Do trzech razy sztuka! Arthur Curry wcześniej dwukrotnie pojawiał się jako postać epizodyczna w filmach z uniwersum DC, aż wreszcie za trzecim razem doczekał się – podobnie jak wcześniej Wonder Woman – uhonorowania w postaci oddzielnego obrazu. I to takiego, w którym było pewne, że nie przyćmią go ani Superman, ani Batman. I trzeba przyznać, że Aquaman wykorzystał swą szansę w stu procentach.  |  | ‹Aquaman›
|
Na początku lat 80. ubiegłego wieku, a więc w czasach gdy o tłumaczeniach komiksów spod znaku DC czy Marvela można było w Polsce Ludowej jedynie pomarzyć (wydawało się to chyba nawet bardziej nierealne niż upadek Związku Radzieckiego), ukazała się w naszym kraju książka fantastycznonaukowa dla młodzieży „Bunt na Konszelfie 10” (1975). Potem wydano jeszcze jej mniej udaną kontynuację w postaci „Skąd nie widać ziemi” (1977). Ich autorką była – zmarła w 2003 roku – angielsko-kanadyjska pisarka Monica Hughes. Ktoś jeszcze o niej nad Wisłą pamięta?… Ja – przyznaję się – nie pamiętałem. To znaczy nie pamiętałem nazwiska. Bo akurat „Bunt…”, który po raz pierwszy przeczytałem prawie trzy dekady temu, pozostał w mojej głowie do dzisiaj. Głównie z uwagi na ogromne wrażenie, jakie zrobił na mnie wykreowany przez Hughes obraz podwodnego świata. Do niedawna nic nie było w stanie tej mitycznej wizji zagrozić. „Do niedawna”, czyli do kiedy? To proste: do momentu powstania „Aquamana” – kolejnego superbohaterskiego dzieła z uniwersum DC. Postać Arthura Curry’ego (w którego ponownie wcielił się Hawajczyk Jason Momoa) mogliśmy zobaczyć już w dwóch wcześniejszych filmach Warner Bros. – „ Świcie sprawiedliwości” (2017) oraz „Lidze Sprawiedliwości” (2018) – ale tam pojawiał się jedynie na „dokładkę”, pozostając w cieniu Batmana, Supermana i Wonder Woman. Teraz, dzięki Jamesowi Wanowi – australijskiemu reżyserowi o malezyjskich korzeniach – stał się wreszcie pełnoprawnym członkiem ekipy ratującej świat z opresji. Choć akurat w „Aquamanie” Curry walczy raczej o własny interes, a mówiąc precyzyjniej – o tron zatopionej w przestworzach oceanu Atlantydy. Cztery lata temu powstała już o tym znakomita animacja Ethana Spauldinga, której fabuła częściowo pokrywa się z obrazem Wana. Chronologicznie „Aquaman” przedstawia - przynajmniej w kilkunastominutowej introdukcji - wydarzenia wcześniejsze niż te, które zostały zaprezentowane w dwóch powyżej wspomnianych filmach aktorskich. Australijczyk postanowił bowiem pokazać genezę postaci, cofając się w czasie aż do dramatycznego dnia, w którym ojciec Arthura, latarnik Thomas Curry (w tej roli Nowozelandczyk Temuera Morrison), poznaje Atlannę, byłą królową Atlantis (Nicole Kidman). Owocem ich związku okazuje się Arthur – pół-człowiek i pół-Atlantyjczyk – z powodu mieszanego pochodzenia skazany przez krewnych matki na odrzucenie. Ale z racji swych niezwykłych zdolności, jak na przykład umiejętność komunikowania się ze stworzeniami morskimi, traktowany jako obcy także przez ludzi. Ta – z której by strony na niego nie patrzeć – „inność” sprawia, że przez długie lata odmawia zaangażowania się w wewnętrzne sprawy podwodnego królestwa, choć bardzo namawia go do tego mentor i nauczyciel Nuidis Vulko (trochę nazbyt eteryczny Willem Dafoe). Dopiero gdy okazuje się, że plany jego przyrodniego brata Orma Mariusa (którego gra Patrick Wilson) mogą zagrozić całej planecie – decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce. Mówiąc oczywiście w dużym skrócie, bo w rzeczywistości scenarzyści David Leslie Johnson-McGoldrick i Will Beal zadbali o to, aby wahania Arthura trwały odpowiednio długo do potrzeb dramaturgicznych. W każdym razie gdy już decyzja zapada, udajemy się pod powierzchnię oceanu i spędzamy tam kolejne – z niewielkimi przerwami – dwie godziny. Te wydarzenia rozgrywają się już po „Lidze Sprawiedliwości”. Przed twórcami filmu stanął tym samym nie lada problem – taki sam, jaki spadł na barki autorów „ Czarnej Pantery” (2018), którzy musieli zbudować od podstaw oszałamiające wizualnie królestwo Wakandy (owszem, mieli do pomocy komiksy o T’Challi, ale tego przecież tak naprawdę porównać się nie da). James Wan i jego współpracownicy musieli to samo zrobić z podwodnymi królestwami. I poradzili sobie z tym nadzwyczaj udanie. Podwodne światy zapierają dech w piersiach potęgą i kolorystyką. Skutecznie zadbano także o efekty, dzięki którym oglądając bohaterów, wierzymy w to, że są pod powierzchnią oceanu. Świadczą o tym ich falujące w wodzie włosy, delikatnie zniekształcone rysy twarzy czy też, spowodowane oporem stawianym przez ciecz, pewne opóźnienie ruchu. Owszem, trafiają się też niekonsekwencje, lecz w żadnym razie nie odbierają one przyjemności z oglądania dzieła Jamesa Wana. Stylistycznie „Aquaman” jawi się zaś jako amalgamat filmu superbohaterskiego z science fiction i domieszką kina akcji spod znaku opowieści o agencie 007. Najbardziej bondowska – czytaj: pełna pościgów i pojedynków – sekwencja rozgrywa się na Sycylii. Ba! Curry i towarzysząca mu piękna Mera (Amber Heard) prezentują się w niej, jak – wypisz, wymaluj! – James i któraś z jego ochoczych pomagierek. Wydanie DVD nie zachwyca, niestety, dodatkami. Jest w zasadzie tylko jeden – to kilkunastominutowy reportaż opowiadający o tym, jak „konstruowano” podwodny świat. Wypowiadają się w nim reżyser i kilku jego pomocników. Można również zobaczyć, jakie wykorzystano do tego efekty specjalne. Słowem: trochę kuchni realizatorskiej, która co wrażliwszych widzów – zwłaszcza jeśli mają lat kilka – ma szansę pozbawić złudzeń.
Tytuł: Aquaman Data premiery: 24 kwietnia 2019 Rok produkcji: 2018 Kraj produkcji: Australia, USA Czas trwania: 137 min Gatunek: akcja, fantasy, przygodowy EAN: 7321930350823 Ekstrakt: 80% |