Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj po raz drugi kwartet niemieckiego pianisty Michaela Naury.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wydany w pierwszych miesiącach 1971 roku album drugiego wcielenia Kwartetu Michaela Naury „ Call” okazał się sukcesem artystycznym. Lider – Niemiec rodem z litewskiej Kłajpedy (względnie Memla) – był na tyle zadowolony ze współpracy z wibrafonistą Wolfgangiem Schlüterem, gitarzystą basowym Eberhardem Weberem oraz perkusistą Johannesem Nayem, że postanowił – dla dobra wszystkich (zarówno słuchaczy, jak i samych muzyków) – kontynuować swą przygodę w świecie jazz-rocka (choć nie zapominajmy o tym, że korzeniami wyrastającego z postbopowych doświadczeń lat 60.). W efekcie w roku następnym do sprzedaży trafiło kolejne wydawnictwo – utrzymany w tematyce „rybio-marynistycznej”, co dodatkowo podkreślała surrealistyczna okładka, longplay „Rainbow Runner”. Został on zarejestrowany w hamburskim studiu Windrose, z którego w tamtym czasie nadzwyczaj chętnie korzystały formacje krautrockowe; wydała go natomiast stuttgarcka wytwórnia Spiegelei (ta sama, która kilka lat później opublikuje dwa winylowe krążki polskiego SBB: „Follow My Dream” oraz „Welcome”). Nagrany w tym samym składzie „Rainbow Runner” jest naturalną kontynuacją i rozwinięciem pomysłów zawartych na „ Call”, aczkolwiek w uszy rzuca się przede wszystkim większa spójność stylistyczna kompozycji (za które odpowiadał Naura) oraz romantyczny nastrój. Poprzedni krążek, z racji rockowych ciągotek Webera i Naya, był bardziej dynamiczny. Co oczywiście nie jest przytykiem – pod adresem żadnej z obu płyt. Album otwiera siedmiominutowy utwór „Sailfish” – i jest to początek bardzo stonowany, z wyeksponowanym wibrafonem, który „pierwsze skrzypce” gra praktycznie przez cały czas. Fortepian elektryczny Naury staje się więc jedynie instrumentem akompaniującym, wypełniającym – z dużą subtelnością i wyczuciem – tło. Nawet wówczas, gdy zespół zanurza się w pełnej rozmachu i groove’u improwizacji, lider nie czuje potrzeby wysforowania się przed peleton. Pod tym względem trzeba przyznać, że Michael zdecydowanie pozwala wykazać się współpracującym z nim artystom. A ci odwdzięczają mu się za to, jak potrafią. A że potrafią wiele…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W większym stopniu Naura akcentuje swą obecność w wyjątkowo, nawet jak na to wydawnictwo, nastrojowym „Turtle Bay”, któremu klimatu – obok duetu wibrafonowo-fortepianowego – przydaje jeszcze nadzwyczaj ciepłe brzmienie basu Webera. Eberhardowi przypada też w udziale zaszczyt wprowadzenia do zamykającego stronę A numeru tytułowego. Początek jest zatem zaskakująco mroczny i nie zmienia tego nawet fakt dołączenia pozostałych muzyków. Dopiero z czasem z tej niepokojącej introdukcji wykluwa się romantyczny motyw przewodni i bezpośrednio rozwijające go solo Schlütera. W dalszej części miejsce Wolfganga zajmuje Michael, którego improwizacja wieńczy całość. Choć gwoli ścisłości na finał pojawia się jeszcze – w postaci klamry – bas Webera. To bardzo mocne zamknięcie pierwszej części longplaya.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Najistotniejsze jednak, że z podobnie „wysokiego C” zaczyna się strona B longplaya. „Black Marlin” – dla odmiany (oczywiście w porównaniu z wcześniejszymi kompozycjami) – od pierwszych sekund uderza w słuchacza z dużym impetem. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach do głosu dochodzi, wybijając się przed pozostałych, Schlüter. Naura, Weber i Nay podążają za nim, dopiero w końcówce pozwalając sobie na improwizację wespół z wibrafonistą. Trzymają się jednak w ryzach, aby nie popsuć budowanego wcześniej z mozołem lirycznego nastroju. W trochę niepokojącym klimacie utrzymuje słuchaczy króciutki „Watamu” (z liderem grającym na… akordeonie), po którym następuje kolejny bardzo mocny punkt płyty w postaci „Wahoo”. Naura i Schlüter blisko tu ze sobą współpracują, choć i tak w dużej mierze sukces utworu warunkowany jest basowym tłem generowanym przez Webera. A potem jeszcze jego nie mniej ekscytującą partią solową.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na finał opowieści o niezwykłych morskich stworzeniach kwartet wybrał „Barrakudę” – ponad czterominutową improwizację wibrafonową, która sprawia, że myślami wracamy do „Sailfish”, czyli początku albumu. Nie dzieje się tu może zbyt wiele, lecz oczywiste jest, że muzykom bardziej zależy na nastrojowym domknięciu całości. Po „Rainbow Runner” zespół okrzepł na dobre. Muzycy ostatecznie znaleźli wspólny język. I chociaż nie wydali już więcej płyt pod tym szyldem (ani jako Quartett, ani Quartet), to wcale nie oznacza, że ich kooperacja dobiegła kresu. Razem wydali jeszcze – trzy lata później – longplay „Vanessa” (z gościnnym udziałem fagocisty Klausa Thunemanna) oraz w kolejnym roku – niestety, już bez Eberharda Webera (zastąpionego przez szwedzkiego kontrabasistę Lucasa Lindholma) – koncertowy „St. Louis Blues” (za to z polskim saksofonistą Leszkiem Żądło). Skład: Michael Naura – fortepian elektryczny, akordeon (5) Wolfgang Schlüter – wibrafon Eberhard Weber – gitara basowa Joe Nay – perkusja
Tytuł: Rainbow Runner Data wydania: 1972 Nośnik: Winyl Czas trwania: 39:15 Gatunek: jazz, rock W składzie Utwory Winyl1 1) Sailfish: 07:04 2) Turtle Bay: 04:41 3) Rainbow Runner: 07:31 4) Black Marlin: 07:42 5) Watamu: 02:20 6) Wahoo: 05:35 7) Barrakuda: 04:23 Ekstrakt: 80% |