powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CLXXXIII)
styczeń-luty 2019

50 najlepszych płyt 2018 roku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Sebastian Chosiński
Gdyby chcieć podsumować to wydawnictwo najkrócej, jak to możliwe, należałoby stwierdzić, że to wszystko to samo, co na – „Desertion” – tylko mocniej i bardziej. I trudno się dziwić. Bo skoro patent sprawdził się za pierwszym razem, to dlaczego go nie powtórzyć, tyle że w jeszcze udoskonalonej wersji. Inspiracje Neilem Youngiem słyszalne były już na wcześniejszych płytach Millevoia, ale na tych dwóch wspominanych osiągnęły kulminację. I nic w tym złego. Wszak kanadyjski wokalista i gitarzysta to znakomity wzór do naśladowania, żywa legenda rocka XX i XXI wieków. Sięgając po „Midtown Tilt”, należy być więc przygotowanym na to, że duch Younga – oby żył w zdrowiu jak najdłużej! – będzie obecny z nami przez cały czas. A konkretniej: przez prawie czterdzieści dwie minuty.
Cała recenzja tutaj.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sebastian Chosiński
„Ronda” to trwający nieco ponad godzinę, ekscytujący materiał, który łączy stylistykę post-rocka, free jazzu i folku. Przyznacie, że to zabójcza mieszanka. Zwłaszcza jeżeli za jej przygotowanie biorą się twórcy takiego formatu, jak Hamid Drake. Ale nie tylko dzięki niemu „Ronda” zasługuje na pochwały; to także zasługa pozostałych muzyków, w tym głównie Chaetana Newella, któremu po raz pierwszy dane było do tego stopnia rozwinąć skrzydła.
Cała recenzja tutaj.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Lucifer to stonerrockowa jazda bez trzymanki z żeńskim wokalem. Debiut zespołu stanowił nieokiełznaną mieszankę buty i młodzieńczej energii. Jego kontynuacja wypada na pewno mniej świeżo, ale za to zespół może się pochwalić większym profesjonalizmem. Najważniejsze jest jednak to, że muzycy nie stracili energii (jak chociażby Blues Pills) i granie sprawia im przyjemność. A to, czy w ich twórczości odnajdziemy więcej doom, czy stoner, albo czy to metal, czy rock, stanowi sprawę drugorzędną.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Od śmierci Jimiego Hendrixa zaraz minie 50 lat, a na rynku wciąż pojawiają się nowe pozycje sygnowane jego nazwiskiem. W większości są to nagrania na żywo, ale czasem trafiają się perełki – odgrzebane w archiwach, nieznane dotąd utwory, zarejestrowane profesjonalnie w studio. W ostatnich latach otrzymaliśmy dwie tego typu płyty. „Both Sides of the Sky” domyka tę nieoficjalną trylogię. Podobno więcej rarytasów już nie ma, ale jednocześnie ta płyta jawi się, jako najciekawsza ze wszystkich. Pokazuje Hendrixa, jako człowieka, który kochał granie i wkładał w to całe serce. I nie ważne, czy sięga po standardy, czy chodzi o własne kompozycje, zawsze brzmi szczerze i naturalnie. Gdyby niniejszy zestaw ukazał się w epoce, dziś uchodziłby za klasykę.
Sebastian Chosiński
„Electric Dream Ecstasy” dokumentuje działalność Japończyków w momencie przełomowym. Inna sprawa, że ktokolwiek w studiu by się nie pojawił, to i tak o ostatecznym kształcie każdej płyty Acid Mothers Temple decyduje praktycznie jeden człowiek – Makoto Kawabata, tutaj grający na gitarze solowej, gitarze dwunastostrunowej, gitarze basowej akustycznej, gitarze basowej bezprogowej, syntezatorach, organach, buzuki oraz harmonijce ustnej. Trzeba dodawać coś jeszcze? Udowadniać, że to on jest „sterem, żeglarzem, okrętem”?…
Cała recenzja tutaj.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po flircie z mistycznymi klimatami na świetnym krążku „Święto Słońca” z 2015 roku, Kapela wraca do grania stricte folkowego. Wspierają ją w tym znamienici goście w osobach skrzypka Stefana Nowaczka i śpiewaczki Marii Bienias. Sięgając do tradycji i muzyki ludowej, muzycy pokazują, że niekoniecznie musi to oznaczać popisy pokroju „Koko Euro Spoko” albo weselnego disco polo. Po raz kolejny udała im się sztuka trudna, czyli w atrakcyjny sposób współczesnemu słuchaczowi zaprezentować muzykę korzeni, bez zadęcia, ale także unikając przaśności. Zespół sprawił sobie (ale i nam) wyśmienity prezent na dwudziestolecie działalności.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sebastian Chosiński
Osiemnaścioro muzyków wzięło udział w nagraniu najnowszej płyty szwedzkiego projektu Our Solar System. To rodzaj artystycznej komuny, od jakich roiło się w latach 70. ubiegłego wieku w zachodnich Niemczech i Skandynawii. Jak widać, na północy kontynentu tradycja ta jeszcze nie wygasła. I dobrze, bo dzięki temu wciąż mogą powstawać tak ekscytujące płyty, jak „Origins”.
Cała recenzja tutaj.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Pierwsza pośmiertna płyta zmarłego w 2017 roku, niewidomego aborygeńskiego barda Geoffrey’a Gurrumula Yunupingu. Do jego poruszających pieśni w języku rdzennych mieszkańców Australii, zostały opracowane partie orkiestry, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że zdarzało mu się z takową występować. W efekcie powstała pozycja unikatowa, łącząca tradycje kultury łacińskiej z mistycyzmem Aborygenów. Najważniejszy jednak zostaje sam śpiew Gurrumula, wciąż łagodny i okraszony dojmującym smutkiem. Nic dziwnego, że album wspiął się na szczyt najlepiej sprzedających się krążków w Australii.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sebastian Chosiński
Kto zna którąkolwiek z poprzednich płyt Norwegów, „Fjernsyn i farver” zaskoczony nie będzie. Momrakowie, Frøislie i Kneppen grają na niej dokładnie tak samo i dokładnie to samo, co wcześniej. Najważniejsze jednak, że robią to z identycznym zapałem, ogniem w sercu i skutkiem. Słowem: nagrali następny doskonały progresywno-folkowy album, po który wielbiciele gatunku będą mogli sięgać latami, jak chociażby po nie mniej urzekające produkcje szwedzkiej Agusy („Två”, „Agusa”).
Cała recenzja tutaj.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sebastian Chosiński
Po znakomitym „Upheaval” mogło się wydawać, że na kolejną porcję muzyki Mythic Sunship przyjdzie nam czekać nie krócej niż rok. Tymczasem upłynęło niespełna dziewięć miesięcy. Ale chyba jeszcze bardziej zadziwiający jest fakt, że nowa produkcja trwa tak długo. Wszak to prawie osiemdziesiąt minut muzyki. Dwa bite longplaye! I bez ani jednego słabego punktu – począwszy od otwierającego całość „Resolution”, po zamykający kompakt „Elevation”.
Cała recenzja tutaj.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

218
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.