W kilka tygodni po polskiej premierze spoglądamy z dystansu na „Łotra 1” i dywagujemy co nam się w nim najbardziej podobało, co zaskoczyło, a co do końca nie przypadło nam do gustu.  | ‹Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie›
|
Agnieszka Szady:: Co was najbardziej zaskoczyło w tym filmie? Przyznam, że mnie… brak klasycznego otwarcia z fanfarami i napisami odpływającymi w kosmos. Wszystko, co nastąpiło później, a co różniło „Łotra 1” od znanych nam epizodów (na przykład to, że wszyscy bohaterowie giną na końcu) było już zdziwieniem mniejszym. Marcin Osuch: Tak, otwarcie (a właściwie jego brak) było zaskakujące. Jednak najbardziej szokujące było dla mnie zakończenie. Niby Gwiezdne Wojny, Disney a zakończenie rodem z dramatu wojennego. Ostatnio oglądałem „Furię” i po seansie „Łotra” od razu przyszły mi do głowy nawiązania. Z tym, że w „Furii” przynajmniej jeden przetrwał. Adam Kordaś: Śmierć głównych bohaterów zrobiła i na mnie duże wrażenie. Ten moment, kiedy w końcu dotarło do mnie, że oni naprawdę zginą, że nie pojawi się żaden deus ex machina by w ostatniej chwili ich ocalić był naprawdę zadziwiającym doświadczeniem. Niby śmierć znaczących postaci nie jest niczym niezwykłym dla cyklu Gwiezdnych Wojen ale tym razem doprawdy autorzy poszli na całość poświęcając dla podkreślenia dramaturgii fabuły praktycznie wszystkich dopiero co poznanych i polubionych bohaterów pierwszego planu. Nie wspominając już o masakrze tych z planów dalszych… Agnieszka Szady:: Fani czasem przytaczają argument, że Jyn, Cassian i reszta musieli zginąć, bo inaczej padłoby pytanie, czemu nie ma ich w epizodach IV-VI. Z jednej strony jest to sensowne uzasadnienie, z drugiej – przecież z fabułą Starej Trylogii nie mają nic wspólnego, wystarczyłoby w końcowej scenie „Łotra 1” rzucić zdanie, że Jyn dostaje nowe dokumenty i znika, a Cassiana wysyłają w inną misję. Konrad Wągrowski: Nadmieńmy, że we wcześniejszych wersjach scenariusza Jyn i Cassian mieli ocaleć (przypomnijcie sobie wczesny zwiastun, w którym mamy wyciętą później scenę, gdy Jyn staje oko w oko z Tie-Fighterem, zapewne w trakcie swej ucieczki z wieży), dopiero reżyser wywalczył sobie prawo do zabicia wszystkich. :) A podobno nie było to łatwe, bo jednak Disney, potrzeba happy endu etc. Z pewnością była to decyzja słuszna, ucinająca dywagacje fanów, co dalej z bohaterami i potęgująca emocjonalne oddziaływanie filmu na widzów. Dodam, że pierwszą opcją było wyrżnięcie bohaterów mieczem Vadera, ale ostatecznie i od tego zdecydowano się odejść, dając Lordowi Sith wyżyć się na kilku pomniejszych rebeliantach. I to też chyba decyzja słuszna, bo z kolei domknięcie byłoby zbyt mroczne i jego brutalność przysłoniłaby wszystkie inne emocje. A dzięki temu udało się przypomnieć, że Imperium to jednak okrutna, potężna siła i decyzja o stawieniu mu czoła nie musiała być wcale oczywista. Agnieszka Szady:: Wydaje mi się, że najwięcej sprzecznych opinii fanów budzi pokazanie Rebelii od nieznanej nam strony. Szlachetni bojownicy o wolność mają szpiegów zdolnych do zabicia swojego informatora? Okłamują Jyn co do zamiarów względem jej ojca? Szok. W dodatku okazuje się, że Rebelia wcale nie jest monolitem pod wodzą Mon Mothmy, ale – w sumie zgodnie z oficjalną nazwą – sojuszem kilku z trudem trzymających się razem grup. Renegat-ekstremista to też całkiem nowy pomysł. Magda Kubasiewicz: Mnie akurat ten wątek bardzo się podoba. Nie da się prowadzić wojny z potężnym przeciwnikiem, jeśli wszyscy bojownicy o wolność chcą mieć czyste ręce. Naprawdę irytuje mnie podejście w rodzaju „musimy być ludzcy dla naszych wrogów”, rodem z „Czarodziejki z Księżyca”. Rebelia ma szpiegów, skrytobójców, ludzi, którzy gotowi są dla sprawy poświęcić życie – nie tylko własne. Kupuję to.  | |
Adam Kordaś: Zgadzam się z Magdą. Również bardzo mi się podobało odbrązowienie „szlachetnych rebeliantów”. Znakomicie pokazano, że pomiędzy jasną a ciemną stroną Mocy jest cała gama szarości w której działają niedoskonali żywi ludzie, nie zaś sami natchnieni wybrańcy, zafiksowani na krańcowych pozycjach niczym anioły i demony. Przecież w imię Rebelii oprócz mądrych dowódców, dzielnych pilotów i walecznych żołnierzy musieli działać w mroku tyleż wierni sprawie, co bezwzględni ludzie, od których skutecznych, choć wątpliwych moralnie poczynań mogło zależeć ostatecznie zwycięstwo lub porażka. A że w brudnej wojnie wywiadów wszystkie chwyty są dozwolone, niezależnie od szlachetnych intencji nie da się pozostać czystym będąc zmuszonym nieustannie wybierać między mniejszym a większym złem w imię Wielkiej Sprawy. Zresztą próba zmiany optyki nie dotyczy jedynie Rebeliantów. Wszak choćby Jyn to nie wybranka Mocy czy szlachetna księżniczka tylko nieco zwichrowane „resortowe dziecko” z „dobrego imperialnego domu”, której lalkami w dzieciństwie nie byli piloci rebelianckich X-wingów tylko imperialni szturmowcy. Właściwie nie bardzo wiadomo, dlaczego jej ojciec Galen Erso w pewnym momencie się zbuntował, ale można domniemywać, że wcześniej wiernie służył Imperium. Dopiero po odnalezieniu i nakłonieniu go do ponownego podjęcia „współpracy” przez Krennica staje się swego rodzaju Konradem Wallenrodem, zamierzającym sabotować projekt Gwiazdy Śmierci, a tym samym dać choć nikłą szansę na ocalenie Rebelii. Bodhi Rook, za którego sprawą do rebeliantów dociera szalenie ważna informacja od Galena, też jest postacią pochodzącą z „ciemnej strony Mocy” – zbuntowanym imperialnym pilotem. Agnieszka Szady:: Ale pilotem transportowca, nie myśliwca – choć to w filmie pada tak marginalnie, że można przeoczyć. Po prostu kierowca ciężarówki zbuntował się przeciwko swojej korporacji [uśmiech]. Adam Kordaś: „Kierowca ciężarówki” widać musiał też mieć swoje za uszami, skoro Galen przekonał go do współpracy w przekazaniu ultra ważnej wiadomości Rebeliantom perspektywą odkupienia w ten sposób win ;) Przecież on był nie zwykłym tylko zmilitaryzowanym „kierowcą ciężarówki” – kto wie co lub kogo i w jakim celu woził. Po ostatniej wielkiej wojnie też podobno większość biorących w niej udział żołnierzy przegranej strony zarzekało się, że służyli w orkiestrach wojskowych, w kuchni albo jeśli już naprawdę nie było innego wyjścia strzelali w powietrze ;) Zresztą w wojsku zdecydowana większość żołnierzy to nie jednostki bezpośrednio biorące udział w walce tylko skomplikowana „maszyneria” zapewniająca działanie całości – do takich z pewnością należał Bodhi nim zdecydował się na zmianę barw klubowych. Adam Kordaś: Już nie wspominając o przeprogramowanym imperialnym robocie K-2SO, łączącym w sobie cechy zabójczego terminatora oraz depresyjnego Marvina z książek Douglasa Adamsa. Pokazano, że i po mrocznej stronie też zdarzają się czujące istoty rozumne, a nie tylko ślepo wykonujący rozkazy bezwzględni siepacze i tarcze strzelnicze dla bohaterów jasnej strony. Agnieszka Szady:: Szkoda, że jedną ze scen wyciętych z ostatecznej wersji „Powrotu Jedi” była chwila zawahania imperialnego oficera w momencie, kiedy ma przekazać rozkaz zniszczenia całego Endoru – wraz ze stacjonującym tam własnym garnizonem. Konrad Wągrowski: Czyli pragniemy więcej odcieni szarości w dotychczas mocno czarno-białej opowieści? Uważajcie, bo od tego już niedaleko do rozważań, ile na „Gwieździe Śmierci” zginęło niewinnych sprzątaczek, kelnerów, opiekunek do dzieci, trenerów fitness i pracowników księgowości… Adam Kordaś: Ale przyznasz chyba, że trochę ciekawiej wygląda uniwersum w którym nie przyszłoby łatwo rzucenie rozkazu „Zabijcie wszystkich! Moc rozpozna swoich” ;) „Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka” Agnieszka Szady:: „Gwiezdne wojny” czy „Piaski Iwo-Jima”? Bodaj po raz pierwszy najważniejszym elementem fabuły są nie czyjeś życiowe wybory, lecz akcja rodem z „Mission Impossible”. Owszem, początkowo niechętnie nastawiona do Rebelii Jyn zamiast pożegnać towarzystwo, sama zagrzewa ich do dalszego boju, ale zmiana jej nastawienia została przedstawiona tak mimochodem, że dopiero po drugim seansie zrozumiałam, że wypełnia ostatnią wolę ojca. Oprócz zakradania się w miejsce pilnie strzeżone, mamy też film wojenny pełną gębą, z licznymi nawiązaniami – chyba najbardziej rzuca się w oczy „lądowanie w Normandii”. Konrad Wągrowski: Raczej nie Normandia, tylko, jak słusznie zauważyłaś, wspominając Iwo-Jimę, wyspy Pacyfiku. Plus odrobina Iraku na ulicach Jeddy. Marcin Osuch: W swojej notkowej recenzji nawiązałem do „Szeregowca Ryana” ale oczywiście mówić możemy raczej o ewolucji niż rewolucji. Trupów jest dużo ale krwi, urwanych kończyn tutaj nie uświadczymy. To są nadal „Gwiezdne wojny”, bardziej realistyczne, dla starszej widowni ale jednak „Gwiezdne wojny”. Trochę po retuszu jaki przeszedł „Bond” po sukcesie „Bourne′a”. Agnieszka Szady:: No fakt… Patrz, a walki były pokazane tak, że miałam wrażenie, że krew się leje strumieniami. Brawa dla reżysera i montażysty w takim razie. |