 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeśli więc ktoś poszukuje kompletnego dokumentu, prezentującego Motörhead na scenie wkrótce po nagraniu debiutanckiego krążka, najlepiej zrobi, jeśli zaopatrzy się w wydany w 1989 roku „Blitzkrieg on Birmingham ’77” (ewentualnie któryś z jego odpowiedników, ponieważ jako wydawnictwo nie do końca oficjalne, ukazało się kilka razy pod zmienioną nazwą). Zawiera zapis koncertu z 3 czerwca 1977 roku, rozpoczynający trasę, gdzie formacja Lemmy’ego supportowała… Hawkwind. Nie wiem, jak wypadła główna gwiazda, ale Motörhead doskonale rozgrzał publiczność. Zaserwował iście ognisty set, który do dziś poraża surową mocą. Do tego panowie wydają się wyjątkowo wyluzowany, o czym świadczy konferansjerka między utworami, która nie ogranicza się do zwyczajowego „jesteśmy Motörhead i gramy rock’n’roll”. Niemniej bohaterem występu jest wciąż nowy w zespole Eddie Clarke, którego gitara niepodzielnie rządzi we wszystkich nagraniach, jak w rozbujanej wersji „On Parole”, czy petardzie spod znaku „City Kids”. Jakość nagrania nie jest może rewelacyjna, ponownie głos Lemmy’ego jest trochę zagłuszany przez instrumenty, ale nie przeszkadza to tak bardzo, jak w przypadku dwóch pozycji omawianych wyżej. Powiem więcej, może być nawet zaletą, ponieważ dzięki temu, że nie upiększano zapisu w studio, klimat dusznego klubu, wypełnionego oparami papierosów i alkoholu jest wręcz namacalny.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na nagranie drugiego krążka Lemmy i spółka mieli o wiele więcej czasu, niż w przypadku debiutu – czyli zawrotne dwa tygodnie. Jednak atmosfera w zespole i porozumienie mentalne między muzykami były tak wspaniałe, że okazało się to aż nadto. Do tego należy dodać, że część utworów, jakie trafiły na „Overkill”, pierwszy absolutny klasyk Motörhead, była ograna wcześniej na koncertach. Ostatecznie ukazał się on 24 marca 1979 roku i był wypełniony killerami, które na stałe (lub na długo) weszły do koncertowego repertuaru grupy, jak kawałek tytułowy, „Stay Clean”, „Damage Case”, „No Class”, czy „Capricorn”. Wraz z zainteresowaniem zespołem przyszedł okres wytężonej pracy, ale też niekończącej się imprezy. Motörhead przez kilka lat praktycznie non stop był w trasie, którą przerywał jedynie na wejście do studia. Lemmy, Clarke i Taylor lubili zaszaleć i nie ograniczali się w spożywaniu trunków, a ekscesy, takie jak w czasie tournée w Finlandii, kiedy to dokonali spalenia i zatopienia przyczepy kempingowej w jeziorze, wzorem pogrzebu wodzów wikingów, były na porządku dziennym. Mimo to na scenie stanowili perfekcyjnie naoliwioną (być może Jackiem Danielsem) maszynę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Można się o tym przekonać, sięgając po dwupłytowy album „BBC Live & In-Session” z 2005 roku. W jego skład wchodzi półgodzinny set, jaki został wyemitowany na antenie BBC 16 maja 1979 roku z londyńskiego Paris Theatre. Częsta obecność Motörhead w radiu była możliwa dzięki znajomościom bliskiego przyjaciela zespołu z wydawnictwa Bronze, Rogera Boltona. Dzięki temu dziś możemy posłuchać, jak panowie odgrywali na gorąco utwory z „Overkill”. Tu już nie ma mowy o bootlegowej jakości brzmienia. Wszyscy muzycy są odpowiednio nagłośnieni. Do tego bardzo zdyscyplinowani, by wykorzystać każdą minutę antenowego czasu. Nie ma więc zagadywania publiczności, tylko sam konkret w postaci energetycznie potraktowanych kawałków ze wspomnianego albumu. Co ciekawe w setliście zabrakło samego „Overkill”, niemniej i tak nie można narzekać na repertuar, który nawet z wybornymi wersjami studyjnymi, wypada jakby był grany na dopalaczach.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ekspresowo, bo już w lipcu 1979 roku, trio stawiło się w studiu, by nagrać kolejny krążek. „Bomber” ukazał się 27 października tego samego roku, przynosząc kolejne evergreeny zespołu, jak „Dead Men Tell No Tales”, „Stone Dead Forever”, czy tytułowy. Niemniej nie jest to pozycja tak udana jak „Overkill”. Zaskakuje zwłaszcza zwolnieniem utworów i ich masywnością. To już nie jazda bez trzymanki na najwyższych obrotach, a majestatyczne wałkowanie walcem. Być może wpływ na to miało to, że producent krążka, ten sam co ostatnio, czyli Jimmy Miller, popadał w coraz większe ciągi narkotykowe i albo znikał na całe godziny, albo przysypiał w czasie sesji. Panowie więc mieli wolną rękę, z czego skwapliwie skorzystali.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na scenie jednak wciąż krzesali iskry. Hulaszczy tryb życia w tym akurat im nie przeszkadzał, choć Lemmy’emu zdarzyło się nawet zemdleć w garderobie po tym jak nie spał przez trzy doby. Potem chwalił się, że to zasługa trzech pań, z którymi obcował. Próbkę motörheadowej jazdy z tamtego okresu otrzymaliśmy na drugim dysku koncertowej kompilacji „Jailbait”, wydanej w 1992 przez Receiver Records Limited. Album podzielony został na dysk „Live in France” oraz „Live in Europe”. To na tym drugim znajdziemy sześć kawałków zarejestrowanych 20 sierpnia 1980 r. w Theatre Royal w Nottingham. Materiału nie jest dużo, ale w miarę nieźle pozwala poczuć, jakiego kopa panowie dostawali na scenie. Wersja „Motörhead” jest jedną z najmocniejszych, jakie można znaleźć na oficjalnych wydawnictwach. Trzeba jednak uważać, by się nie naciąć, ponieważ trzeci w zestawie „Step Down” nie pochodzi z tego koncertu, tylko z Toronto z 12 maja 1982 r. Dodajmy, że mniej więcej od czasu „Bomber” zespół zaczął jeździć po świecie ze słynnym rusztowaniem na oświetlenie w kształcie bombowca z czasów II Wojny Światowej. Motyw ten był chętnie wykorzystywany na okładkach płyt koncertowych – w tym na tej najlepszej „No Sleep ’til Hammersmith”. Szczęśliwie nigdy nie doszło do poważniejszego wypadku związanego z tym elementem show, aczkolwiek podczas omawianego występu w Nottingham Lemmy zaczepił się o rurki i zawisł nad sceną na kilka minut. Ponieważ był urodzonym showmanem, wykorzystał ten moment by celować z gryfu swojego basu w stronę publiczności, więc oglądając archiwalne nagrania ma się wrażenie, że był to celowy element uatrakcyjniający występ.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pół roku po ukazaniu się „Bomber”, członkowie Motörhead rozpoczęli pracę nad kolejnym albumem. Tym razem nagrania zajęły aż sześć miesięcy, choć same pomysły na utwory i teksty przychodziły bez problemu. „Ace of Spades” ostatecznie ukazał się 8 listopada 1980 r. i okazał się największym komercyjnym sukcesem zespołu. Choć możemy dyskutować, czy to najlepszy krążek w jego historii, to chyba nikt nie zaprzeczy, że mamy do czynienia z rewelacyjnym materiałem, będącym szczytem możliwości tego składu. W utworze tytułowym, który przy okazji stał się największym hitem grupy, co po latach zaczęło wkurzać Lemmy’ego, padają znamienne słowa, stanowiące kredo życiowe Kilmistera, któremu był wierny do końca: „urodziłem się by przegrać / a hazard jest dla głupców / ale to droga, jaką lubię, kotku / nie chcę żyć wiecznie”. 22 października Motörhead ruszył w trasę promocyjną Ace Up Your Sleeve i choć wszystko z początku szło jak najlepiej, drastycznie została przerwana 2 grudnia w Dublinie, kiedy to podczas zabawy w podnoszenie się Phil Taylor spadł ze schodów i złamał kark. Do zakończenia rehabilitacji nie mógł więc grać na perkusji. Lemmy i Eddie Clarke nie próżnowali jednak i wraz z żeńską formacją Girlschool nagrali EP „St. Valentine’s Day Massacre”, które niespodziewanie zostało bardzo entuzjastycznie przyjęte, docierając do piątego miejsca w zestawieniu najpopularniejszych piosenek w Wielkiej Brytanii. Nigdy później ani jedna, ani druga kapela nie umieściła już swojego utworu tak wysoko.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pamiątką po trasie promującej „Ace of Spades” jest „No Sleep ’til Hammersmith”, który ukazał się 27 czerwca 1981 roku. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że dla Motörhead jest tym, czym „Made in Japan” dla Deep Purple, „Live at Leeds” dla The Who, czy „Space Ritual” dla Hawkwind. To genialne podsumowanie najlepszego okresu w karierze i świadectwo miażdżącej energii tria, które na scenie działało niczym jeden organizm, generując przy okazji hałas, którego pozazdrościłaby eskadra bombowców. Pierwotnie Lemmy i spółka zakładali wydanie albumu dwupłytowego, jednak okazało się, że mają za mało materiału. Stanęło więc na jednej płytce (przez lata otrzymaliśmy kilka wznowień z mnogością bonusowych nagrań). I bardzo dobrze, ponieważ wyselekcjonowano sam konkret, czyli najlepsze kawałki, jakie zespół w tam tym czasie posiadał, które zostały zagrane jeszcze ostrzej i brudniej niż w oryginałach. Każdy z nich to potężny kopniak energii, po którym aż chce się żyć. Może nie zawsze jest perfekcyjnie, ale nie za wyrafinowanie kochamy Motörhead, tylko za pierwotną moc, której tu nie brakuje. Każdy z dotychczasowym longplayów zespołu ma tu swojego reprezentanta (choć „Bomber” tylko utwór tytułowy). Zaczynamy natomiast nowością w postaci „Ace of Spades” i już wiadomo, że nie będzie brania jeńców. Zespół wycina aż miło, a w ogólnej galopadzie gubi charakterystyczne, studyjne „stepowanie” perkusisty. Nie szkodzi, ponieważ nie mamy czasu się nad tym zastanawiać. Równe trzy minuty i już wchodzi potężny „Stay Clean” z cudownie ochrypniętym głosem Lemmy’ego w refrenie. Potem dostajemy dwie mniej oczywiste propozycje „The Hammer” i „Metropolis”, by nieco zwolnić w „Iron Horse”. Końcówka pierwszej strony winyla to jednak znów torpeda i natychmiast wpadający w ucho „No Class”. Przekładamy płytę na drugą stronę i tu już od początku do końca dostajemy same topowe killery z (nomen omen) „Overkill” na czele. Dobrym patentem okazało się przeplatanie kawałków szybkich wolniejszymi, dzięki czemu nie odczuwa się zmęczenia, a także nie jest to dźwiękowa miazga. „(We Are) The Road Crew” i przede wszystkim „Capricorn”, dają chwilę wytchnienia i urozmaicają swoją chropowatością album. Końcówka to już jednak dołożenie do pieca, czyli lekko chaotyczny z początku „Bomber” i tradycyjnie „Motörhead” z kakofoniczną końcówką. Zespół schodzi ze sceny, a my zostajemy z publiką, która skanduje jego nazwę. Generalnie, poza mocnym brzmieniem instrumentów, należy zaznaczyć, że świetnie uchwycono ekstatyczną reakcję publiki, co niewątpliwie działa stymulująco na muzyków, ale także pomaga wczuć się w koncertowy klimat całości. |