Czy to możliwe, aby „InFinite” był ostatnim albumem Deep Purple? Tak twierdzą muzycy, którzy zaczynają odczuwać dziesięciolecia przeżyte jako rockowe gwiazdy. Mam jednak nadzieję, że tak się nie stanie i nie tylko dlatego, że będzie mi brakowało jednej z ulubionych kapel.  |  | ‹inFinite›
|
Znamy już przypadki zespołów, które miały wycofać się ze sceny, a wciąż nagrywają kolejne albumy i rozpoczynają następne „naprawdę już ostatnie tournée” (jak Scorpions, czy Judas Priest), niemniej w przypadku Deep Purple tak może nie być. Kolejnych członków grupy dopadają zdrowotne przypadłości, a do tego tylko Steve Morse nie wszedł w wiek emerytalny (nawet po wydłużeniu go do 67 lat). „InFinite” miał być więc wielkim pożegnaniem, wieńczącym pięćdziesięcioletnią karierę. Dodajmy, że niełatwą, naznaczoną zarówno artystycznymi uniesieniami („In Rock”, „Machine Head”, „Perfect Strangers”), jak i srogimi nieporozumieniami („Stormbringer”, „Slaves & Masters”, „Abandon”). Do tego obfitującą w liczne zmiany składu (dziś jedynym muzykiem, który gra w Deep Purple od początku jest perkusista Ian Paice). Niemniej w XXI wieku nastąpiła stabilizacja. Panowie regularnie jeżdżą w trasy koncertowe (i równie regularnie upamiętniają je płytami live) i co jakiś czas serwują nowy materiał. Pechowo tak się złożyło, że ich ostatnie dokonanie „Now What?!” z 2013 roku należy do jednych z najbardziej udanych. Jeśli więc „InFinite” miało być efektownym zamknięciem historii, musiało dorównać jakością poprzednikowi. Tak się jednak nie stało. Początek w postaci utworu „Time to Bedlam” daje jeszcze nadzieję na to, że będziemy mieli do czynienia z pozycją co najmniej rewelacyjną. Najpierw słyszymy zmodyfikowany elektronicznie głos Iana Gillana, by za chwilę na stację wjechała doskonale naoliwiona lokomotywa w postaci pozostałych muzyków. Świetny riff, genialnie uzupełniające go klawisze i jesteśmy w domu. Do tego chwytliwa melodia i solówki jakby wciąż trwały lata 70. Nic dziwnego, że ten kawałek świetnie radzi sobie na Liście Przebojów Radiowej Trójki. Apetyt na więcej został więc rozbudzony. Następny w kolejce „Hip Boots” niestety nieco go studzi. To po prostu purplowa średnia, kawałek, jakich słyszeliśmy już kilka na poprzednich albumach. Nie jest źle, ale mogło być lepiej. Może zatem numer trzeci? „All I Got is You” również nie dorównuje „Time to Bedlam”, ale ma w sobie sporo lekkości. Nic dziwnego, że trafił na drugi singel. Z drugiej strony tak wydzierającego się Gillana, jak tu pod koniec (i z wulgaryzmem w tekście) dawno nie słyszeliśmy. Tego typu radosne hardrockowe klimaty kontynuujemy w „One Night in Vegas”, tyle, że tu jedynym zapamiętywanym elementem jest niezbyt pasująca do calości, klasycyzująca partia klawiszy Dona Aireya. Kiepską passę kontynuuje „Get Me Outta Here”, który z jednej strony prowadzony jest przez gitarę o lekko reggae’owym zabarwieniu, ale jako całość jawi się jako dość ociężały. W momencie, kiedy wpada się już w panikę, że przecież miał być wielki finał, a jest lekkie kombatanctwo, trafiamy na drugą (po „Time to Bedlam”) perełkę w postaci „The Surprising”. Nie jest to rozpędzony rocker, a rzecz o progresywnym zabarwieniu z licznymi zmianami nastrojów (Airey zalicza tu chyba swoją najlepszą partię na płycie), szlachetnymi solówkami gitarowymi Steve’a Morse’a i delikatnym wokalem Gillana, który autentycznie śpiewa, zamiast wypluwać z siebie słowa, jak to miał w zwyczaju na ostatnich krążkach. Utwór ten bardzo zgrabnie uzupełnia następny „Johnny’s Band”, który swoją lekkością i nawiązaniem do klasyki rock’n’rolla pozwala złapać trochę oddechu. Niestety chwilę potem mamy do czynienia z najbardziej nijakim numerem na płycie „On Top of the World”. Jego tytuł to chyba sarkazm, bo Gillan swoim zmęczonym śpiewem nie dociera nawet do połowy szczytu świata. Zdecydowanie lepiej wypada „Birds of Prey”, który może nie należy do tych wybitnych, ale miło się go słucha, choć utrzymany jest w średnim tempie. I wreszcie dochodzimy do finału finałów, którym jest… cover The Doors. Dziwny zamysł, ale w sumie czemu nie. Purple raczej nie sięgają po cudzesy (w każdym razie nie od bardzo długiego czasu), można więc mówić o swoistego rodzaju niespodziance. Choć ich wersja „Roadhouse Blues” nie umywa się do oryginału, to trzeba przyznać, że ma w sobie sporo luzu i słuchając jej ma się wrażenie, że muzycy całkiem dobrze bawili się w studiu w czasie jej nagrywania. I w sumie nie jest źle. Niejednemu rockowemu dinozaurowi życzyłbym podobnej jakościowo płyty, ale jednak uczucie niedosytu pozostaje. Miał to być przecież Wielki Finał, a na takowy zasługują może ze trzy utwory w zestawie. Do tego widać zdecydowany spadek formy w stosunku do „Now What?!”, który iskrzył się od pomysłów i porażał energią. Tu natomiast w przeważającej większości otrzymujemy solidne purplowe średniaki. To raczej taka druga liga, plasująca się obok „Who Do We Think We Are”, „The House of Blue Light”, czy „The Battle Rages On…”. W sumie więc znajduje się w zacnym towarzystwie, mającym swoich zwolenników, ale jednak nie będącym kanonem. Z tego też powodu mam nadzieję, że zapewnienia o zakończeniu kariery są przedwczesne, ponieważ taka marka jak Deep Purple zasługuje na o wiele bardziej efektowny finał.
Tytuł: inFinite Data wydania: 7 kwietnia 2017 Nośnik: CD Gatunek: rock EAN: 4029759118480 Utwory CD1 1) Time For Bedlam: 4:34 2) Hip Boots: 3:23 3) All I Got Is You: 4:42 4) One Night In Vegas: 3:23 5) Get Me Outta Here: 3:58 6) The Surprising: 5:57 7) Johnny’s Band: 3:51 8) On Top Of The World: 4:01 9) Birds Of Prey: 5:47 10) Roadhouse Blues: 6:01 Ekstrakt: 60% |