powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLXIII)
styczeń-luty 2017

Porażki i sukcesy 2016, czyli filmowe podsumowanie roku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Konrad Wągrowski: No tak, masz mnie, w końcu „Mad Max: Fury Road” też może być postrzegany jako odgrzewany kotlet, a jednak był niekwestionowanym powiewem świeżości w kinie akcji. Problem z kontynuacjami i remake’ami jest chyba taki, że są po prostu bardzo bezpieczne, wykorzystujące wciąż utarte schematy, dostarczające to, czego można się dokładnie spodziewać po wcześniejszych filmach. Z kolei z „Wojną bohaterów” mam taki problem, że zupełnie nie zadziałała na mnie główna warstwa tego filmu. To miało być – jak sądzę – wprowadzenie poważniejszych tematów, odpowiedzialności superbohaterów za swe czyny, zasad ich funkcjonowania w społeczności, etc. No i po wprowadzeniu takiego niby realizmu… zupełnie przestałem wierzyć w ten świat. Uderzyła mnie jego sztuczność i prymitywizm kreacji. No i z całego filmu o wyborach i decyzjach w końcu najbardziej podobała mi się naparzanka na lotnisku.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Dobry: „Wojna bohaterów” była niezła, choć rzeczywiście najbardziej mnie tam urzekła ekspozycja Black Panthera, tak rewelacyjna, tak przyćmiewająca inne postaci, że aż trochę się obawiam, czy w osobnym filmie o tym herosie twórcom starczy inwencji na rozegranie tego na podobnym poziomie. Najlepszym tegorocznym Marvelem pozostaje jednak „Doktor Strange”, efektownie przenoszący akcję MCU w wymiar metafizyczny, z mniej czerstwymi gagami niż w którychś tam z rzędu „Avengers”, z tradycyjnie kapitalnym Cumberbatchem. „Deadpool” w całej swej zamierzonej gówniarskości też był generalnie okej, wprowadził nieco zamętu w ten koturnowy i grzeczny świat PG-13, choć doskonale rozumiem, że dla osób powyżej piętnastego roku życia mógł być trudno przyswajalny; sam w miarę upływu czasu od premiery mam do niego coraz chłodniejszy stosunek. Wciąż jednak nie tak chłodny jak do „BvS”, który jako batmanofila mocno mnie zabolał.
Konrad Wągrowski: „Batman v Superman” miał potencjał, miał kilka niezłych momentów (samotny Superman po wybuchu w sali sądowej), ale ostatecznie rozmył się w galerii nieudanych pomysłów, z fatalnym finałem, niepotrzebną i źle zrobioną postacią Doomsdaya. Natomiast i tak broni się w porównaniu z „Legionem samobójców”, który miał być przełomem w kinie superbohaterskim, a był jakąś rozpaczliwą, chaotyczną niedoróbką.
Piotr Dobry: Widzisz, mnie jednak „BvS” rozczarował dużo bardziej, bo on był tu głównym daniem, a „Legion…” tylko przystawką.
Konrad Wągrowski: A co do Marvela, to będę się upierał, że jest zadyszka. Za dużo filmów na rok, to się musi przejeść.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Kamil Witek: Aaaa tam zadyszka. Narzekamy bo mamy do czynienia z herosową obfitością jak nigdy i jasne jest, że kolejne filmy solowe, szczególnie te wprowadzające nowych bohaterów, nie będą już miały świeżości pierwszych filmów z MCU. Zastanawiam się, czy tak pialibyśmy z zachwytu nad pierwszym „Iron Manem”, który powstał na niemal super bohaterskim bezrybiu, gdyby pojawił się jako siódmy czy ósmy film serii. Już czekam na utyskiwanie na kolejne „Gwiezdne wojny”, ze za dużo, za wtórnie, i to nie to samo co kiedyś, kiedy 3 lata czekania były i tak niewielka uciążliwością. Jeśli na kilkanaście filmów jak na razie mamy do czynienia z jedną-dwoma wpadkami, to nie ma co nawet wyciągać czającego się gdzieś argumentu o skoku Disneya/Marvela na kasę. Oczywistym jest, że jeśli można zgarniać nie miliard a dwa miliardy wpływów, to czemu nie wypuszczać właśnie dwóch, a w 2017 nawet trzech filmów w ciągu roku.
Konrad Wągrowski: Pewnie byliśmy nad „Iron Manem” z zachwytu nie piali, gdyby był siedemnastym z kolei. Ja się obawiam, że w pogoni za zyskiem Marvel zarżnie swoją złotą kurę. To tak jak w kasynach – tam się pilnuje, by goście nie tracili za dużo pieniędzy, bo potem nie wrócą. Ja w każdym razie mam przesyt i mam nadzieję, że przynajmniej nowi „Strażnicy Galaktyki” mnie z niego wyleczą.
A co do „Gwiezdnych wojen” to na razie jednak mówimy tylko o jednym filmie rocznie, więc na utyskiwanie trzeba będzie trochę poczekać… Choć przyznam, że spin-off Hana Solo trochę mnie niepokoi…
Piotr Dobry: Woody Harrelson jako mentor, Donald Glover jako młody Lando – to nie może się nie udać. A co do MCU, mam to szczęście, że przesyt dopadł mnie w okolicach drugiego „Thora” i trzeciego „Iron Mana” – zasypiałem na tych filmach. Chwilę później jednak pojawili się „Strażnicy Galaktyki”, komediowo-familijny „Ant-Man”, czerpiący z blaxploitation „Luke Cage”, wreszcie „Doktor Strange” o współczesnym czarodzieju w pelerynie – i jednak te ukłony w stronę innych gatunków i estetyk (przy jednoczesnym zachowaniu konwencji superbohaterskiej), całe to zróżnicowanie sprawiło, że sympatia odżyła.
Kamil Witek: Czy to przeoczenie czy umyślnie nie wymieniłeś tu „Daredevila”? Chyba najbardziej złożoną i skierowaną na ciemna stronę postać w serialowej części MCU. Klasycznego „vigilante” z misją, problemami podwójnej tożsamości i… słabością do porządnego obrywania. Czy tylko ja żałuję, że nie ma szans na wcielenie go do kinowego uniwersum?
Piotr Dobry: To nie przeoczenie – po prostu z założenia nie rozmawiamy tu o serialach, więc już wymieniając samego „Luke’a Cage’a”, nieco nagiąłem niepisane zasady, nie chciałem mocniej przeginać. Ale chyba nikt się nie obrazi, więc tak, nie da się ukryć, że telewizyjny odłam MCU dość niespodziewanie przewyższył atrakcyjnością uniwersum kinowe (kto mógł to przewidzieć po „Agentach T.A.R.C.Z.Y."?). Na „Avengers: Infinity War” czekam w zasadzie tylko dlatego, że mają się tam pojawić Strażnicy Galaktyki. Ale i tak na „Defenders” czekam bardziej.
Konrad Wągrowski: No dobra, zostawmy tych superosów, bo gdzieś indziej chyba dzieje się jeszcze gorzej. Latem po prostu nie było ani jednego hitu, który by się udał, a wielu nie dało się oglądać. W innych miesiącach niewiele lepiej. Na naszej liście filmów najgorszych z wysokobudżetowych produkcji mamy „Dzień niepodległości”, „Bogowie Egiptu”, „Ben-Hur”, „Na fali”, a przecież i żeńskie „Ghostbusters” i „Jason Bourne” naszych zachwytów nie wzbudzały (choć ja Bourne’a obejrzałem przynajmniej bez przykrości). Na naszej liście spośród wysokobudżetowych produkcji czysto rozrywkowych najwyżej „Łotr 1” na miejscu 19, poza tym „Kapitan Ameryka” i „Doktor Strange” pod koniec listy. A przecież mieliśmy tradycję nagradzania takich filmów głównymi lokatami w naszych rankingach. Chyba więc coś jest nie tak. Mam wrażenie, że renesans gatunku nastąpił kilkanaście lat temu, gdy przenieśli się do niego ambitni reżyserzy kina niezależnego: Liman, Jackson, Raimi, Greengrass. Teraz wszystko oddaje się w ręce znużonych rzemieślników.
Piotr Dobry: Twórcy, których wymieniasz, mieli ten przywilej, że inicjowali franczyzy, które są obecnie na poziomie piątych czy ósmych odcinków. Model biznesowy obowiązujący w niszy slasherów i tanich akcyjniaków przeniósł się do głównego nurtu. To oczywiście nie ma prawa się nie przejeść, kogo byś nie postawił za i przed kamerą – a haczyk tkwi w tym, że mało który reżyser „z nazwiskiem” weźmie się za realizację, dajmy na to, siódmej części cyklu. Chyba że są to „Gwiezdne wojny”. Albo „Creed”, jak by nie patrzeć – siódmy „Rocky”, powierzony jednak ambitnemu facetowi, który chwilę wcześniej podbił Sundance. I tu mamy gładkie przejście do kolejnego aspektu – przez ostatnią dekadę świat bardzo się zmienił, na co musiało też zareagować, choć nie bez oporów, Hollywood. Silnie zaznaczyła się emancypacja marginalizowanych dotąd grup społecznych. Pojawiły się rebooty „rasowe” i „genderowe”, której to idei gorąco przyklaskuję, tyle że jak na razie można odnieść wrażenie, że pomysły równościowej „nowej fali” kończą się przeważnie na etapie „a może by tak bohaterami uczynić teraz kobiety?”, „a może by tak czarny Johnny Storm?”. W efekcie my dostajemy słabe filmy, gdzie inspirujący jest jedynie zarys wyjściowy, a przeciwnicy „poprawności politycznej” dostają kolejny oręż.
Kamil Witek: Nie wiem do końca o jakich mainstreamowych franczyzach mówisz, szczególnie przy ósmym odcinku, bo żaden z wymienionych nie dołożył się ani do „Pottera” ani tym bardziej „Szybkich i wściekłych”… Coś pomijam? Poza tym jak w tej teorii odnajdują się i Marc Forster i przede wszystkim Sam Mendes, którzy zrobili trzy ostatnie Bondy, od których „reżyserzy z nazwiskiem” do tej pory stronili. Wspomniana przez Ciebie emancypacja marginalizowanych grup faktycznie jest zauważalna, imponuje mi coraz większa konsekwencja i odwaga w dochodzeniu do głosu kobiet w miejscach do tej pory wypełnionych męskimi bohaterami – s-f, Marvelach, animacjach. Jednocześnie niekoniecznie na siłę trzeba wciskać wszędzie przedstawicieli każdej narodowości, kiedy niczemu to nie służy. Dlatego czarnoskórego szturmowca jak najbardziej kupuję, ale już na latynoskiego Spider-mana w wersji Milesa Moralesa trochę już kręciłbym nosem… Jak najbardziej zgadzam się z inicjatywą #oscarssowhite, ale zawsze pod warunkiem, że wspomniana przez Ciebie równość i różnorodność będzie miała solidne artystyczne i jakościowe podstawy. Niezmiernie ciekawi mnie zatem co uznałbyś za krok, który zaspokoiłby Twoją potrzebę pełnej równości i politycznej poprawności?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.