Ujrzawszy zapowiedź tego albumu uznałem, że to może być nieszablonowa rzecz. Mroczna okładka i intrygujący tytuł dawały nadzieję na dobry komiks.  |  | ‹Lucky Luke: Człowiek, który zabił Lucky Luke'a›
|
Zawsze byłem sceptycznie nastawiony do przejmowania znanych serii przez nowych autorów, zwłaszcza scenarzystów. Kreskę można jakoś tam podrobić 1), ale do opowiadania dobrych historii trzeba mieć nieprzeciętny talent. Najlepszych przykładem są „Asteriks” i właśnie klasyczny, rysowany przez Morrisa „Lucky Luke”. Te albumy, do których rękę przyłożył Goscinny, biją o klasę pozostałe. Ale w przypadku „Człowieka, który zabił Lucky Luke’a” Matthieu Bonhomme’a sytuacja jest inna. Tutaj dostajemy rodzaj spin-offu, odbiegającego zarówno w formie, jak i treści od tego, do czego przyzwyczaili nas Morris i Goscinny. Już początek jest niebanalny, można rzec: filmowy. Klasyczne westernowe miasteczko, odgłos strzału, krzyk „zabiłem Lucky Luke’a!” i… on sam leżący we krwi. Na kolejnej stronie – również filmowy – przeskok o kilka dni wstecz. Deszczowym wieczorem Luke przybywa do Froggy Town i w saloonie wdaje się w awanturę. W ten sposób poznaje Joshuę „Doca” Wednesdaya, rewolwerowca chorego na gruźlicę oraz trójkę braci Bone, z których jeden jest miejscowym szeryfem, a pozostali jego pomocnikami. Spotkanie ze stróżami prawa jest raczej chłodne, ale na razie nie kończy się większą awanturą. Następnego dnia mieszkańcy miasta proszą o pomoc w rozwiązaniu sprawy napadu na dyliżans z transportem złota wydobytego przez miejscowych poszukiwaczy. Ponieważ tematem nie mogą zająć się bracia Bone, Luke rozpoczyna śledztwo. Śladów mało, głównym, właściwie jedynym świadkiem jest średni z braci. Poszlaki wskazują na anonimowego Indianina, więc rozróba z lokalnymi czerwonoskórymi wisi na włosku, jako że biali od razu mają ochotę ukarać całe plemię za ten wybryk. Luke może liczyć tylko na zgorzkniałego Wednesdaya oraz swojego rumaka (a jakże, Jolly Jumper też tu jest, w końcu to „Lucky Luke”). Bone’owie niby pomagają, ale chwilami jakby bardziej przeszkadzali. Tak czy inaczej, rzecz kończy się tak jak zaczęła, czyli klasycznym pojedynkiem na głównej (jedynej) ulicy westernowego miasteczka. A ponieważ rzecz jest „na poważnie”, więc i trup jest prawdziwy. Bonhomme od strony graficznej bardzo sprawnie oddał nastrój Dzikiego Zachodu. Rysunek, nieco mniej przerysowany od kreski Morrisa, nie jest w pełni realistyczny, to coś pomiędzy. Dialogi są dobrze poprowadzone, oddając jednocześnie zróżnicowanie charakterów poszczególnych postaci. Przyznam szczerze, nie miałbym nic przeciwko, gdyby przygoda Matthieu Bonhomme’a z „Lucky Luke’m” miała potrwać dłużej. Czy byłby ten komiks równie interesujący i wciągający, gdyby jego bohaterem nie był sam Lucky Luke? Cóż, trzeba przyznać, że intryga zbudowana jest całkiem sprawnie; dla wielbicieli westernu to po prostu dobra historia. A postać głównego bohatera należy traktować jaką swoisty chwyt marketingowy, element atrakcyjnego opakowania. Na szczęście to opakowanie nie jest puste w środku. 1) Trochę to smutne, ale wystarczy spojrzeć na „Smerfy” rysowane przez Peyo i innych rysowników: nie ma większych różnic.
Tytuł: Lucky Luke: Człowiek, który zabił Lucky Luke'a Data wydania: 17 października 2018 ISBN: 9788328135499 Format: 64s. 215x285 mm Cena: 39,99 Gatunek: przygodowy Ekstrakt: 90% |