Rzadko, ale zdarza się, że egzotyczni (względem Hollywoodu) reżyserzy w swych anglojęzycznych debiutach nie zatracają niezależności artystycznej. Tak było w przypadku „Lobstera” Giorgosa Lanthimosa, i tak jest w przypadku nowego filmu Chilijczyka Pabla Larraína. „Jackie” to bardziej psychodrama niż kino biograficzne.  |  | ‹Jackie›
|
Choć o „Jackie” mówi się głównie w kontekście szeroko nagradzanej roli Natalie Portman, a materiały promocyjne sugerują kolejny melodramatyczny obrazek z życia sławnej kobiety, film w niczym nie przypomina wystawnych produkcji pokroju „Grace, księżnej Monako”. Larraín, autor znakomitych iberyjskich dramatów politycznych, jak „Nie” czy „Neruda”, realizuje tu cudzy scenariusz Noaha Oppenheima (znanego dotąd, co dość zaskakujące, jedynie z młodzieżowych dystopii, jak „Więzień labiryntu” i „Wierna”), ale nie daje się złapać na oscarową przynętę. Jak wielu przed nim, zawęża spektrum do przełomowego momentu z biografii postaci historycznej, jednak proponuje przy tym wizję oryginalną i bezkompromisową. Ciekawe, że spośród tuzinów filmów skoncentrowanych wokół zabójstwa JFK na Dealey Plaza w Dallas w roku 1963, żaden nie zgłębiał pozamachowej traumy Pierwszej Damy. Nawet przekrojowy miniserial „Kennedy” (1983) z Martinem Sheenem i Blair Brown kończył się szpitalną sceną z Jacqueline asystującą przy noszach przewożonego pospiesznie męża – to on był zawsze najważniejszy. Paradoksalnie, bodaj jedynie w filmie niepoświęconym Kennedym, „Kamerdynerze” Lee Danielsa, kamera zatrzymuje się przy rozmontowanej psychicznie Jackie na trochę dłużej – widzimy tam scenę z roztrzęsioną prezydentową, wciąż w zakrwawionej różowej garsonce (symbolicznej u Larraína), szlochającą samotnie w jednym z pokojów Białego Domu. W rzeczywistości młoda wdowa szybko musiała się otrząsnąć, przynajmniej na pozór. Już tydzień po tragedii udzieliła głośnego wywiadu, w którym pierwszy raz przyrównała prezydenturę JFK do arturiańskiego Camelotu. Przeprowadzona w prywatnej posiadłości Kennedych w Massachusetts rozmowa Jackie z dziennikarzem magazynu „Life”, Theodore’em H. White’em (Billy Crudup), służy Larraínowi za ramy opowieści. Odwrotnie niż w sztuce i ekranizacji „Frost/Nixon”, to nie dziennikarz kontroluje przebieg spotkania. Jackie od początku dokładnie wie, co chce powiedzieć, i gdy tylko zdarza jej się otworzyć bardziej niżby chciała, na przykład wracając z drastycznymi detalami do chwili, kiedy próbowała poskładać do kupy rozpłataną czaszkę męża, natychmiast daje White’owi do zrozumienia, że nie ma mowy o publikacji podobnych wynurzeń. Amerykanom trzeba sprzedać bajkę, legendę o zamachu na mit, nie na człowieka. Larraín tymczasem jest zainteresowany „ludzką” stroną swojej bohaterki, w której to eksploracji wydatnie pomaga mu Natalie Portman. To wielka rola, ale nie tylko dlatego, że odtwórczyni perfekcyjnie imituje akcent i manieryzmy Jacqueline Kennedy, i dzielnie znosi dziesiątki niekomfortowych zbliżeń, jakich nie szczędzi jej reżyser. Kluczowe pozostaje to, że Portman należy do tych charyzmatycznych aktorek, które zawsze wyzierają spod roli. Niekiedy bywa to przekleństwem, innym razem – jak w „Czarnym łabędziu” czy właśnie „Jackie” – błogosławieństwem. Wyrwana z kontekstu, kreacja Portman mogłaby się nawet zdać karykaturalna, przestylizowana w całej swej intensywności. W filmie obserwujemy jednak, jak aktorka gra „aktorkę”, świadomie skrytą za maską osobę ze świecznika, której najbardziej intymne uczucia pozostają przedmiotem publicznych spekulacji. Portman pasuje zatem do roli Jackie praktycznie na każdej możliwej płaszczyźnie – jako aktorka o konkretnych predyspozycjach, jako „ulubienica Ameryki”, jako celebrytka stale wystawiona na ostrzał medialny, jako gwiazda obdarzona specyficznym glamourem, którą wszakże znamy również z szeregu ról „zwykłych śmiertelniczek”, jak w „Thorze” czy „Powrocie do Garden State”. Jacqueline Kennedy, która też poniekąd pielęgnowała i swoją „zwykłość”, i „boskość”, przeszła do historii głównie jako ikona stylu i najbardziej znana przed Dianą „królowa ludzkich serc”. Film Larraína pokazuje między innymi, jak sama się do takiego wizerunku przyczyniła. Jackie „kontroluje narrację” i podczas wywiadów, i podczas publicznych wystapień, a nawet chwilę po śmierci męża. Kiedy jej przyszła następczyni, „Lady Bird” Johnson, żona Lyndona B. Johnsona, chce jej pomóc ściągnąć zakrwawiony kostium, Jackie stanowczo odmawia. „Niech zobaczą, co zrobili”, oznajmia chłodno. Plamy krwi na pudrowo-różowej garsonce to koniec niewinności tak Pierwszej Damy, jak i Ameryki. W innej scenie, w trakcie spowiedzi/rozmowy z irlandzkim księdzem (nieodżałowany John Hurt), Jackie najpierw przyznaje się do kryzysu wiary, by po chwili zapytać duchownego, jak teraz będą ją postrzegać mężczyźni. „Sprawiałam, że się uśmiechali”, lamentuje. Oto dramat kobiety w zwielokrotnionej żałobie – po swoim mężu, swoim prezydencie, swoim imidżu, swoim dotychczasowym życiu. Stąd też mit Camelotu, bajkowej quasi-monarchii, jaki świeża wdowa i strażniczka rodowej spuścizny w jednej osobie wciska opinii publicznej w wywiadzie dla „Life’a”. „Prezydent Kennedy był silnie zafascynowany legendą Camelotu, ponieważ był idealistą, który postrzegał historię jako coś kreowanego przez herosów w rodzaju Króla Artura”, mówi White’owi, choć oboje wiedzą, że to nieprawda. „Będą jeszcze kolejni wielcy prezydenci – dodaje – ale nie będzie już innego Camelotu”. Jest w filmie jedna szczególnie wspaniała sekwencja, gdy Jackie samotnie przemierza puste pokoje i korytarze Białego Domu, w każdym pomieszczeniu ubrana w inną olśniewającą kreację ze swej przepastnej szafy, w każdym wychylająca coraz to więcej kieliszków wina – a w tle leci wówczas piosenka z musicalu „Camelot” z lat sześćdziesiątych, ze słowami „Don’t ever let it be forgot, that once there was a spot, for one brief shining moment that was Camelot”. Larraínowi i Portman rewelacyjnie, indywidualnie i uniwersalnie zarazem, udaje się uchwycić odczucia osoby ze świecznika na etapie „przejściowym”, już-nie-najważniejszej, ale jeszcze-nie-nieważnej. Motorem napędowym „Jackie” pozostaje wybitna kreacja Portman, jednak nie sposób zlekceważyć roli, jaką w filmie odgrywają imponujące kostiumy Madeleine Fontaine, ziarnisty realizm zdjęć Stéphane’a Fontaine’a, bezbłędny montaż Sebastiána Sepúlvedy, dyskretnie elegancka scenografia Jeana Rabasse’a oraz – last but not least – atonalna, kakofoniczna muzyka Miki Levi, przypominająca nieco wcześniejszy soundtrack eksperymentalistki do kameralnego filmu SF „Pod skórą” Jonathana Glazera. Dźwięki rodem z mrocznego science fiction skontrastowane z dramatem kostiumowym robią piorunujące wrażenie. W nieoczywisty sposób oddają zarówno stan ducha bohaterki, jak i grozę wydarzeń na Dealey Plaza. Działają też trochę na zasadzie pomostu między historią a współczesnością, niejako podskórnie wzbogacają film o wymiar metaforyczny. W końcu „Jackie” trafia do nas w momencie, gdy Ameryka kolejny raz utraciła niewinność.
Tytuł: Jackie Data premiery: 3 lutego 2017 Rok produkcji: 2016 Kraj produkcji: Chile, Francja, USA Czas trwania: 100 min Gatunek: biograficzny, dramat Ekstrakt: 80% |