Ale Asger już był myślami gdzie indziej. W roztargnieniu spojrzał jeszcze na kobiety, skupiając wzrok na najmłodszej. Wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał, w końcu jednak tylko przejechał dłonią po włosach i odwrócił głowę. – Taaak… – zaczął. – Na pewno się jeszcze zobaczymy. Skinął na Hadara i zniknął w wyjściu. Gwardziści siedzieli przy stole, schyleni, skupieni na grze. Co jakiś czas rozlegał się turkot rzucanych kości, potem na chwilę zapadało milczenie, wreszcie cała sekwencja kończyła się jękami zawodu przegranych i rechotem zwycięzcy. Asger cicho podszedł do grających mężczyzn. – Kto sprząta celę? Starszy gwardzista zignorował pytanie, młodsi spojrzeli niepewnie. – A gdzie mamy ich trzymać? – zapytał jeden z wyrostków. – A co mnie to obchodzi? Zamknijcie ich chociażby w tej sali, w której przed chwilą z nimi rozmawiałem. Młodzieńcy podnieśli się nieznacznie, szukając jeszcze aprobaty zwierzchnika, ale ten siedział milcząc; wyszli więc z ociąganiem. Kapitan zajął wolne krzesło. – Kto je przesłuchiwał? Gwardzista odwrócił głowę. – Kat – rzucił do ściany. – Męczył je? – Wykonywał swoją robotę. Asger skinął głową. – To teraz pójdziesz po tego kata i przyprowadzisz go tutaj. A przy okazji grzecznie poprosisz doktora Banaha, żeby także postarał się wpaść. Będzie miał trochę pracy. Mężczyzna spojrzał na oficera z nieukrywaną niechęcią. – Ktoś musi tu zostać. – Tak. – Asger chętnie się zgodził. – Ja i Hadar. Wystarczy. Gwardzista nie poruszył się. Sidort wychylił się nieco w jego stronę. – Mam wrażenie, że nie orientujesz się w sytuacji. Jestem oficerem armii, tam – machnął ręką w nieokreślonym kierunku – jest wojna. Nie przyjechałem na ryby. Ja tutaj teraz rozkazuję, rozumiesz? Nie twój burmistrz, nie twój dowódca. Ja. Starszy mężczyzna wstał wreszcie, zasalutował niechlujnie i wyszedł bez słowa. Asger złapał kości i poturlał je po stole. – Zagramy? Twarz Hadara wreszcie rozjaśnił uśmiech. – Czemu nie? Banah niemal biegł w stronę więzienia. Od kilku dni starał się o to, by pozwolono mu zobaczyć osadzonych. Domyślał się, jakie metody przesłuchania zastosowano, spodziewał się więc również, że jego pomoc mogła być niezbędna. Ale dotąd prośby odrzucano, gdy więc w drzwiach gabinetu zobaczył ponurego gwardzistę, nie był przygotowany. Miał jeszcze kilku pacjentów, poradził sobie z nimi tak szybko jak potrafił, zapakował torbę i ruszył w drogę. Mijał żołnierzy z oddziału kapitana Sidorta. Chodzili parami, uzbrojeni, ale spokojni i zdyscyplinowani. Nie narzucali się, jednak byli doskonale widoczni. Przed chwilą przemknął koło doktora również miejski kat. Szedł ze spuszczoną głową, zamyślony i podenerwowany. A gdy lekarz dotarł wreszcie do siedziby gwardii, spotkał wychodzącego z niej kapitana. Asger poruszał się flegmatycznie, z typowym dla siebie nieco nadąsanym wyrazem twarzy. Mimo to wydał się teraz lekarzowi odrobinę mniej irytujący niż przy pierwszym spotkaniu. – Doktorze, w środku jest sierżant Hadar. Dopilnuje, żeby wszystko odbyło się tak, jak sobie zażyczysz. Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Oddział Sidorta dostał do użytku obszerny, wygodny budynek, niemal pałac, położony nieopodal rynku. Podobno był to dom poprzedniego burmistrza, a obecny, Aleks Lund, nie przejął go, uznając, że jest zbyt okazały na jego potrzeby. Zajął niewielkie mieszkanko na piętrze ratusza. Kapitan zastanawiał się, czy długo wytrwa w tym postanowieniu, bo opuszczony przez władze budynek był piękny, przestronny, a na jego tyłach znajdował się wspaniały ogród. Niestety, teraz mocno zaniedbany. Asger wszedł do środka, w nadziei na chwilę odpoczynku i spóźniony obiad. Zrezygnowany przymknął powieki, gdy niemal w progu przywitała go Dalina Trakia, salutując, jak zwykle, wyjątkowo służbiście. – Kapitanie, dwa pisma. Od burmistrza i sędziego. – Wręczyła mu papiery, cały czas patrząc na jakiś punkt ponad jego prawym ramieniem. – Dziękuję. Jest co jeść? – Tak. Zaraz wydam dyspozycje… – Niech mi przyniosą do mojej kwatery. Zostawił dziewczynę. Wspinając się po schodach zdejmował rękawiczki i kurtkę. Wszedł do pokoju, zatrzasnął drzwi, oparł się o nie i zamknął oczy. Rozluźnił spięte mięśnie, kilka razy głęboko odetchnął. Spojrzał na trzymane w dłoni koperty, otworzył je powoli. Pierwsze pismo skreślił burmistrz. Prosił kapitana o przybycie, chciał, jak się wyraził, przedyskutować kwestie formalne. Asger ze zrozumieniem pokiwał głową. Burmistrz miał prawo czuć się zagubiony, nagle jego władza została zakwestionowana i zachwiana. Jeśli istniała szansa, aby umocnić go w przekonaniu, że chwilowo nie ma nic do powiedzenia, trzeba było ją wykorzystać. Kapitan postanowił zrobić to jeszcze dziś. Drugi list pochodził od sędziego, który zapraszał wielce szanownego kapitana Asgera Sidorta na śniadanie. Asger uśmiechnął się do siebie. Świetnie. Sędzia z żoną zajmował niewielki dom w zacisznej dzielnicy miasta. Asger przekroczył bramę ogrodu i rozejrzał się ciekawie. Idealnie przystrzyżone trawniki, kilka działających fontann, miniaturowy labirynt z żywopłotu, starannie poprzycinane drzewa – widok był niewątpliwie interesujący. Sędzia Wensel musiał kolekcjonować przedwojenne katalogi ogrodnicze. W drzwiach kapitana przywitał wyprostowany lokaj o poważnej, chłopskiej twarzy, wciśnięty w jasną liberię. Zapytał, kogo ma zaanonsować, chociaż zapewne doskonale wiedział, po czym poprowadził gościa do salonu. Sędzia wstał na widok oficera. Jego żona, blada, drobna kobieta, uśmiechnęła się nieśmiało i skinęła głową. Asger rozejrzał się po dość ciasnym wnętrzu, wypełnionym dużymi, wygodnymi meblami świetnej jakości. Ale ich ilość, rozmiar, a także zwisający z sufitu ogromny żyrandol sprawiały wrażenie, że salon chwilowo został zamieniony na magazyn. Każdy wolny skrawek ścian wypełniono portretami, zapewne przodków, sądząc po podobieństwie do gospodarza. – Kuzyni? – spytał oficer. – Och, nie tylko. Mój ojciec, dziadek, pradziadkowie… Całe pokolenia Wenselów. Asger, manewrując pomiędzy fotelami, zbliżył się do jednego z obrazów i przyglądał się mu uważnie. – Aha. Zastanawiałem się tylko, dlaczego wszystkie są nowe. Żona zarumieniła się gwałtownie, sędzia na chwilę zapomniał, że należy oddychać. – No tak… Nie… Przejdźmy do jadalni, zaraz podadzą śniadanie – oświadczył, gdy odzyskał głos. Pieczywo było pyszne, wędliny też niczego sobie. Zastawa może nieco pretensjonalna, ale miała pewien urok. Liczba sztućców powodowała zawrót głowy i Asger z niejaką ulgą zorientował się, że jeszcze pamięta, który widelec do czego służy. Zapatrzył się na idealnie biały krążek sera i zastanawiał, czy na pewno dobrze widzi. Ale gdy rozpoznał leżące obok niego małe, pomarańczowe owoce, uznał, że oczy jednak go nie mylą. – Opłaca się być prowincjonalnym sędzią – rzucił. Wensel uśmiechnął się szeroko. – Opłaca się ciężko pracować. Wiedziałem, kapitanie, że mnie nie zawiedziesz. Mówiłem wczoraj żonie – kto jak kto, ale Sidort na pewno pozna się na tym, co pierwszorzędne. Przynajmniej spróbujemy ugościć kapitana tak, jak jest do tego przyzwyczajony. Asger spojrzał na niego z rozbawieniem. – Przyzwyczajony? Już od dawna nie. Zresztą, w moim domu to była rzadkość. Funt tego sera kosztował… Ze sto granów? Zapewniam pana, Wensel, nie zajadaliśmy się nim na co dzień. – Ukroił kawałek, włożył do ust. Nigdy nie rozumiał fenomenu tali, absurdalnie drogiego sera. Asger uważał, że był mdły i zbyt kruchy. – Wtedy kosztował sto granów. Lata temu. A teraz? Podczas wojny? Zapewne przemycany przez granicę, bo przecież wciąż produkują go tylko w Asetii. Cena poszła w górę, bez wątpienia. Tak samo jak tych kalijskich śliwek. – Brodą wskazał pomarańczowe kuleczki. |