Dziś w łódzkiej Atlas Arenie wystąpi Slayer i biada fanom, których tam nie będzie. Może bowiem okazać się, że to ostatnia szansa zobaczenia zespołu na żywo, ponieważ obecna trasa stanowi pożegnanie z fanami, a po jej zakończeniu legenda thrashu ma zakończyć działalność. Z tej okazji przedstawiamy nasz ranking płyt Zabójcy od najsłabszej do najlepszej.  | ‹Repentless›
|
Piotr „Pi” Gołębiewski: Miejsce ostatnie na naszej liście to zarazem prawdopodobnie ostatni album Slayera. Nagrany po śmierci Jeffa Hannemana z Garym Holtem w jego miejsce. Czyżby znaczyło to, że jednak decyzja o zakończeniu kariery była słuszna? Jacek Walewski: Wiesz, obawiam się, że niestety Slayer powinien zakończyć już karierę. Pamiętam, że dawałem im szansę po tym, gdy odszedł od nich Hanneman. Niestety ostatnia płyta była po prostu słaba. Wręcz najsłabsza spośród wszystkich, jakie kiedykolwiek nagrali. Ktoś powie, że to przez okoliczności jej nagrania? Pamiętajcie, że Metallica pod śmierci Burtona potrafiła stworzyć takie „…And Justice for All”, a AC/DC po nie mniej tragicznym odejściu Bona Scotta chyba swoje opus magnum „Back in Black”. Na tym albumie widać, kto był przez lata motorem napędowym Zabójcy. Pi: Bo ani Burton, ani Scott nie byli głównymi kompozytorami. Niemniej Kerry King też sporo swoich pomysłów umieszczał na płytach. Na „Christ Illusion” to on dostarczył najwięcej utworów. Może powinni jeszcze raz wejść do studia po przetrawieniu tragedii, bo chyba „Repentless” powstał za szybko po śmierci Hannemana. J.W.: King wnosił sporo, ale zobacz listę płac pod poszczególnymi numerami. Większość klasyków Slayera to dzieci Jeffa. Co do kolejnej płyty, w wywiadach wspominali, że zostało im materiału na pół płyty (czyli EP-kę) jeszcze z poprzedniej sesji. Na kolejne wydawnictwo – mimo trasy pożegnalnej – możesz liczyć. Pi: Czyli taki odpowiednik „Th End” Black Sabbath. W sumie czemu nie.  | ‹World Painted Blood›
|
Pi: Drugie miejsce od końca i przedostatnia pozycja w dorobku Slayera. A przecież wydaje się, że album ma wszystko, czego oczekiwali fani – szybkie, brutalne kawałki, bez zbytniego kombinowania i zdrady stylu. Co poszło nie tak? J.W.: Właściwie nie wiem, bo sam może jednak umieściłbym płytę ciut wyżej. Brakuje tu jednak momentów na dłużej zapadających w pamięć i hitów pokroju „Dead Skin Mask” czy nawet – z nowszych dokonań zespołu – „Jihad”. Pi: Ja tu widzę jawną niesprawiedliwość – kiedy Metallica i Judas Priest wracają do grania po staremu są wręcz rozpieszczani przez krytykę i publiczność, a Slayer dostaje po uszach, że gra wtórnie. J.W.: Zależy przez kogo rozpieszczani. Ja tam wolę „St. Anger” czy „Load” niż „Death Magnetic”. Fani Slayera to zaś bardzo specyficzny target.  | ‹Divine Intervention›
|
J.W.: Slayer bez Dave’a Lombardo? Odejście perkusisty nie dziwiło może aż tak bardzo, ponieważ muzyk opuścił swoich kolegów już wcześniej (jak pokazała historia – zrobił to też później) po wydaniu „Reign In Blood”. Wtedy jednak szybko się zreflektował i wrócił. W latach 90. nic nie zapowiadało, że zespół jeszcze kiedyś zagra w oryginalnym składzie. Następcą Dave’a został Paul Bostaph. Pi: I słychać, że się bardzo stara. Tak bardzo, że mówi się o tej płycie „Reign In Blood” lat 90. Tylko czy tak naprawdę potrzebowaliśmy wtedy takiego krążka? Dla mnie to taki objaw zagubienia artystycznego, czyli pozostanie w rozkroku między thrashową przeszłością, a poszukiwaniem nowej drogi artystycznej. J.W.: Nie jestem obiektywny w ocenie „Divine…”, bo darzę tą płytę sporym sentymentem. Mimo wszystko jest tu parę solidnych ciosów i „ballada” w postaci „213”. Charakterystyczne brzmienie też przypadło mi do gustu (choć, jak wiesz, ja lubię „St. Anger”, więc może mam coś ze słuchem). Panowie trochę pogubili się w utworze tytułowym, ale reszta jest bardzo dobra.  | ‹Hell Awaits›
|
Pi: Przyznam, że nie słucham często tej płyty, ale ją lubię. Ma w sobie pierwiastek młodzieńczej wściekłości i naiwnego buntu, przy czym całość brzmi lepiej niż debiut. J.W.: Oj, ja zaś mam pod górkę z „dwójką” Slayera. Chcieli nagrać chyba coś ambitniejszego i bardziej progresywnego w porównaniu do debiutu, ale zadanie ich przerosło. Pi: A mi to kombinowanie się podoba. Może jeszcze trochę niedopracowane, ale wciąż mające w sobie sporą dawkę szczeniackiego buntu (choć zgodzę się, że czasem przedobrzyli, jak w tych wszystkich mrocznych pohukiwaniach). J.W.: Mnie ciekawi, co by było, gdyby zamiast nagrywać „Reing…” poszli w kierunku takiego technicznego, ale progresywnego zarazem grania… Pi: Pewnie od razu „South in Heaven”.  | ‹Diabolus in Musica›
|
J.W.: „To nasze Turbo” – powiedział kiedyś o tym albumie Kerry King. Porównanie „Diablus In Musica” z płytą Judas Priest, która jest do dziś uznawana za najbardziej komercyjne dzieło Brytyjczyków, może być jednak zasadne tylko dla najbardziej konserwatywnych fanów Slayera. To naprawdę solidna płyta. A że z elementami nu metalu? Przecież nie mamy tu do czynienia z mdłym i komercyjnym do granic Crazy Town. Slayerowi bliżej tu do Slipknota. I może stąd sceptycyzm części fanów. Pi: Fani Slayera to grupa, którą ciężko zadowolić. Jak już wspominaliśmy – z jednej strony chcą starego, surowego thrashu, a z drugiej, kiedy dostali to chociażby na „World Painted Blood”, kręcili nosem, że zespół pożera swój ogon. Niemniej akurat zgadzam się z opiniami, że to słabsza płyta. Może i Slayerowi bliżej było do Slipknota, ale Slipknot miał w sobie energię, którego nie miała ekipa Kerry′ego Kinga (inną sprawą jest, że dość szybko ją utracił, bo już po trzecim wydawnictwie). J.W.: Och, grzeszysz teraz! Jest tu wkurwienie, jakiego jednak nie było od dawna na płytach Slayera. Araya w końcu zrozumiał na nowo, że ma nie śpiewać, ale drzeć się ile wlezie. Zresztą bez tej płyty nie byłoby kolejnej, którą uważam za jedną z najlepszych w ich dorobku. Pi: Ja mam problem z propozycjami z drugiej połowy lat 90. zespołów, które dużo wcześniej zdefiniowały swój styl. Trochę jak z klasykami rocka, którzy polegli, starając się uwspółcześnić swoją twórczość w latach 80. Niby dobrze, że artyści trzymają rękę na pulsie i nie siedzą w swojej niszy, ale w przeważającej większości były to ruchy po omacku. Tak też oceniam okres powstania „Diabolus in Musica”, który poddał się tym samym trendom, co Kreator na „Endoramie”, Megadeth na „Risk”, czy chociażby Scorpions na „Eye II Eye”. Wszyscy oni (a także Slayer) wkrótce wrócili do dawnego stylu, nie bez sukcesów.  | ‹God Hates Us All›
|
J.W.: Araya jeszcze nigdy przedtem tak przeraźliwie nie krzyczał (słowo wrzeszczał byłoby tu zresztą właściwsze), zaś gitarzyści nie rwali strun z taką wściekłością. Z każdej nuty można wyczuć tu niesamowity gniew. Skąd u panów dobiegających do czterdziesty tyle agresji? Odpowiedzią są chyba teksty. Kiedy przeżywasz cztery dekady i zauważasz, że świat nie zmienia się na lepsze, a wręcz idzie ku gorszemu, nie pozostaje ci nic innego jak próba wyrzucenia tego wszystkiego przez muzykę, by tylko nie oszaleć… Pi: Z wściekłości i bezradności rodzi się wspaniała muzyka. Zgadzam się, że „God Hates Us All” to najlepszy album Slayera z Bostaphem za garami, ale przyczynę jego sukcesu widzę trochę inaczej. Po latach artystycznego zagubienia i prób unowocześnienia brzmienia, udało się zespołowi odnaleźć złoty środek między tym, co na topie, a tym z czego był znany. J.W.: Chyba po raz pierwszy się zgadzam! |