O mityczno-baśniowych korzeniach fantasy napisano i powiedziano już bardzo wiele – dziś przedstawiam trzy książki, które do owych korzeni odwołują się nad wyraz wdzięcznie. Niejedną już recenzję zaczęłam od uwagi na temat tego, jak fantasy czerpie z mitologicznych motywów i kontynuuje tradycję opowieści snutych przez naszych przodków. Myślę, że z tego bierze się znaczna część jej uroku, że ta konwencja zaspokaja potrzebę słuchania o niezwykłych czynach, bohaterach, wojnach, wyprawach, potężnych mocach, rozległych przestrzeniach i wszystkim, co niezwykłe. Oczywiście różni autorzy miewali rozmaite podejścia, zmieniały się także mody. Niektórzy z mitologiczno-baśniowej spuścizny wybierali odpowiadające im elementy i łączyli je w dość dowolny sposób, inni bardziej ściśle trzymali się określonego kręgu kulturowego. Była moda na „retelling” znanych historii i na postmodernistyczne gry w nawiązania, będące okazją do popisania się erudycją. Wreszcie niejeden autor zapragnął stworzyć swoją własną mitologię i niektórym się to udało. Zabawne, że (proszę wybaczyć mi to uogólnienie) z jednej strony w fantastyce cenimy wyobraźnię twórców, z drugiej zaś lubimy to, co już skądś znamy – a przynajmniej te elementy czy motywy łatwiej wzbudzają w nas emocjonalne zaangażowanie, niż wizje bardziej nowatorskie i tym samym obce. W ostatniej dekadzie popularnością cieszą się utwory, których „fantastyczność” bardziej dotyczy sztafażu, obsadzenia w wymyślonym uniwersum, niż głębszej inspiracji spuścizną kulturową. Modne bywają światy o niskim poziomie magii, albo takie, gdzie autorzy pieczołowicie opracowali mechanikę zaklęć (mam wrażenie, że wielu twórców wzięło sobie do serca porady Brandona Sandersona). Nie krytykuję tego – bo wśród tych książek znajdują się godne uznania pozycje. Dziś jednak sięgnę w przeszłość, po utwory przepojone mityczno-baśniowym klimatem i czarujące czytelnika barwnym, obrazowym stylem (zachęcam do przeczytania pełnych recenzji, gdzie znajduje się też sporo cytatów).  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wybrańcy umierają młodo Po „ Zaklęty miecz” Poula Andersona sięgnęłam w ramach odhaczania pozycji z kanonu Sapkowskiego. Okładka nie nastrajała pozytywnie, do tego, gdy zaczęłam czytać „Skaflok, przybrany syn Imryka” zabrzmiał mi jak „Szlafrok, przybrany syn Imbryka”. Obawiałam się, że przy takim skojarzeniu trudno mi będzie jakkolwiek przejąć się losami bohatera. A jednak czekała mnie niespodzianka i ta książka napisana przed ponad półwieczem przez autora kojarzącego mi się raczej z SF naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Rodzice Poula Andersona pochodzili ze Skandynawii, a on sam spędził część dzieciństwa w Danii. Nie dziwi więc, że pisarz zdecydował się zaczerpnąć z wierzeń i legend północy (choć nie ograniczył się tylko do nich, wprowadzając na karty swej powieści także bóstwa z innych panteonów – przede wszystkim celtyckiego). „Zaklęty miecz” to książka fantasy inna od tych, jakie powstają dzisiaj – krótka i dość zwięzła, choć przy tym spisana językiem odległym od dominującego dziś przezroczystego stylu, podporządkowanego relacjonowaniu wydarzeń. Opis dominuje tu nad dialogiem, nie ma też miejsca na długie rozważania wewnętrzne – postaci zarysowano wyrazistą, lecz oszczędną kreską. Akcja powieści toczy się w świecie, w którym nieśmiertelni przechadzają się wśród ludzi – na kartach książki pojawiają się nordyccy bogowie, elfy, olbrzymy i trolle. Ale mityczne inspiracje ograniczają się nie tylko do magicznych istot. Sam sposób snucia opowieści (choćby to, że przedstawione zostaje całe życie bohatera), jak i losy Skafloka zostały poprowadzone w duchu dawnych historii o herosach. Pojawiają się charakterystyczne motywy – poplątane intrygi rodowe, nieszczęśliwa miłość, wyprawa za kraj świata, zazdrość, walka i zemsta, a także tytułowy artefakt, który wprawdzie daje posiadaczowi moc, ale i przywodzi do zguby. Wreszcie sama konstrukcja bohatera, jako postaci tragicznej, skazanej przez bóstwa losu na cierpienie, a jednak nie tracącej honoru. „Zaklęty miecz” niesie ogromny ładunek nostalgii – oto zmierzch wieku mitów, gdy magia blednie, a bogowie muszą odejść. Ale jest też tu miejsce na pasję życia, intensywność doznań – świat wydaje się prostszy i bardziej jaskrawy. Kilka miesięcy po lekturze egzemplarza wypożyczonego z biblioteki udało mi się kupić własny w kramiku z używanymi książkami – dziś stanowi cenną pozycję w mojej biblioteczce.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bogactwo bogów Redakcyjny kolega dość krytycznie ocenił „Z wody zrodzonego”, wytykając amerykańskiemu autorowi fabularną wtórność. Nie mogę z tym polemizować, gdyż istotnie losy bohaterów powieści nie wyróżniają się niczym szczególnym na tle innych książek fantasy, do tego akcja rozwija się dosyć powoli. Mnie jednak dylogia Keyesa przypadła do gustu o wiele bardziej – doceniłam sugestywnie nakreślony świat przedstawiony, ale przede wszystkim wrażenie zrobili na mnie jego bogowie. Autor jest z wykształcenia antropologiem i tworząc swoje uniwersum pełnymi garściami czerpał z własnej wiedzy. Mało który świat fantasy jest aż tak pełen bóstw, jak ten stworzony przez Keyesa. Nadprzyrodzone istoty zamieszkują tam niemalże każdy skrawek przestrzeni – kamienie, strumienie, lasy, góry i źródła. Ludzie żyją w poczuciu nieustannej obecności bytów nadprzyrodzonych, muszą się też z nimi liczyć, gdyż gniew boga może sprowadzić zagładę na wielu, a jego przychylność przynosi społeczności dobrobyt i szczęście. Stąd liczne rytuały i pieśni, które pomagają układać się z wszechobecnymi mocami. Bardzo spodobały mi się pomysły na poszczególne bóstwa. Wrażenie robi zwłaszcza zaczerpnięta z wielu istniejących wierzeń koncepcja, zgodnie z którą najwyżsi spośród bogów występują w mnogich aspektach, różniących się postacią, ale też i charakterem. Balati, uosabiający siły natury, jest zarówno potężnym panem lasu objawiającym się jako ogromne drzewo lub niedźwiedziopodobny zwierz, jak i Matką Koni, czczoną przez ludy z równin, drapieżną Łowczynią i podstępnym Karakiem. Opisy manifestacji bogów, ich sposobu myślenia i działań stanowiły moje ulubione fragmenty powieści Keyesa. Ciekawie wypadli także szamani, ich możliwości oraz wędrówki do świata duchów. Dodam też, że przyjemnie czytało mi się opisy miejsc i pogody – od czasu do czasu pojawiały się tam naprawdę udane frazy, a całość przemawiała do wyobraźni.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zabierz mnie tam, gdzie wszystko dojrzewa w ogrodzie ze snu Utwory Patricii McKillip są bardzo charakterystyczne. Uwagę zwraca przede wszystkim kwiecisty styl i nastrojowe, często obfitujące w szczegóły opisy. To właśnie im książki amerykańskiej pisarki zawdzięczają swój wyjątkowy klimat i urok. Niestety, gorzej wypadają bohaterowie, a najwięcej do życzenia pozostawia fabuła. Jeśli chodzi o wyżej podpisaną – początki powieści McKillip urzekały mnie, ale zakończenia pozostawiały z poczuciem niedosytu, a czasem wręcz irytacji. Autorka trylogii o Mistrzu Zagadek z Hed miewa także słabość do moralizowania. Mimo tego, „ Czarodziejkę i strażnika” darzę sentymentem i od czasu do czasu do niej wracam. Świat przedstawiony tej powieści wydaje się jakby zawieszony w półśnie. Kolejne strony wypełniają malownicze pejzaże i niezwykłe miejsca. Choć bohaterowie od czasu do czasu wspominają o jakimś niebezpieczeństwie, czytelnik ani przez chwilę nie czuje wiszącego nad nimi zagrożenia. Dla niektórych zapewne będzie to istotna wada, jednak mnie lektura tej powieści wprawia w dobry nastrój, rodzaj leniwej błogości – jakby autorka zdawała się mówić „odpręż się i podziwiaj widoki, oto zabieram cię na przejażdżkę do krainy cudów.” Najbardziej ze wszystkiego podobają mi się przedstawione na kartach „Czarodziejki…” postaci z legend i baśni ludu głównego bohatera, które nagle wkraczają w jego życie. McKillip udała się tu rzadka sztuka, nie wykorzystała bowiem istot z najbardziej znanych mitologii. Zamiast tego stworzyła własne postaci, które jednak mają siłę oddziaływania archetypów. To oni stanowią najjaśniejsze punkty autorskiej kreacji – zapadają w pamięć i kradną uwagę czytelnika. Bywają niejednoznaczni, lecz nigdy zdecydowanie wrodzy. Pojawiają się na kartach powieści osobiście (czasem w różnych postaciach), ale też w piosenkach, zagadkach i wyliczankach. Zostali nazwani twarzami mocy i tym właśnie są: Ślepa Pani, tkaczka losu, patrząca oczami pawia, Tanecznica o dwukolorowych warkoczach, nawiedzająca sny i zsyłająca przepowiednie, Złoty Król przemierzający niebo w domu z nocy oraz żonglujący gwiazdami Czarnoksiężnik będący zarazem lisem o czerwonych ślepiach i ludzkim cieniu. Mało które postaci fantasy zapamiętałam tak wyraziście. W roku 1992 McKillip została za tę powieść nominowana do „Mythopoeic Award” (amerykańska pisarka była niejednokrotnie finalistką i zwyciężczynią tej nagrody) – i słusznie. Wątpię, by „Czarodziejka…” przypadła do gustu szerokiemu gronu czytelników fantasy z uwagi na szczątkową akcję i niesatysfakcjonujący punkt kulminacyjny, jednak czytelnikom obdarzonym specyficzną wrażliwością lektura może dostarczyć sporo przyjemności.
Tytuł: Zaklęty miecz Tytuł oryginalny: The Broken Sword Data wydania: 1991 ISBN: 83-7001-453-4 Format: 235s. Gatunek: fantastyka Ekstrakt: 80%
Tytuł: Z wody zrodzony Tytuł oryginalny: The Waterborn Data wydania: czerwiec 2000 ISBN: 83-7150-629-5 Format: 444s. 125×183mm Cena: 39,– Gatunek: fantastyka Ekstrakt: 70%
Tytuł: Czarodziejka i Strażnik Tytuł oryginalny: The Sorceress and the Cygnet Data wydania: listopad 2003 ISBN: 1731-4496 Gatunek: fantastyka Ekstrakt: 60% |