Są rzeczy przejmująco smutne, a mimo to piękne i inspirujące. Nie jak chandra w Blue Monday czy końcówka „Titanika”. Raczej jak obrazy Fridy Kahlo, piosenki Joy Division, niektóre mowy pogrzebowe. Albo filmy takie jak „Manchester by the Sea”.  |  | ‹Manchester by the Sea›
|
Bohaterem dramatu Kennetha Lonergana jest enigmatyczny dozorca z Bostonu, Lee Chandler (Casey Affleck), który na wieść o śmierci starszego brata wraca w rodzinne strony, do tytułowego Manchesteru w Nowej Anglii. Na miejscu dowiaduje się, że brat powierzył mu w testamencie opiekę nad nastoletnim bratankiem Patrickiem (Lucas Hedges). Nielinearna struktura fabuły przynosi zarazem liczne retrospekcje, odsłaniające kolejne karty z przeszłości Chandlerów. Zgodnie z tradycją amerykańskiego „kina prowincjonalnego”, dostajemy też szerszy wgląd w specyfikę lokalnej społeczności. Szorstka, nieufna klasa robotnicza jawi się niczym naturalny owoc zimnego nadmorskiego ekosystemu. Nieprzyjemny chłód Nowej Anglii zdaje się nigdy nie kończyć, co zostaje sugestywnie oddane przez operatorkę Jody Lee Lipes, jak również zgrabnie wpisane w scenariusz – ziemia jest zmarznięta do tego stopnia, że bohaterowie muszą czekać z pochówkiem do wiosny, co będzie mieć swoje następstwa w dalszych wydarzeniach. Podobnie jak Jarmusch w „Patersonie” czy Payne w „Nebrasce”, Lonergan buduje melancholijny ekranowy mikrokosmos z „okruchów życia”. Ktoś odśnieża, ktoś łowi ryby, ktoś zapomniał, gdzie zaparkował samochód. Pozornie nieznaczące sceny znaczą wszystko. W „Manchester by the Sea” zyskują dodatkowo kontekst „krajobrazu po bitwie”. Po stracie. Ból nie mija, ale życie toczy się dalej. Praca musi zostać zrobiona. Telefony muszą zostać wykonane. Dzieciaki muszą pójść do szkoły. Lucas Hedges, znany dotąd głównie z niewielkich ról u Wesa Andersona, w „Moonrise Kingdom” i „Grand Budapest Hotel”, doskonale ogrywa uczucia chłopaka, na którego śmierć rodzica spada w okresie największego wzmożenia hormonalnego. Patrick przeżywa odejście ojca, ale nic nie poradzi na to, że chwilę po stypie myśli o seksie, z zaciekawieniem przysłuchuje się żywej dyskusji kumpli o „Star Treku”. Niezmiennie ekscytuje go hokej, granie w kapeli garażowej. Hedges z imponującym wyczuciem tworzy kompleksowy portret nastolatka, z całą właściwą dla wieku wrażliwością, entuzjazmem, egocentryzmem. Podobnie przekonująco zaznaczają swoją obecność w niewielkich, ale wyrazistych rolach Michelle Williams, Kyle Chandler, Gretchen Mol, C.J. Wilson. Film należy jednak do Caseya Afflecka, który jakkolwiek zawsze jest dobry, tu jest bez mała wybitny, tworząc swoją najlepszą kreację od czasu „Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”. To aktorstwo magnetyzujące, a jednocześnie wyciszone, intymne, jak najdalsze od „efektownego”; skupiające uwagę nie tyle na aktorze, ile na postaci, z którą odtwórca całkowicie się stapia poprzez szereg małych póz, gestów, półsłówek. Affleck dostał wyjątkowo trudne zadanie – musiał bowiem odegrać młodego człowieka po przejściach, samotnika pogrążonego w depresji, apatii, który w przeszłości był wszakże duszą towarzystwa, facetem pełnym życia, ciepła. I zarówno charakter teraźniejszego Lee, jak i tego ze wspomnień, aktor oddaje bez jednej fałszywej nuty. Będzie zdziwienie, jeśli nie będzie Oscara. I naprawdę powinniśmy być wdzięczni, że Matt Damon – przy całej do niego sympatii – ostatecznie wybrał rolę w „Wielkim Murze”, a tutaj ograniczył się do funkcji producenta. Spora część fabuły opiera się na interakcjach między wujkiem a bratankiem – i tu również duet Affleck-Hedges, nakreślony na zasadzie przeciwieństw, prezentuje się bezbłędnie Co istotne, choć film początkowo zdaje się wpadać w koleiny typowej opowieści z serii „dzieciak ratuje mężczyznę”, Lonergan kieruje ją na zupełnie niespodziewanie tory. Nic nie jest do końca takie, jak się pierwotnie wydaje – co na poziomie meta błyskotliwie symbolizuje cameo samego reżysera, który jako przypadkowy przechodzień krytykuje „ojcostwo” Lee. Symboliki jest więcej – ogień i woda jako dwa żywioły determinujące życie bohaterów, rodzinna łódź jako metafora emocjonalnego utrzymywania się na powierzchni. Wszystko szczęśliwie podane bez pretensji, bez zadęcia, ze smakiem. Dużą rolę w obrazie odgrywa także muzyka. Stare bluesowe standardy służą za klimatyczne tło, a ekspresyjne kompozycje Handla, Albinoniego czy Masseneta wprowadzane są na zasadzie nagłych wiązek kakofonicznych wyładowań w najbardziej dojmujących scenach, w momentach niemej rozpaczy, gdy bezsilność bohaterów jest tak bezdenna, że jakiekolwiek słowa przestają wystarczać. Kontrast ciszy z muzyką klasyczną to dość ryzykowny koncept, łatwy do przedramatyzowania, ale u Lonergana przeważnie robi piorunujące wrażenie. W niektórych ciężkich chwilach postaci ratują się też czarnym humorem – i trzeba naprawdę ogromnego wyczucia tak przed, jak i za kamerą, by te momenty nie wyglądały na standardowe „filmowe” przerywniki rozładowujące napięcie, tylko na… cóż, życie.
Tytuł: Manchester by the Sea Data premiery: 20 stycznia 2017 Rok produkcji: 2016 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 135 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 90% |