Power Man (pod tym pseudonimem kryje się Luke Cage) to obecnie chyba najpopularniejszy czarnoskóry bohater Marvela. Jednak w Polsce nie mieliśmy okazji poznać jego solowych przygód. W ósmym tomie sytuację tę stara się ratować kolekcja Superbohaterowie Marvela.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Luke Cage nie był pierwszym Czarnym superbohaterem, ale dzięki serialowi Netflixa stał się prawdziwą gwiazdą, deklasując Czarną Panterę. Król Wakandy jak na razie zaliczył tylko drugoplanową rolę w filmie o Kapitanie Ameryce. Cage wygrywa z nim (a także z Falconem) w jeszcze jednej kategorii, a mianowicie przeciętnemu nastolatkowi (nawet Białemu) łatwiej jest się identyfikować z gościem, rozprawiającym się gołymi pięściami z przestępczym podziemiem Harlemu, niż z władcą fikcyjnego afrykańskiego państwa, czy skrzydlatym członkiem Avengers. Tradycyjnie SM prezentuje przekrojowe historie poświęcone tytułowej postaci. Na początku otrzymujemy więc opowieść z lat 70., by następnie przejść do bardziej współczesnej (z 2010 roku). Tym razem brakuje jednak zeszytu, w którym Power Man zadebiutował, czyli „Luke Cage, Hero for Hire # 1” z 1972 roku, ale chętni mogą go znaleźć w 110 tomie Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela „Początki Marvela: Lata siedemdziesiąte”. Zamiast tego mamy cztery pierwsze numery połączonych serii „Power Man” i „Iron Fist” ze scenariuszem Chrisa Claremonta i rysunkami aż trzech legend komiksu: Johna Byrne′a, Mike′a Zecka i Sala Buscemy. Pierwsze lata przygód Luke′a Cage′a stanowiły mieszankę tradycyjnego komiksu superbohaterskiego z popularnych w latach 70. nurtem kina blaxploitation. Był on skierowany do Afroamerykanów zamieszkujących duże miasta. Cechowała go nie tylko intensywna brutalność, ale wprost odwoływał się do stereotypów, które z dzisiejszego punktu widzenia wydają się wręcz rasistowskie. Nie inaczej jest w omawianym komiksie, gdzie bezpardonowo używa się określeń „czarnuch” i „bambus”, co we współczesnych publikacjach natychmiast spotkałoby się z ostrą reakcją organizacji walczących o równouprawnienie. Sam Cage również padł ofiarą mody lat 70. Być może kiedyś to robiło wrażenie, ale dziś afro, tandetny diadem na czole i żółta koszula z głębokim dekoltem w stylu macho i sztywnym kołnierzem, wywołują lekki uśmieszek politowania. Warto przy okazji zauważyć, że image Iron Fista jest o wiele bardziej uniwersalny i od debiutu nie przeszedł jakiejś radykalnej metamorfozy. Oldschoolowy jest także scenariusz Claremonta, w którym głównymi przeciwnikami są roboty do złudzenia przypominające ludzi. Czyli standard. Co prawda pojawiło się kilka intrygujących wątków (których zdradzenie oznaczałoby zepsucie przyjemności czytania), ale mimo znajomości konwencji, z tyłu głowy wciąż miałem pytanie, skąd osoba pociągająca za sznurki ma na to wszystko pieniądze. To nie pierwszy genialny konstruktor w historii Marvela, ale tym razem twórca zdecydowanie zaszalał. Mniej więcej w połowie komiksu przeskakujemy o parę dekad i spotykamy zupełnie innego Luke′a Cage′a, czyli takiego, jakiego odwzorowano w serialu. Jest łysy, umięśniony, z lekkim zarostem i porzucił efekciarski strój superbohatera. Przyznam, że w tej wersji lubię go o wiele bardziej. Jedyne, czego mi brakuje, to tej specyficznej, twardzielskiej postawy z lat 70. Tu bowiem nie tylko złagodził język, ale w gruncie rzeczy stał się pantoflarzem, który bardziej niż przestępców boi się gniewu swej małżonki – Jessiki Jones. Nie zmienia to faktu, że trzyodcinkowe „Miasto bez litości” ze scenariuszem Johna Arcudiego i rysunkami Erica Canete′a i Pepe Larraza jest o wiele ciekawsze, niż pierwsza historia. Nie ma tu wymyślnych robotów i innych futurystycznych zagrożeń. W zamian pojawiają się jak najbardziej realne problemy, typu wojny gangów, handel narkotykami i nieczyste interesy, polegające na spekulacjach i zastraszaniu. Cage idealnie pasuje do takich sytuacji, o wiele bardziej, niż do walki z kosmicznymi zagrożeniami, którym stawia czoło jako członek kolejnego wcielenia Avengers. Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy przekartkowałem tę pozycję, odrzuciła mnie jej strona graficzna, będąca mieszanką brudu i bezkompromisowości rodem z undergroundu, a przaśnością i pastiszem Cartoon Network. A jednak w przedziwny sposób uzupełnia ona scenariusz i już po przeczytaniu pierwszych stron, stałem się fanem takiego stylu. A tak zupełnie na marginesie, ciekawe, czy okładka zdobiąca pierwszy zeszyt tylko przypadkiem przypomina manierę Mike′a Mignoli przy „Hellboyu”, czy to zamierzona inspiracja? Co tu dużo mówić, Power Man na pewno zasługiwał na swój własny komiks w ramach Superbohaterów Marvela, a że jego początkowe przygody związane są nierozerwalnie z czasami, w jakich zadebiutował, nie można z tego robić żelaznego zarzutu. Na pewno warto prześledzić ewolucję, jaką przeszła ta postać od momentu powstania. A że całość przez to jest dość nierówna, to trudno. Taką przyjęto formułę kolekcji (która mi bardzo odpowiada).
Tytuł: Superbohaterowie Marvela #8: Power Man Data wydania: 5 kwietnia 2017 Cena: 39,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 70% |