powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CLXXII)
grudzień 2017

Kręgi Gwiezdnych Wojen
Zbliżająca się wielkimi krokami premiera „Ostatniego Jedi” to dobra okazja, aby spojrzeć jeszcze raz na jego poprzednika i perspektywy na to, jak nowa trylogia będzie wyglądała jako całość. Z dystansu prawie dwóch lat wydaje mi się, że spojrzenie krytyków na ten temat przeoczyło kilka istotnych szczegółów.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Konsensus jest z grubsza taki: „Przebudzenie Mocy” to pysznie zrealizowany, wzorowy blockbuster, ale jednocześnie film do bólu bezpieczny, siadający na nostalgii i jadący na niej do końca. Niektórzy się nawet obudzili, że George Lucas miał generalnie bardzo ambitne plany w prequelowej trylogii, szedł pod prąd i w ogóle to przecież twórca z genialną wizją na tle sprawnego, ale niezbyt innowacyjnego Abramsa, więc może nie warto było wtedy jechać po nim jak po burej suce.
W gruncie rzeczy wszyscy mają rację, ale zarazem zapominają, czym „Gwiezdne Wojny” były od samego początku: wielką grą na popkulturowych schematach, w której wtórność przedzierzgnięto w oryginalność ustawiając je ze sobą na nowe, niespodziewane sposoby i naświetlając wizjonerską – jak na tamte czasy – koncepcją Lucasa hollywoodzkiej opowieści jako na poły mitycznej sagi. Ta koncepcja wykracza jednak poza prosty chwyt fabularny czy wizualne skojarzenia i zawiera także tzw. chiastyczną strukturę kompozycyjną, którą Lucas na przestrzeni dwóch trylogii konsekwentnie dopełniał. Mike Kilmo opisał ją w wyczerpujacy sposób tutaj i zachęcam, żeby się z tym tekstem w całości zapoznać, ale postaram się szybko streścić, w czym rzecz.
Na poziomie podstawowych odniesień fabularnych i rekwizytów poszczególne trylogie korespondują ze sobą chronologicznie, tzn. część pierwsza z pierwszą, druga z drugą itd. Na początku zawsze mamy więc pustynię, na niej sierotę, która niechcący staje się częścią galaktycznego konfliktu i odkrywa w sobie Moc, potem pojawia się wielka stacja bojowa do zniszczenia itd. Natomiast na głębszym poziomie subtelniejszych powiązań wątków, kadrów i metafor relacja idzie odwrotnie: początek koresponduje z końcem, które stanowią w pewnym swoje lustrzane odbicie. I tak np. zarówno „Mroczne widmo” jak i „Powrót Jedi” opowiada o intrydze Palpatine′a, który celowo wywołuje konflikt, żeby zastawić pułapkę na swoich przeciwników, a zarazem przeciągnąć kluczową postać na swoją stronę. W „Mrocznym widmie” pułapka jest zastawiona na Senat i ma dać przyszłemu Imperatorowi pozycję kanclerza, a postacią, o którą zabiega, jest Amidala. W „Powrocie Jedi” pułapka ma pozwolić zniszczyć Rebelię, a Palpatine przeciągnąć próbuje oczywiście Luke′a. Z tą jasną różnicą, że o ile pierwsza część opowiada o jego dojściu do władzy i cały plan się udaje, część szósta opowiada o upadku, więc plan obraca się przeciw niemu. Jest tego oczywiście znacznie więcej, tak na poziomie fabuły, jak i pojedynczych bohaterów, scen czy ujęć. Kilmo we wspomnianym tekście wręcz zasypuje nas szczegółami.
W całym tym zamyśle nie chodzi tylko o zabawę w nawiązania. Lucas zaczerpnął ideę z dzieł antycznych i dosyć serio traktował kreowanie swojego uniwersum na mityczną historię o równowadze, odnajdowaniu siebie oraz o kosmicznym porządku, wzroście i upadku. Mistyka wciąż powtarzającej się, campbelloweskiej opowieści tworzy pewien podskórny przekaz sagi jako przeżywanego przez kolejne pokolenia bohaterów fatum, brzemienia przodków i Mocy, które wciąż się wypełnia, ale nigdy nie kończy. I trzeba powiedzieć, że jest to koncepcja na swój sposób genialna: zamiast poddać się po prostu komercyjnej metodyce sequelozy, Lucas chciał znaleźć dla niej jakiś sens. I znalazł: przekuwając raz opowiedzianą baśń w pewien uniwersalny dla świata „Gwiezdnych wojen” topos. Problem w tym, że konstruując świetny szkielet, poległ kompletnie, gdy przyszło mu wypełnić go mięsem. Druga trylogia świetnie wygląda rozpisana w punktach. I niestety, tylko tam.
Przygnieciony fanowskim hejtem George Lucas zdecydował się w końcu opchnąć swoje złote, ale niezrozumiane dziecko „białym poganiaczom niewolników”. Spodziewał się przy tym, że rozmienią je na drobne (jeśli te miliardy dolarów można nazwać drobnymi). Tymczasem Abrams i Kasdan postanowili, jak mi się zdaje, dokładnie wykonać zamysł Lucasa, nawet jeśli on sam nie raczył tego zauważyć. „Przebudzenie Mocy” jest skonstruowane w taki sposób, by bardzo ściśle rezonować z oryginalną heksalogią. I nie chodzi tu o proste nawiązania, mrugnięcia okiem do fanów, kopiowanie czy remake′owanie oryginału, ale właśnie o tę chiastyczno-repetycyjną konstrukcję fabuły.
Na podstawowym poziomie rekwizytów i ekspozycji nadal używamy tych samych klocków, co w poprzednich częściach pierwszych: pustynia, sierota, kantyna itd. Momentami bywa to nawet nieco zbyt nachalne, zwłaszcza wątek Starkiller Base. Ale na poziomie głębszym początek nawiązuje do końca, a więc do „Powrotu Jedi”, jednocześnie odwracając jego sens fabularny. Zresztą, streśćmy w dwóch zdaniach kulminacyjne sceny tych dwóch filmów:
W „Powrocie Jedi” syn przybywa do ojca, by go nawrócić na Jasną Stronę Mocy. Ojciec nawraca się i zabija swojego mistrza, by pojednać się z synem. W tle Rebelianci unieszkodliwiają naziemną bazę, by ułatwić atak na superpotężną stację bojową Imperium.
W „Przebudzeniu Mocy” ojciec przybywa do syna, by go nawrócić na Jasną Stronę. Syn nie nawraca się i zabija ojca, by wypełnić wolę mistrza. W tle Ruch Oporu uszkadza naziemną bazę, by ułatwić atak na superpotężną stację bojową Najwyższego Porządku.
Relacja jest chyba klarowna. Nie mamy tu do czynienia z prostym powieleniem schematu, lecz z odwróceniem porządku przy zachowaniu kluczowych punktów. Jestem pewien, że między tymi sekwencjami można znaleźć wiele powiązań wizualnych. Przytoczę tylko jedno, najbardziej oczywiste: upadek martwego Hana Solo w przepaść jest niemal identyczny jak upadek Imperatora.
Ale zauważmy ciekawy szczegół: konfrontacja dwóch Solo i wysadzanie bazy to kluczowe sceny filmu, punkt kulminacyjny. Co w tym czasie robią Rey i Finn? Biernie patrzą na śmierć Hana, a potem uciekają, gdy Chewbacca odpala ładunki. Raczej niewiele do roboty jak na głównych bohaterów historii. Albo Abrams i Kasdan zapomnieli o podstawowych zasadach pisania fabuły albo prawda jest inna: ani Rey ani Finn nie są protagonistami filmu. A skoro nie oni, to prowadzi nas do kluczowego wniosku, bez którego nie sposób sensownie analizować nowej części „Gwiezdnych wojen":
Protagonistą „Przebudzenia Mocy” jest Kylo Ren.
Spójrzmy ponownie na chiastyczny schemat Lucasa: jedna z podstawowych jego zasad mówi, że historię rozpoczynamy od inicjacji. Tak też zbudowane są „Nowa nadzieja” i „Mroczne widmo": Luke dzięki głosowi Kenobiego z zaświatów pojednuje się z Mocą i niszczy Gwiazdę Śmierci, młody Anakin – stację dowodzenia droidów. W „Przebudzeniu Mocy” o inicjacji (ostatniej próbie) mówi wprost Snoke, gdy nakazuje Kylo Renowi skonfrontować się z ojcem. Oczywiście, Finn i Rey też jakoś tam inicjują się w tej historii, porzucają przeszłość i decydują stawić czoła nowym wyzwaniom, ale nie stają tak naprawdę przed realną próbą adekwatną do skali galaktycznej walki, w której biorą udział. Decyzja o ucieczce z armii, odkrycie w sobie Mocy – to zaledwie odpowiednik campbellowskiego wyjścia na szlak. Ich wyzwania zapewne jeszcze nadejdą w kolejnych częściach trylogii. W „Przebudzeniu Mocy” tylko Kylo Ren staje przed wyborem, po którego dokonaniu nie będzie mógł już powrócić do wcześniejszej rzeczywistości ani fizycznie, ani psychicznie.
Istnieje jeszcze jeden prosty argument za rolą Kylo jako protagonisty. Cała saga jest przecież w gruncie rzeczy historią rodzinną Skywalkerów. Można by oczywiście w tym momencie domniemywać ojcostwa Rey, ale wątpię w ten wariant. Luke stanowi tak oczywisty wybór, że nie robiono by z tego aż takiej tajemnicy, tak jak dosyć szybko wypłynęło rodzicielstwo Solo i Lei. Nawet gdyby okazało się inaczej, domysły nie budują historii. Na ten moment dla wszystkich widzów jedynym znanym Skywalkerem młodszego pokolenia jest, ze strony matki, Ben Solo.
Gdy przyjmiemy tę perspektywę, łatwiej nam przedefiniować fabularne decyzje, jakich dokonali scenarzyści odnośnie głównych bohaterów. Po pierwsze, nie ma sensu porównywać Kylo Rena do Dartha Vadera z „Nowej nadziei”. Vader funkcjonował tam nie jako główny antagonista (rolę „złego do pokonania” pełnił moff Tarkin), ale raczej ikona zła, ucieleśnienie grozy stojącej za Ciemną Stroną, istota skryta za maską, pozbawiona wątpliwości, słabości i człowieczeństwa. Tymczasem twórcy „Przebudzenia Mocy” nawet przez chwilę nie starają się zbudować podobnego nimbu wokół Kylo Rena. Już w pierwszym dialogu pierwszej sceny z jego udziałem Lor San Tekka traktuje go jak marnotrawnego syna Jasnej Strony, podważa jego rolę i odwołuje do sumienia. I to się powtarza w zasadzie w każdej istotnej scenie z jego udziałem, nieważne, czy rozmawia z Rey, Snokiem czy sam ze sobą. Niektórzy kwitują takie przedstawienie postaci aktualną hollywoodzką modą na „zmiękczanie” szwarccharakterów i dorabianie im patologicznej przeszłości. Nie w tym rzecz. Kylo nie jest klasycznym „villainem”. Jako główny protagonista filmu musi stawić czoło i słabościom, i wątpliwościom, aby jego przemiana miała sens fabularny.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

59
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.