 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
20. Lego przygoda(2014, reż. Phil Lord, Chris Miller) Oto ekranizacja zabawek, która nie tylko nie stara się w prosty sposób wyzyskać popularności marki, ale też zadziwia szaloną liczbą kreatywnych pomysłów i zawiera niegłupie, nieczęsto spotykane w wysokobudżetowych animacjach przesłanie. Trudno zresztą sklasyfikować „Lego Przygodę” jako film dla dzieci – bodaj od czasów pierwszego „Shreka” nie było w kinach takiego wulkanu kreatywności, który przeznaczony byłby raczej dla rodziców, niż dla ich małoletnich pociech. Film Christophera Millera i Phila Lorda (duetu odpowiedzialnego za „Klopsiki i inne zjawiska pogodowe” i serię „Jump Street”) może poszczycić się chyba największym stężeniem nawiązań, cytatów i oczek puszczonych do widza na minutę filmu, jakie widziano w kinie. Podczas półtoragodzinnej przygody poznamy między innymi Lego Batmana, Lego Sarumana, załogę Sokoła Millenium w wersji Lego, czy nawet Lego Abrahama Lincolna, a żarty związane z tymi postaciami wymagają znajomości materiałów źródłowych, są pomysłowe i nigdy nie zapuszczają się w rejony kloacznego humoru. Ale to nie wszystko – „Lego Przygoda” jest też mądrą, przemyślaną dystopią, w sprytny sposób zachęcającą do tego, by myśleć po swojemu i nie ulegać masowym gustom. Warto dać się porwać tej nieprzeciętnej animacji. I wcale nie trzeba oglądać jej z dziećmi.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
19. Gdzie jest Nemo?(2003, reż. Andrew Stanton, Lee Unkrich) Piękna opowieść o sile ojcowsko-synowskiej miłości. Ojciec-ryba przemierza setki mil oceanu, by uratować swego syna, którego złowił płetwonurek. W filmie mamy feerię pomysłów: rekiny z grupy Anonimowych Ryboholików, migrujące stado żółwi mówiących hiphopowym slangiem, wysadzenie podwodnego pola minowego, pyszną scenę rozmowy „w języku wielorybów”, a także lokatorów akwarium, fachowo komentujących pracę dentysty, którego gabinet ozdabiają. Mały Nemo dorasta: uczy się samodzielności i zdecydowania, ale zmienia się także jego tata. Przestaje być nadopiekuńczy, przestaje bać się otwartego morza, uczy się opowiadać dowcipy, które poprzednio beznadziejnie palił. Dodajmy do tego fantastyczną podwodną scenografię (migoczące odblaski słońca, falujące ukwiały, wodorosty, kolorowa rafa, a za nią – ciemnobłękitna otchłań głębiny), dynamiczne sceny pościgów, mnóstwo humoru i ciepła, a otrzymamy film, do którego można wracać wiele razy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
18. Ghost in the Shell(1995, reż. Mamoru Oshii) Jedno z bodaj najbardziej znanych anime, pozycja już dzisiaj kultowa, która doczekała się kolejnych cyferek po tytule, a już wkrótce na ekrany ma wejść oparty o nią film kinowy. W świecie, gdzie mechaniczne części powoli zastępują rozmaite części ciała, major Motoko Kusanagi poszukuje odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być człowiekiem. Czy posiadając biologiczny mózg we w pełni scyborgizowanym ciele nadal jest człowiekiem, czy już maszyną? Na rozważania pani major nakłada się sprawa, którą zajmuje się w pracy: ściganie hakera włamującego się do ludzkich umysłów, złoczyńcy nazywanego „Władcą marionetek”. Kim naprawdę jest Władca i jaki jest jego cel – to, tak samo jak zachowanie major Kusanagi sprawia, że pytania o granice człowieczeństwa wybrzmiewają w finale jeszcze wyraziściej. Film był swego czasu również bardzo głośny z powodu wykorzystania animacji komputerowej, w roku 1995 nie będącej jeszcze standardową opcją w filmach animowanych. Poza tym niewątpliwie oprócz poruszania kwestii tożsamości w świecie, gdzie technika pędzi do przodu z prędkością światła, film obfituje w piękne ujęcia (Motoko w deszczu!) i zapadające w pamięć sceny (strzelanina przy drzewie gatunków). Do tego sugestywna ścieżka dźwiękowa autorstwa „nadwornego” muzyka Mamoru Oshiiego, Kenjego Kawai.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
17. Jin-Rô(1999, reż. Hiroyuki Okiura) Akcja obrazu Hiroyukiego Okiury rozgrywa się dziesięć lat po Wielkiej Przegranej. Nawet gdybyśmy uznali, że owa Wielka Przegrana ma symbolizować klęskę Japonii w II wojnie światowej, to Kraj Kwitnącej Wiśni przedstawiony w „Jin-Rô” trudno uznać za jego odwzorowanie anno domini 1955. Mamy tu bowiem do czynienia ze światem przyszłości – to przynajmniej sugerują nowinki techniczne. Kraj, izolowany na arenie międzynarodowej, popada w gospodarczą degradację. Przeludnione miasta, kryzys, rosnące bezrobocie prowadzą do niepokojów społecznych. Coraz większą popularność zdobywają w społeczeństwie partie ekstremistyczne, które do walki z rządem tworzą własne oddziały zbrojne. Opozycyjny Front Demokratyczny okazuje się mało skuteczny w swym działaniu, dlatego też jego miejsce szybko zajmuje na poły terrorystyczna grupa rewolucjonistów, zwana przez władze „Sektą”. Rząd stara się przeciwdziałać niezadowoleniu społecznemu, które może doprowadzić państwo na skraj wojny domowej. Tworzy więc nową zmotoryzowaną, pancerną jednostkę, Policję Bezpieczeństwa Miejskiego; stacjonuje ona wyłącznie w Tokio, jest wyposażona w nadzwyczajne uprawnienia. Jej pojawienie się na ulicach miasta zamiast jednak uspokoić sytuację, doprowadza do frontalnego starcia z „Sektą”. Rewolucjoniści posługują się odwieczną bronią terrorystów: „koktajlami Mołotowa” i bombami własnej roboty. Walczącym dostarczają je młode, nie wzbudzające większych podejrzeń, kilkunastoletnie dziewczynki, nazywane „Czerwonymi Kapturkami”. Na trop jednej z nich wpada Fuse Kazuki, funkcjonariusz Korpusu Pancernego, specjalnej jednostki wydzielonej z Policji Bezpieczeństwa Miejskiego. Fabuła „Jin-rô” (do której przyłożył rękę między innymi Mamoru Oshii) rozwija się bardzo wolno, ale mimo to ani przez moment nie odczuwamy dłużyzn; więcej nawet: pozwala to na chłonięcie niezwykle plastycznych, wysmakowanych obrazów, z których składa się cały film. Ogromne wrażenie robi niezwykle umiejętna gra światłocieniami (podziemna sieć kanałów, ulice Tokio, niemal bez przerwy padający deszcz i ciemne chmury zasnuwające niebo nad miastem), która wpływa na niepowtarzalny klimat filmu i czyni z niego niezapomniany, pełen melancholii poemat grozy. I co najważniejsze, bo wcale nie takie oczywiste – obeszło się bez happy endu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
16. Walc z Baszirem(2008, reż. Ari Folman) Animowany dokument? Jeszcze wiele lat musi minąć i wielu utalentowanych filmowców polskie matki muszą na świat wydać, aby podobne cudo powstało pod flagą biało-czerwoną. „Walc z Baszirem” Ariego Folmana to doskonały dowód na to, że o narodowej historii nie trzeba mówić w języku „Katynia”. Fantazja jest tu tak samo pożądaną umiejętnością, jak choćby przy robieniu kina science fiction. Mało tego! Reżyser udowodnił, że granice filmowego dokumentu można rozciągać w rozmaitych kierunkach. Przede wszystkim jednak Folman odrzucił tyranizującą zasadę robienia filmu dla każdego: rozdającego sądy, oskarżającego oprawców, idealizującego ofiary i klarownego w przekazie. Próbującego albo sucho przedstawiać albo surowo oceniać. To uwalnia go od wielkich słów, patetycznych gestów i zadęcia, torując przestrzeń dla autobiograficznej intymności i kadrów z własnej pamięci, a nie z kart podręcznika do historii. Wojna to chory koszmar jednostki zamknięty przez reżysera w plastycznych obrazach, które w wersji fabularnej wyglądałyby zapewne groteskowo. „Walc z Baszirem”, niczym kreskówka zrobiona przez Davida Lyncha, wyrysowuje na ekranie życie człowieka uwięzionego w pułapce własnej pamięci, w której zatarto niektóre fakty. Każdy drobiazg tego filmu zręcznie buduje nastrój niekończącego się niepokoju o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wstrząsający film, który zamiast poruszać „wielką sprawę”, dotyka koszmaru ludzkiego istnienia z wojenną winą w duszy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
15. Zwierzogród(2016, reż. Byron Howard, Rich Moore, Jared Bush) „Zwierzogród” bywa nazywany celną metaforą współczesnej Ameryki – zafiksowanej na punkcie równości i specyficznego savoir-vivre′u (patrz scena, gdzie Judy poucza kolegę, że tylko króliki mogą się wzajemnie nazywać „słodziakami”), oraz świata nieradzącego sobie z ksenofobią. Jednak poruszane w nim problemy tak naprawdę odnoszą się do wszystkich miejsc i epok w dziejach naszej cywilizacji: zasada „dziel i rządź” bywała wykorzystywana niejeden raz, podobnie jak podburzanie jednych grup obywateli (społecznych, narodowościowych, zawodowych i tak dalej, zależnie od okoliczności) przeciwko drugim. Zostawiając już zaś na boku ważkie kwestie polityczno-społeczne, nie można nie zauważyć, że „Zwierzogród” to również świetny… kryminał. Może nie od razu „Chinatown”, do którego w pewnym momencie nawiązuje (jak i do „Ojca chrzestnego” czy „Breaking Bad”), niemniej tak udanego króliczego kina noir nie było przynajmniej od czasu „Kto wrobił królika Rogera?”. Są tu sceny zaskakująco mroczne, wręcz przerażające, choć ogólnie dominuje wesoła feeria pomysłów, jak dzielnice-ekosystemy czy środki transportu przystosowane dla zwierząt o skrajnie różnych rozmiarach. Mnóstwo humoru wnoszą sceny z gatunku „żółtodzioba pierwszy dzień w pracy”, kojarzące się zarówno z kolejnymi częściami „Akademii policyjnej”, jak i wieloma innymi komediami. Bohaterowie pierwszoplanowi są niezwykle sympatyczni i doskonale została pokazana kiełkująca między nimi niełatwa przyjaźń. Z kolei postaci drugo- i trzecioplanowe zachwycają zarówno nawiązaniem gatunku i wyglądu do pewnych stereotypów zawodowych czy medialnych (policjant-łakomczuch, długonoga gwiazda estrady, zapracowana urzędniczka, mafioso… no, mafioso jest może mniej stereotypowy, dzięki czemu scena jego pojawienia się jest naprawdę niezapomniana).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
14. Toy Story(1995, reż. John Lasseter) „Toy Story” było ogromnym wydarzeniem, krokiem milowym rozwoju kinematografii – to w końcu pierwszy w historii pełnometrażowy film animowany stworzony wyłączenie za pomocą grafiki komputerowej. Istniało więc ryzyko, że technologia przysłoni fabułę – ileż razy coś takiego miało miejsce, ileż technologicznych przełomów zostało zapomnianych, bo nie niosło ze sobą treści. Ale nie tym razem. Najlepszym dowodem na to, że „Toy Story” było – i nadal jest – czymś więcej niż tylko techniczną ciekawostką, jest fakt, że film nadal się doskonale broni po prostu jako opowieść. Jakość komputerowej animacji przez te dwadzieścia lat oczywiście postarzała się bardzo i raczej na nikim nie robi już wrażenia. Ale „Toy Story” to także – a raczej przede wszystkim – fabuła, przesłanie i bohaterowie. Czyli wszystko to, co w kinie najważniejsze. Pomysł na ożywające zabawni nie jest może bardzo oryginalny, ale tu podany urokliwie i naprawdę kreatywnie. Pomagają w tym z pewnością pełnokrwiści bohaterowie. Jeśli zaś chodzi o przesłanie, „Toy Story” jest oczywiście budującą opowieścią o przyjaźni, ale zarysowane dramaty wcale nie są błahe. Obawa Chudego o własną pozycję po przybyciu Buzza, o zachwianie stabilnego układu, to tematy w pełni zrozumiałe dla dorosłych. Z kolei dramat (nie wahajmy się użyć tego słowa) Buzza, który nie wie, że jest tylko zabawką, to piękna opowieść o godzeniu się z własnymi ograniczeniami. Znów – rzecz i wychowawcza, ale przede wszystkim skłaniająca do własnych refleksji. W sumie naprawdę znakomite kino, abstrahując już od technologicznego przełomu, jaki ze sobą niosło.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
13. Opowieść o lisie(1930, reż. Władysław Starewicz, Irena Starewicz) Pierwszy pełnometrażowy film światowego pioniera animacji kukiełkowej, Władysława Starewicza, mieszkającego wówczas już we Francji. Ukończony w roku 1930 jako czwarta na świecie pełnometrażowa animacja, na oficjalną premierę musiał poczekać aż 7 lat – do czasu, gdy udało się znaleźć sponsora udźwiękowienia, czyli niemiecką wytwórnię UFA. Dzięki temu film stał się trzecią dźwiękową animacją na świecie, co jednak przy okazji – jeśli wierzyć plotkom – zamknęło mu drogę du USA ze względu na współpracę z nazistowskim reżimem. „Opowieść o lisie” jest ekranizacją „Lisa Przechery” Goethego, i to ekranizacją przeznaczoną raczej dla dorosłych, wiele tu bowiem – jakżeż życiowego! – okrucieństwa, cynizmu i obłudy, postaciom rzeczywiście dzieje się krzywda, a chwilami można trafić nawet na… powiedzmy… goliznę (scena karmienia piersią). Co więcej – opowieść jest szalenie daleka od klasycznego moralizowania i chwilami można by wręcz pomyśleć, że promuje zachowania niegodziwe. Bohaterem jest bowiem bezczelny, kłamliwy i szczwany lis, dbający wyłącznie o swój i własnych dzieci żołądek. Zachodzi za skórę praktycznie każdemu mieszkańcowi rządzonej przez lwa domeny, i uchodzi mu to absolutnie bezkarnie. I to niezależnie od tego, jak wielką krzywdę wyrządził czy jak ohydne świństwo wyciął. Dzięki biegłemu w prawie kuzynowi, borsukowi, wykręca się od większości łajdactw, i to nawet tak impertynenckich, jak zjedzenie małżonki koguta w okresie obowiązywania lwiego dekretu o zakazie jedzenia współobywateli i kultywowaniu powszechnej miłości (niesamowita scena z dostarczeniem na królewski dwór złożonego na katafalku, odzianego w suknię szkieletu kury, z siedzącym obok zrozpaczonym kurczęciem). Nic sobie też nie robi z żądań stawienia się przed obliczem króla, a zamek ma doskonale przygotowany na ewentualny szturm. Każda z postaci była wykonana przez Starewicza w trzech rozmiarach, przy czym niektóre z nich powielone zostały w liczbie wariantów sięgającej tysiąca. I to wszystko rękami samego Starewicza i jego córki, Ireny. Wyszedł jednak majstersztyk, szczególnie że Starewiczowie dbali o najdrobniejsze detale tła i oddawali pełen wachlarz mimiki portretowanych stworzeń, łącznie z tikami nerwowymi, przewracaniem oczu, zagryzaniem warg, a nawet ślinieniem się. Jest tutaj po prostu zatrzęsienie drobnych scen, które są zbędne z punktu widzenia fabuły, a ich zadaniem jest jedynie pełne oddanie psychiki bohatera czy aktualnego stanu jego uczuć. Tytaniczna praca, dzięki której widz odbiera opowieść nie jako umowną baśń, ale jako pełnoprawną, bliską życia historię, w której nie ma jasnego rozdziału na dobro i zło, na biel i czerń. Jest okrucieństwo, jest miłość (ach, te kocie serenady do lwicy!), jest zbędny heroizm (szturm na zamek), i jest zwykła, ludzka (lisia) podłość. Wspaniały film, nie pozostawiający obojętnym i na długo zostający w głowie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
12. Shrek(2001, reż. Andrew Adamson, Vicky Jenson) To ten film po raz pierwszy narusza baśniowe fundamenty animowanej Nibylandii. Znana konstrukcja fantastycznej krainy zostaje najpierw powielona, a następnie odwrócona na lewą stronę i postawiona do góry nogami. Postmodernistyczny „Never-Never-Never Land” z ogrem wyśmiewającym rolę, jaką przyszło mu pełnić (mężnego rycerza walczącego ze smokiem o lubą księżniczkę) i osłem wcale nie udającym dzielnego rumaka (lecz lękającym się drugiego oblicza znającej karate królewny), stanowi mieszaninę motywów znanych czytelnikom klasycznych bajek zwierzęcych i baśni oraz animacji ze świata Disneya; na zmianę wypełnia i podważa konwencje gatunkowe popularnego kina. Z powodu niebaśniowej śmieszności, którą opatrzona zostaje każda postać opowieści, Grimmowie i Andersen zapewne przekręcają się w grobie. Można jednak przypuszczać, że twórcy „Shreka”, pierwszej prawdziwie XXI-wiecznej bajki, otrzymaliby błogosławieństwo mistrza Tolkiena, gdyż podstawowe wyznaczniki gatunku – niepodległość wyobraźni twórcy i bezgraniczne zaufanie imaginacji autora przez odbiorcę – znajdują tu swoje nietuzinkowe zastosowanie. Przenicowanie znanego wszystkim świata fantazji czyni z nas widzów naiwnych, którzy muszą zaufać twórcom – inaczej pobłądzą w tej obłąkańczej baśniowej przygodzie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
11. Księżniczka Mononoke(1997, reż. Hayao Miyazaki) „Mononoke-hime” jest dziełem kompletnym, opisującym w sposób możliwie doskonały starcie dwóch światów: tego duchowego, opartego na jedności człowieka i natury z tym, który wdziera się przemocą ze swoją techologią i rozwojem. Jak to u Miyazakiego, pojęcie zła jest niejednoznaczne: czasem wręcz trudno określić, kto jest łowcą, a kto zwierzyną. W wielu produkcjach zachodnich, przedstawiających konflikt pomiędzy naturą a technologią, twórcy jasno opowiadają się po jednej ze stron – albo rzecz jest o chwale niesienia cywilizacji, albo o walce z bezduszną technokracją (jak choćby w „Awatarze”). U Miyazakiego obydwie frakcje mają swoje racje. Przywódczyni osady zapewnia swoim ludziom (głównie kobietom) pracę i schronienie w niebezpiecznych czasach. Chyba najbardziej wymowne jest to, że przygarnęła pod swój dach trędowatych. Ashitaka, który trafia w środek konfliktu, zostaje rozdarty między powinnością realizacji swoich zadań, a próbą zrozumienia fascynującej dziczy, której nieformalną przywódczynią jest nastawiona antagonistycznie tytułowa księżniczka. Dziewczyna także ma swoje cele i motywy, a działania Ashitaki doprowadzają w końcu do finału, który jest bardziej gorzki, niż mogłoby się zdawać na początku. Widać tu wyraźną niechęć Miyazakiego do współczesnego świata, pełną jednak jego dokładnego zrozumienia (co zdecydowanie odcina jego produkcje od choćby „Ergo Proxy”, którego nihilizm wręcz przelewał się z ekranu). Całość dopieszczona jest grafiką charakterystyczną dla Ghibli oraz muzyką Joe Hisashiego, która ostatecznie potwierdza, że nie tylko Yoko Kanno potrafi tworzyć w Japonii coś więcej niż muzykę. To jednak, co zdecydowanie przesądza o sile „Księżniczki Mononoke”, to wielowymiarowość opowieści – każdy z bohaterów może być odczytywany bardziej jako symbol, uosobienie pewnych cech ludzkich, a nie tylko jako protagonista, przed którym spiętrzono – było nie było, istotne – problemy. W ten sposób potwierdza się teza, że forma, choć istotna, nie może przesłaniać treści – a od tej dzieło Miyazakiego wręcz kipi. |