O Linkin Park mówi się, że to boysband, komercja, pop i muzyka dla gimbazy, by mogła potem z dumą twierdzić, że słucha metalu. Ostatni album grupy „One More Light” te wszystkie zarzuty… potwierdza.  |  | ‹One More Light›
|
Fani Linkin Park nigdy nie mieli łatwo. Przez lata nasłuchali się, jacy to ich idole są beznadziejni, ale przynajmniej posiadali mocne kontrargumenty, którymi mogli wesprzeć obronę – dobre lub bardzo dobre albumy. Choć nie wszystkie w dyskografii grupy są udane, to jednak niezaprzeczalnie „Hybrid Theory” i „Meteora” wprowadziły nową jakość do muzyki i wciąż robią wrażenie. Zaskakująco dobrym krążkiem okazał się również „A Thousand Suns”, na którym grupa postanowiła na nowo zdefiniować swój styl. Po latach poszukiwań w 2014 roku zrobiła zwrot w stronę korzeni i nagrała świetny „The Hunting Party”, który okazał się być ich najbardziej agresywnym dokonaniem w karierze. Nic nie zwiastowało katastrofy. A imię jej „One More Light”. Z niewyjaśnionych bliżej powodów (poza komercyjnymi) Linkini zaprosili do współpracy ludzi odpowiedzialnych za sukcesy Katy Perry, Seleny Gomez, Miley Cyrus, One Direction czy… Justina Biebera i całkiem poddali się ich woli, wyrzekając się jakichkolwiek rockowych inklinacji. Nieliczni obrońcy tego krążka mówią co prawda o tym, że jest to eksperyment, że zespół nie chce wydawać takich samych albumów i wciąż poszerza horyzonty. Tak, to prawda, Amerykanie nigdy nie byli monolitem na miarę AC/DC i nie trzymali się kurczowo wypracowanego stylu. Jednak jak udowodnili płytą „A Thousand Suns” można zrobić coś nowego i nie wyrzec się siebie. Tymczasem „One More Light” zawodzi nawet w kategorii muzyki pop. Wypełniają go bowiem kiepskie, wymuszone kompozycje, czego nie udało się zamaskować toną elektronicznych ozdobników, obowiązkowo z podkreśleniem obecnie panujących trendów. Już otwierający całość „Nobody Can Save Me” zwiastuje, że będzie źle. Zapewne nie tylko ja po naciśnięciu „play” w odtwarzaczu zacząłem zastanawiać się, czy ktoś w sklepie nie podmienił płyt CD. Zamiast gitar, czy chociażby wyraziście zaakcentowanej elektroniki, otrzymujemy beat przyjazny radiu, natomiast zamiast mocnego głosu Chestera Benningtona słyszymy delikatny śpiew, obficie podrasowany vocoderem. Tak po prawdzie jedynym momentem, kiedy natkniemy się na jakiekolwiek związki z Linkin Park, jest utwór numer dwa „Good Goodbye”, dzięki charakterystycznej nawijce Mike’a Shinody. Co ciekawe, wypada on lepiej niż zaproszeni goście – Pusha T i Stormzy. Niestety dalej następuje coraz większe pogrążanie się w odmętach kiczu, lukru i nijakości. „Talking to Myself” brzmi niczym skrzyżowanie 30 Seconds to Mars z Twenty One Pilots, ale raczej jak odrzut z sesji niż pełnoprawny produkt. Napisane z myślą o singlowych hitach „Battle Symphony” i „Invisible” mają charakter radiowej, przyjemnej melodii, która może lecieć w tle w czasie wykonywania Jakiejś Ważnej Czynności Na Której Trzeba Się Skupić. „Sorry for Now” udowadnia za to, że Linkini nigdy nie byli boysbandem, a to dlatego, że w tej konwencji sprawiają wrażenie, jakby potwornie się męczyli i tak już zostanie do końca z kulminacją w postaci utworu tytułowego. Tak wlokącego się i nudnego kawałka ten zespół jeszcze chyba nigdy nie nagrał. Natomiast szczytem autoparodii okazuje się wieńczący ten płytowy koszmarek „Sharp Edges”, skrojony pod wakacyjny przebój. Takie w każdym razie można odnieść wrażenie po skocznym rytmie, radosnym „uuuu” i klaskaniu. Smutne, że najbardziej udanym momentem płyty (choć nie mówimy tu oczywiście o jakiejś rewelacji) jest kawałek „Heavy” i to też ze względu na gościnny udział niejakiej Kiiary. Przez moment można zapomnieć, że słuchamy Linkin Park, co zdecydowanie ułatwia odbiór. Rozumiem, że można eksperymentować, szukać nowych inspiracji, ale to co LP zrobili na „One More Light” jest po prostu słabe. By nagrać dobry popowy numer nie wystarczy zaprosić do współpracy speców z branży, trzeba to jeszcze czuć. Poza tym mam wrażenie, że ci wszyscy twórcy hitów trochę oszukali swoich pracodawców i przynieśli pomysły, których nie chciał nawet Justin Bieber. W ten sposób otrzymaliśmy najgorszą płytę roku.
Tytuł: One More Light Data wydania: 19 maja 2017 Nośnik: CD Czas trwania: 35:19 Gatunek: pop Utwory CD1 1) Nobody Can Save Me 3:45 2) Good Goodbye 3:31 3) Talking to Myself 3:51 4) Battle Symphony 3:36 5) Invisible 3:34 6) Heavy 2:49 7) Sorry for Now 3:23 8) Halfway Right 3:37 9) One More Light 4:15 10) Sharp Edges 2:58 Ekstrakt: 10% |