Poprzedni tom „Rat Queens” zrywał z mrocznym klimatem, przywracając serii humor i lekkość. Jak się okazuje tylko na chwilę, ponieważ właśnie wydana przez Nonstopcomis piąta odsłona cyklu „Wielkie magiczne nic” staje w rozkroku między tymi stylistykami.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ta mroczna odsłona przygód Szczurzych Królowych miała miejsce w albumie „Demony” i była skrytykowana zarówno przez fanów, jak i recenzentów. Wcześniej bowiem seria posiadała rozrywkowo-przygodową atmosferę niezobowiązującej sesji w RPG. W końcu główne bohaterki idealnie odzwierciedlają charaktery, jakimi można grać w dowolny system fantasy. Robią szalone rzecz, nastawiając się na zabawę, zwłaszcza że spotykające ich przygody nie stanowią aż takiego zagrożenia, byśmy mieli obawiać się, że coś im się stanie. Scenarzysta serii Kurtis J. Wiebe wziął sobie krytykę do serca i po chwili wrócił do klimatów znanych z pierwszych dwóch tomów, udając, że tego, co widzieliśmy w „Demonach” nie było. Wyjdę teraz na kreującego się na wymuszoną alternatywność hipstera, ale przyznam szczerze, że mi akurat ten poważniejszy wydźwięk „Rat Queens” się podobał. Dziewczyny zyskały indywidualny charakter, stając się postaciami z krwi i kości, co mogło doprowadzić do ciekawych zwrotów akcji. Wystarczy wspomnieć, że pod koniec tomu ich przyjaźń została wystawiona na próbę, z której nie wyszła zwycięsko. Wielbe chyba czuł, że porzucenie tego konceptu odbyło się zbyt drastycznie, i postanowił do niego powrócić. Nie zaryzykował jednak całkowitego zerwania z estetyką komediową, dlatego „Wielkie magiczne nic” stanowi wypadkową obu klimatów. I niestety (dla mojego wcześniejszego osądu) muszę przyznać, że kontynuacja wątków znanych z „Demonów” to najsłabsza część komiksu. Scenarzysta nie udźwignął tematu, serwując nam poszatkowaną fabułę, mieszanie się światów i alternatywnych rzeczywistości, nad którymi nie zapanował. Był nawet moment, kiedy musiałem cofnąć się o kilka stron, by sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyłem, bo poczułem się zagubiony. Na tym tle mniej więcej pierwsza połowa albumu wypada nadzwyczaj udanie. Dziewczyny imprezują w starym stylu, przeżywając kolejne przygody, ale w tle czai się wróg powoli wpływający na ich rzeczywistość. Tylko mała Betty zdaje się zauważać, że świat wokół nich się zmienia. Niemniej najlepszym fragmentem komiksu jest sam początek, kiedy poznajemy młode lata brodacza Davida. Odkrywamy w nim trudne relacje, jakie łączyły go z ojcem i ciężar brzemienia, którym jest obarczony. Ten epizod narysował gościnnie Max Dunbar, prezentując czystą, elegancką kreskę. Nie pogniewałbym się, gdyby został etatowym twórcą serii. Niemniej to, co wyprawia Owen Gieni, to mistrzostwo świata. Umiejętnie lawiruje między różnymi stylami – od mrocznego, epickiego, przez lekki, przygodowy, aż po narkotyczne wizje, w których nasze bohaterki wyglądają, jakby urwały się z gry „Super Mario Bros”. Aż trudno uwierzyć, że za wszystko odpowiada jeden człowiek. Jeśli zatem ktoś waha się, czy sięgnąć po ten komiks, musi to zrobić chociażby dla samej strony wizualnej. W ostatecznym rozrachunku piąty tom „Rat Queens” wypada jednak lepiej, niż poprzedni, w którym bohaterki plątały się bez celu. Inną sprawą jest to, czego oczekujemy od serii – czystej rozrywki, czy może czegoś więcej.
Tytuł: Rat Queens #5: Wielkie magiczne nic Data wydania: 17 kwietnia 2019 ISBN: 9788381107853 Format: 152s. 170x260 mm Cena: 42,00 Gatunek: fantasy Ekstrakt: 70% |