sposób nierównomierny. Trzecia odsłona „Kapitana Ameryki” pokazuje konsekwentnie bohaterów w maskach z innej, krytycznej perspektywy. Bacznym okiem bada nadludzi, którzy balansują na granicy społecznego altruizmu, arogancji wywołanej własnymi możliwościami i przeświadczeniem o potrzebie niesienia światu nieustannej pomocy. „Wojna bohaterów” odmalowuje także alegoryczny portret podziałów z pogranicza polityki i socjologii. Roztoczona przed widzem i skutecznie przekuta na kino popularne wizja współczesności wypełnionej różnicami kulturowymi, społecznymi i poglądowymi wykracza poza kinowy ekran. Spełnia rolę wskazówki i swoistej lekcji pokory dla tych, którzy w dyskusjach w obliczu aktualnych konfliktów, wyzwań i problemów nie widzą potrzeby porozumienia i dialogu. Bo nawet zamaskowanym nadludzkim mścicielom nie jest obce hasło, że na tyle są silni, na ile są zjednoczeni, i na tyle słabi, na ile podzieleni.
‹Zwierzęta nocy›
‹Zwierzęta nocy›
39. Zwierzęta nocy
(2016, reż. Tom Ford)
Tak, Zwierzęta nocy” są obrazem złożonym w dużej mierze ze zbyt często nieokiełznanego chaosu: przenikające się nitki fabularne, nielinearna historia, postaci kipiących od emocji i dławiące je równocześnie. Lecz podobnie do mody, czasem to właśnie twory nieortodoksyjne i nieprzewidywalne są tymi, które uwodzą i wyznaczają trendy. A o tych Tom Ford wie przecież wszystko. Reżyser-kreator mody w swym drugim filmowym projekcie nie szczędzi prawdziwego filmowego, ociekającego krwią, mięsa. Ford bowiem garściami czerpie z Peckinpaha, Lyncha czy nawet Almodóvara. Odważnie przenika przez style, sprawnie miesza wszelkie własne inspiracje, dokonuje skutecznej transgresji gatunków. W tej wielowarstwowej opowieści o bolesnym cierpieniu i niepohamowanej potrzebie zmian w życiu dostajemy kawałki kina z pozoru do siebie nie przystające. Susan, czytająca manuskrypt książki byłego męża zanurza się w świecie będącym odbiciem własnych przeżyć. Sama książkowa historia wchodzi na pole kina noir z zemstą w tle. Snute na poboczu wspomnienia dawnych dni trącają dziwacznym love story. Dość powiedzieć, że „Zwierzęta nocy” w gruncie rzeczy wysuwają na pierwszy plan studium ludzkiej bezsilności. Brzmi jak totalny chaos? Film Toma Forda dowodzi, ze ten także potrafi być piękny.
‹Jestem mordercą›
‹Jestem mordercą›
38. Jestem mordercą
(2016, reż. Maciej Pieprzyca)
W „Jestem mordercą” dostrzegam udaną fuzję współczesnej powieści kryminalnej z socjalistycznym kryminałem milicyjnym a rebours. W odróżnieniu od detektywistycznego kryminału, powieść kryminalna nie ogranicza się do snucia dochodzeniowej intrygi. Interesuje ją kontekst kulturowy, dokumentacja społeczna – tak inne od łamigłówkowej szarady rozwiązywanej przez Poirota czy Holmesa. Również w filmie Macieja Pieprzycy życie codzienne Polaków pełni funkcję istotniejszą; nie jest już tylko ramą dla wielokrotnych zbrodni na kobietach w wykonaniu „wampira z Zagłębia”. Twórcę obsypanego nagrodami „Chce się żyć” nie interesują wyłącznie ścisłe fakty zbrodniczej psychologii. Reżyserowi bliżej do etnologa niż śledczego: nie mierzy się z samym mordercą, lecz bada całą skomplikowaną siatkę społeczną. Testując etyczne granice i doskonale ważąc poszczególne psychologie, Pieprzyca wszelako przypomina, że to nie pojedynczy sprawca, a zbiorowa (instytucjonalna, lokalna, ustrojowa i polityczna) dynamika stosunków międzyludzkich, na czele z lękiem, pożądaniem i zachłannością, stanowi jeśli nie źródło, to przynajmniej zaczyn zbrodni.
Choć premierowy kryminał porównywany jest do „Zodiaka” Davida Finchera, oba filmy różni wpisany w nie stosunek do faktów. Fincher jest ich niewolnikiem. Pieprzyca pozwala sobie na intrygujące pytania o moralną winę zarówno podejrzanego, jak i śledczego. Odwrócona powieść milicyjna w wykonaniu polskiego reżysera stawia jeszcze odważniejsze, jak na ów gatunek, pytanie: czy nie jest przypadkiem tak, że obie strony śledczej barykady – zarówno idący po nitce do kłębka śledczy, jak i czekający na końcu rzekomy morderca – są ofiarą wadliwego systemu? Może to system każe nurzać się w coraz większym bagnie? Choć w tytule „Jestem mordercą” nie widzimy znaku zapytania, on tam jest i kusi, by zastanowić się, kto się przed nami spowiada.
‹Dope›
‹Dope›
37. Dope
(2015, reż. Rick Famuyiwa)
„Dope” startował w Sundance, wybrano go do jednej z sekcji w Cannes, wygrał w Deauville a amerykańscy dystrybutorzy bili się o prawa do jego wyświetlania. Zwariowane perypetie trójki nastolatków próbujących pozbyć się sporej ilości tytułowego „Dope” są kombinacją wszystkich sprawdzonych przepisów na udany film kultowy – zabawnej komedii, wyrazistych outsiderskich bohaterów, i mrugania do widza bez światopoglądowych i cenzorskich hamulców. A wszystko to w klimacie sentymentu za latami 90., hołdu dla kultury geek, manifestu black power w rytmie hip-hopowo punkowej hybrydy. Reżyser Rick Famuyiwa odmalowuje kulturowy portret czarnej społeczności po trosze na zasadzie negatywu. Główny bohater Malcolm, nie wymachuje z bronią, nie wysiaduje całymi na przyulicznym krawężniku. Sam siebie określa mianem geeka i ma ku temu solidne podstawy – przywdziewa ciuchy z innej epoki, marzenia wypełniają studia na Harvardzie, ze znajomymi tworzy punkowy zespół. Każda próba wciśnięcia go w stereotypową rolę czarnego bohatera przeobraża się w serię niefortunnych zdarzeń. Impreza, na którą dał się zaciągnąć dla atrakcyjnej dziewczyny, kończy się awanturą i plecakiem wypełnionym koką i spluwą. Niespodziewany podryw w marmurowej rezydencji, wymiocinami na całym ciele. Famuyiwa nieustannie gra swoimi bohaterami i w tej sentencji gatunków od komedii przez kino młodzieżowe po filmy gangsterskie stawia dość przewrotną tezę: jedyną szansą na ucieczkę od korzeni i wyrwanie się ze stereotypów, jest przejście przez nie w całości.
‹Barany. Islandzka opowieść›
‹Barany. Islandzka opowieść›
36. Barany. Islandzka opowieść
(2015, reż. Grímur Hákonarson)
Un Certain Regard Award w Cannes, Srebrna Żaba na Camerimage, 16 innych nagród na różnych festiwalach filmowych, dystrybucja w 40 krajach świata – ładny bilans jak na prosty, powolny film z niewielką ilością dialogów i oparty na dwóch starszych aktorach w rolach głównych, na dodatek opowiadający o… hodowcach owiec. Jest w „Baranach” coś z „Prostej historii” Davida Lyncha – relacja dwóch braci, którzy nie rozmawiają z sobą od 40 lat, ale sytuacja zewnętrzna każe im po wielu lat zawiesić waśnie i wspólnie działać. Ową sytuacją jest potrzeba ratowania ukochanych owiec przed administracyjnym nakazem uboju zwierząt spowodowanym pojawiającą się w stadzie niebezpieczną chorobą. W mroźnym kraju, w którym ludzie nie są wobec siebie wylewni i nie okazują uczuć, prawdziwe emocje pojawiają się wobec zwierzęcych podopiecznych. Ale, jak zdają się mówić twórcy, taka jest właśnie Islandia, kolejny bohater tego filmu, której surowe piękno ukazane jest w pięknych zdjęciach Sturli Brandtha Grøvlena. „Barany” to film skromny, nieśpieszny, ale potrafiący wywoływać silniejsze reakcje – czy to śmiechu, w scenie gdy brat odwozi brata do szpitala, nabierając go na koparkę (czy nie kojarzy się do z wyprawą u Lyncha na mechanicznej kosiarce?), czy też szczerego wzruszenia, jak w pięknej finałowej scenie filmu, w której mamy kwintesencję jego przekazu o relacjach człowieka z naturą i relacjach międzyludzkich.
‹Lobster›
‹Lobster›
35. Lobster
(2015, reż. Yorgos Lanthimos)
Filmy Giorgosa Lanthimosa to męczarnia. Surowy klimat wnikliwej obserwacji w kombinacji z ciężką grecką aurą sprawiają, że widz piasek pod oczami czuje od pierwszego kadru. Toczy walkę, nierzadko poddaje się, ale jeśli dotrwa do końca, prosi o powtórkę. Z „Homarem” jest podobnie. Lanthimos wygrywa już na etapie filmowego konceptu. Oto bowiem David (Colin Farrell łatwy do pomylenia z naturszczykiem), porzucony przez żonę trafia do ośrodka gdzie ma 45 dni na znalezienie nowej miłości. Jeśli do tego czasu dalej pozostanie samotny, zostanie zamieniony w wybrane przez siebie zwierzę i będzie kontynuować życie na łonie natury z szansą na odnalezienie swojej drugiej połówki, lecz już bez tak ścisłych ograniczeń czasowych. Cały proces z resztą przypomina leniwe wakacje w ekskluzywnym kurorcie – golf, runda na strzelnicy, basen i wieczory zapoznawczo-taneczne. Miłość ma tu wymiar wręcz namacalny i materialny, możliwy do uchwycenia pod szkiełkiem i okiem. Dlatego w jej szukaniu bardziej liczą się charakterystyczne cechy wspólne jak kulenie, krótkowzroczność, krwawienia z nosa czy znajomość niemieckiego, niż chemia między kochankami. Same uczucie sprowadzane jest do czysto fizycznego aktu, wręcz emocjonalnej prostytucji i fikcji. Bo jak mówi jeden z bohaterów, nie ma dylematu w tym co lepsze – bieganie po łąkach i polach w obawie przed myśliwymi, czy od czasu do czasu rozkwaszenie sobie nosa.
‹Bone Tomahawk›
‹Bone Tomahawk›
34. Bone Tomahawk
(2015, reż. S. Craig Zahler)
Zaczyna się to jak kolejna wersja „Poszukiwaczy” Forda, w której kilku archetypicznych bohaterów rusza na odsiecz porwanym przez Indian jeńcom. Z czasem okazuje się, że reżyser S. Craig Zahler nie zamierza bezmyślnie podążać śladami klasyków – niespieszny rytm opowieści i staroświecka narracja pozwalają filmowym postaciom nabrać życia (w czym pomagają doskonałe, chwilami absurdalne, ale ani przez moment nie przefajnowane dialogi), a surowe krajobrazy Dzikiego Zachodu potęgują wrażenie grozy i niesamowitości. Zaprocentuje to w ostatnim akcie, gdy okaże się, że filmowa podróż odbywa się w samo jądro ciemności, a westernowy sztafaż ustępuje miejsca elementom znanym raczej z horroru – w wielu innych produkcjach byłoby to zgrzytem, ale zgrabny scenariusz, rzemieślnicza biegłość Zahlera i umiejętność przekonania widza, że bohaterowie nie są jedynie figurkami, które można poświęcić w zależności od widzimisię reżysera, sprawiają, że ryzykowny gatunkowy twist działa znakomicie. Również w castingu trudno dopatrzeć się pomyłek: Kurt Russell, Richard Jenkins i Patrick Wilson to pewniacy – tym przyjemniejszą niespodzianką jest, że wcale nie odstaje od nich Matthew Fox, który po „Zagubionych” zupełnie nie potrafił odnaleźć się w kinie; tymczasem w westernie Zahlera, grając postać diametralnie różną od poczciwiny Jacka Shepharda, jest jednym z najmocniejszych punktów filmu.
‹Nie oddychaj›
‹Nie oddychaj›
33. Nie oddychaj
(2016, reż. Fede Alvarez)
Horror z gatunku „home invasion”, a ściślej – z mini-nurtu o terroryzowanych niewidomych, który już dekady temu przyniósł nam zupełnie niezłe filmy grozy pod postacią m.in. „Doczekać zmroku” z Audrey Hepburn czy „Ślepy strach” z Mią Farrow. „Nie oddychaj” Fede Alvareza, który swoim rebootem „Evil Dead” niespecjalnie się popisał, też się udało. Reżyser zadbał o efektowną ekspozycję, a nawet znalazł miejsce na niegłupi komentarz społeczny ze zgentryfikowanym Detroit w tle. Przede wszystkim jednak sumiennie odrobił lekcje z Hitchcocka. Znaczna część akcji rozgrywa się w ciemności i ciszy, gdzie najdelikatniejszy dźwięk, jak oddech, lekkie skrzypnięcie podłogi czy wibracja komórki, decyduje o losie młodych bohaterów, którzy na swą zgubę ośmieli się włamać do domu niewidomego weterana wojennego (świetny Stephen Lang). Zdjęcia Pedra Luque i muzyka Roque Bañosa budują sugestywną atmosferę osaczenia. W końcówce klimatyczny thriller przechodzi w krwawą jatkę, a teoretycznie uśmiercone postaci „ożywają” zbyt często, niczym w podrzędnych slasherach, ale nawet wtedy narracja nie traci płynności, zaś film ostatecznie wygrywa tym, jak błyskotliwie bawi się z nami w ciuciubabkę i jak manipuluje naszą empatią dla protagonistów. Nie jest to co prawda poziom „Coś za mną chodzi”, lecz i tak mamy do czynienia z jednym z najlepszych „tradycyjnych” horrorów ostatnich lat.
‹Ostatnia Rodzina›
‹Ostatnia Rodzina›
32. Ostatnia Rodzina
(reż. Jan P. Matuszyński)
„Ostatnia Rodzina” to głównie film o umieraniu. Nie o genialnym artyście-malarzu (jeśli ktoś liczy na to, że dowie się czegoś na temat tego, jak powstawały obrazy Zdzisława – zawiedzie się). Nie o ekscentrycznym prezenterze radiowym i tłumaczu (jeśli ktoś liczy na to, że dowie się czegoś na temat tego, jak Tomasz odkrywał muzykę i konstruował swoje niezapomniane audycje radiowe – zawiedzie się). Nie o subtelnej gospodyni domowej (jeśli ktoś liczy na to, że dowie się czegoś na temat tego, jak Zofia starała się organizować codzienne życie w domu – zawiedzie się). Nie jest to również film o Polsce Ludowej i III Rzeczypospolitej; zachodzące w kraju zmiany polityczne – vide upadek Gierka, wprowadzenie stanu wojennego, „okrągły stół” i narodziny wolnorynkowego kapitalizmu – są w „Ostatniej rodzinie” nieobecne. Scenarzysta Robert Bolesto „wypreparował” Beksińskich z epok, w jakich żyli. Ba! można wręcz odnieść wrażenie, że najmniej interesuje go właśnie to, jak żyli, a dużo bardziej, jak umierali. Ale przez to podkreślone umieranie „Ostatnia Rodzina” staje się filmem o absurdzie naszej ziemskiej egzystencji i próbach radzenie sobie z nim – czasem próbach rozpaczliwych (Tomek), czasem przemyślanych (Zdzisław), w gruncie rzeczy jednak skazanych nieuchronnie na klęskę.
‹Big Short›
‹Big Short›
31. Big Short
(2015, reż. Adam McKay)
„Big Short” jest zaskakująco szalony jak na film o facetach w garniturach. McKay doskonale wie, że aby dotrzeć do masowego widza, musi być jednocześnie pedagogiem i cyrkowcem; w tym samym czasie wykładać ekonomię i żonglować płonącymi pochodniami. Na przewodnika po świecie finansjery wybiera więc granego przez Ryana Goslinga Jareda Vennetta (pierwowzorem postaci był niejaki Greg Lippman): wysmarowanego samoopalaczem cynika, który co chwilę burzy czwartą ścianę i – niczym Kevin Spacey w „House of Cards” – zwraca się wprost do widza, by skomentować, co się przed chwilą właściwie stało. Kwestie wymagające obszerniejszych wyjaśnień są dodatkowo wykładane przez występujących w małych rólkach celebrytów. Nie przejmujcie się więc, jeśli nie wiecie, czym jest syntetyczne CDO albo na czym polega kredyt subprime – w kluczowym momencie, za pomocą zgrabnej metafory, wytłumaczy wam to Margot Robbie albo Selena Gomez. Choć na pierwszy rzut oka w „Big Short” nic do siebie nie pasuje, całość jest niezwykle spójna i sensowna. Klasyczny tok opowieści zastępuje tu po prostu narracja rodem z Youtube’a, która rządzi się swoimi prawami: audiowizualne wstawki, pojawiające się znikąd gwiazdy telewizji czy otwierające kolejne rozdziały cytaty są tu równie ważne, jak pchana przez bohaterów fabuła. Z tych fragmentów, strzępów i notatek na marginesie wyrasta jednak bardzo spójny – i przy okazji całkiem przerażający – obraz potwora pożerającego własne dzieci; napędzanego chciwością i głupotą systemu finansowego, który może doprowadzić do ogólnoświatowej tragedii, jeśli tylko kierujące nim osobistości będą miały odpowiedni talent do wyciszania moralności kolejnymi zerami na koncie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.