powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CLXXXII)
grudzień 2018

Tu miejsce na labirynt…: Ile jest jazzu w jazz-rocku?
Hedvig Mollestad Trio ‹Smells Funny›
Analizując płyty tria norweskiej gitarzystki Hedvig Mollestad, można odnieść wrażenie, że każda kolejna jest w coraz mniejszym stopniu jazzowa, a w coraz większym rockowa. Choć oczywiście jazzowe korzenie formacji wciąż jeszcze są słyszalne. Wciąż dobijają się do uszu słuchaczy poprzez psychodeliczny i progresywny jazgot. Kto nie wierzy, powinien konieczne sięgnąć po najnowszą produkcję grupy z Oslo – „Smells Funny”.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
‹Smells Funny›
‹Smells Funny›
Hedvig Mollestad Thomassen nie jest już „cudownym dzieckiem” skandynawskiego jazz-rocka, za które ewentualnie można było uważać ją w chwili płytowego debiutu (w rozumieniu: pod własnym nazwiskiem). Gdy mające siedzibę w Oslo renomowane wydawnictwo Rune Grammofon wypuściło w 2011 roku na rynek album „Shoot!”, Norweżka liczyła sobie niespełna trzydzieści wiosen i wcale nie była muzycznym żółtodziobem. Od tamtej pory minęło siedem lat, a dyskografia Tria wzbogaciła się o – łącznie z najnowszą – kolejnych pięć płyt, w tym „All of Them Witches” (2013), „Enfant Terrible” (2014) oraz – wydane tego samego dnia – „Black Stabat Mater” i koncertowe „Evil in Oslo” (2016). Obecnie Hedvig jest już nie tylko kobietą w sile wieku (mam nadzieję, że pisząc to, nie palnąłem jakiegoś katastrofalnego faux pas), lecz przede wszystkim nadzwyczaj świadomą artystką, która może stanowić wzór dla innych. Zwłaszcza tych, którzy pragną łączyć w swej twórczości jazzową maestrię z rockową dynamiką i progresywnym rozmachem.
Skład tria od początku jego istnienia jest niezmienny; oprócz liderki tworzą je jeszcze basistka Ellen Brekken oraz perkusista Ivar Loe Bjørnstad (udzielający się jednocześnie między innymi w formacji Cakewalk). Od wydania „Black Stabat Mater” do premiery najnowszego krążka zespołu minęło sporo czasu, niemal dwa i pół roku. Można się zastanawiać, dlaczego tak dużo, i jednocześnie dopytywać, co muzycy robili w tym czasie. Hedvig prawdopodobnie odpoczywała, natomiast Ellen i Ivar udzielali się w innych projektach, wspierając swym talentem takich chociażby wykonawców, jak folkowy pieśniarz Erik Lukashaugen, future-jazzowa grupa Pekula (Brekken), jazzowy kwartet The Tronosonic Experience (Bjørnstad), wreszcie nordic-folkowy wokalista i saksofonista Kjetil Flatland (oboje). Każdy ze wspomnianych wykonawców niewiele ma wspólnego z tym, co prezentuje Hedvig Mollestad Trio. Całkiem możliwe więc, że po tylu artystycznych harcach Ellen i Ivar z prawdziwą przyjemnością wrócili na łono macierzystej grupy, by wreszcie nieco „połoić”.
I to „połoić” nie symbolicznie, lecz dosłownie. Kolejne produkcje Tria nie pozostawiają bowiem wątpliwości, że z biegiem czasu zespół coraz bardziej oddala się od swoich korzeni jazzowych (czy jazzrockowych) i podąża w stronę metalu i rockowej psychodelii. Już zawartość poprzedniej płyty, to jest „Black Stabat Mater”, świadczyła o tym, że hasła o łączeniu w jedno dokonań Johna McLaughlina i Black Sabbath nie są tylko czczymi przechwałkami ani komercyjnym chwytem. Gdyby jednak ktoś nie wierzył – „Smells Funny” powinno przekonać go ostatecznie. Tradycyjnie album nie jest zbyt długi, zamyka się w trzydziestu sześciu minutach – wszystko zaś po to, by całość materiału zmieściła się również na tradycyjnym winylu, bez konieczności odrzucania bądź przykrawania któregokolwiek z utworów.
A jest ich w sumie sześć – wszystkie nagrane w studiu Amper Tone w Oslo pod okiem doświadczonego tandemu producenckiego Johnny Skalleberg i Kim Lillestøl. Później obróbką materiału zajął się jeszcze Helge Sten (niegdyś współpracownik Motorpsycho) – i to jemu, nie licząc oczywiście samych muzyków, „Smells Funny” zawdzięcza najwięcej. Wszak to on przydał muzyce Tria przestrzeni i rozmachu. To on podpowiedział, kiedy należy przybrudzić brzmienie, a kiedy uraczyć uszy słuchaczy krystalicznie czystymi dźwiękami gitary. W efekcie powstał album, którym można delektować się po kawałku i w całości. Raczej jednak to drugie, bo przecież, jak już wcześniej była mowa, uczta jest przednia, ale krótka, trzeba ją więc powtarzać i powtarzać… Początek – w postaci „Beastie, Beastie” – to niemal rasowa transowa psychodelia (vide sekcja rytmiczna) okraszona monotonną jazzrockową partią gitary, która w ciągu niespełna sześciu minut jest w stanie wywołać uzależnienie.
I tym lepiej, bo dzięki temu rozbudowane „First Thing to Pop in the Eye” smakuje jeszcze bardziej. To w ogóle jedna z najlepszych kompozycji Hedvig w jej dotychczasowej karierze – swoista (dziewięciominutowa) minisuita, w której jest miejsce zarówno na freejazzową improwizację, jak i wirtuozerską solówkę z wściekle hardcore’owym finałem. Po takiej dawce emocji bezsprzecznie należy się chwila oddechu. Zapewnia ją bluesowo-balladowy „Jurášek”, który gdyby tylko potrwał dłużej, byłby w stanie wycisnąć z oczu łzy. Następującemu po nim „Sugar Rush Mountain” (tytuł chyba nieprzypadkowo kojarzy się z utworem kanadyjskiego weterana Neila Younga) też nie brakuje nostalgii i melodyjności, ale jednocześnie więcej w nim mocy. Tym sposobem Trio stopniowo podkręca tempo, by płynnie przejść do „Bewitched, Dwarfed and Defeathered”, którego noise’owy środek może sprawić, że słuchacze zaczną się zastanawiać, czy Hedvig nie zaczęła ostatnimi czasy cierpieć na schizofrenię.
Stwierdzenia tego używam jedynie jako chwytu retorycznego, mając nadzieję, że w rzeczywistości nic takiego nie ma i nigdy nie będzie miało miejsca. Prawdziwym opus magnum albumu jest natomiast wieńczący go „Lucidness”, który po progresywnym otwarciu mniej więcej w połowie zmienia się w dynamiczny numer spacerockowy, by z kolei w ostatnich kilkudziesięciu sekundach ponownie zmasakrować uszy słuchaczy ostrymi i zgrzytliwymi zagrywkami gitary. Spyta ktoś, mając jeszcze w pamięci początek tego tekstu: „A gdzie tu jest, do (…), ten obiecany jazz?”. Hmm. Wcale nie tak łatwo odpowiedzieć. Ale jak pogrzebać, to można go znaleźć chociażby w formie niektórych kompozycji (zwłaszcza „Beastie, Beastie” i „First Thing to Pop in the Eye”). W solowych popisach Hedvig i basowym pochodzie Ellen zdobiącym „Bewitched, Dwarfed and Defeathered”. W końcu w rytmicznych połamańcach, jakie od czasu do czasu serwują Brekken i Bjørnstad. Mało? Cóż, w takim wypadku zawsze można sięgnąć po Milesa Davisa czy Johna Coltrane’a. Kto bogatemu (duchem) zabroni?
Skład:
Hedvig Mollestad Thomassen – gitara elektryczna
Ellen Brekken – gitara basowa
Ivar Loe Bjørnstad – perkusja



Tytuł: Smells Funny
Wykonawca / Kompozytor: Hedvig Mollestad Trio
Data wydania: 30 listopada 2018
Nośnik: CD
Czas trwania: 35:49
Gatunek: jazz, metal, rock
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
W składzie
Utwory
CD1
1) Beastie, Beastie: 05:55
2) First Thing to Pop in the Eye: 08:56
3) Jurášek: 04:00
4) Sugar Rush Mountain: 04:05
5) Bewitched, Dwarfed and Defeathered: 04:39
6) Lucidness: 08:13
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

124
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.