powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CLXXXVII)
czerwiec 2019

Chomik
Urodzona w 1986 r. pod Tarnowem, ukończyła Elektrotechnikę na AGH w Krakowie, obecnie mieszka w Warszawie gdzie pracuje jako programistka. Miłośniczka nauk ścisłych, podróży i science-fiction. W swoich tekstach stara się przewidzieć jak będzie wyglądała bliska nam przyszłość.
Z chomikami najtrudniejszy jest pierwszy krok. Im dłużej chomikują, tym trudniej jest ich złamać, ale kiedy już raz sprzeniewierzą się swoim chorym zasadom, zwykle puszczają im hamulce i rozpoczyna się konsumpcyjna orgia.
Był piątek, godzina szesnasta, a ja właśnie wylogowałem się z BACHUSA. Dziesięć minut dzieliło mnie od Pól Mokotowskich i odbywającego się na nich co tydzień Food Drone Friday, a na myśl o hinduskim żarciu ślina napływała mi już do ust. Kręciłem się jeszcze chwilę przy dystrybutorze wody, żeby wyjść dokładnie po sześciu godzinach. Zakładowe systemy nie znały litości i gdybym urwał chociaż minutę, wytknęłyby mi to na pomarańczowo w miesięcznym raporcie, a zaraz po nich to samo zrobiłby Pudłowski – mój szef.
Z Pudłem wolałem nie zadzierać, odkąd mój indeks wydajności poleciał na pysk i ledwo utrzymywałem przedostatnie miejsce w grupie. Firmowemu psychologowi, który musiał odbyć ze mną obowiązkową rozmowę, wcisnąłem historię o wypaleniu zawodowym i braku nowych wyzwań, faktem jednak było, że zwyczajnie nie lubiłem swojej pracy. Miałem już naprawdę dosyć wpychania pelikanom ryb w gardła, targetowania, wytwarzania potrzeb i pilnowania realizacji. I tak w kółko, od pięciu lat. Rzuciłbym to już dziesięć razy i żył sobie spokojnie z pensji podstawowej, gdyby nie moja pasja – zakłady bukmacherskie. Od lat czułem, że jestem o krok od wielkiej wygranej, takiej która zmieni wszystko i zapewni mi fundusze na lata życia w luksusie. Niestety ostatnio ciągle prześladował mnie pech, mecze kończyły się absurdalnymi wynikami i, prawdę mówiąc, moja inwestycja w zakłady była mocno pod kreską. Potrzebowałem pieniędzy, żeby się odkuć, więc musiałem pilnować roboty. Gdybym ją stracił, to tym, co zostałoby mi z pensji podstawowej, mógłbym grać co najwyżej na loteriach dobroczynnych. A poziom amatorski mnie nie interesował.
Odliczałem już ostatnie sekundy do wyjścia, czując, jak żołądek skręca mi się w oczekiwaniu na chicken tikka masala, gdy zza rogu wyszedł Pudło.
– Michał, ale mam farta, że cię jeszcze złapałem! – Rozłożył ręce w geście powitalnym i zaprezentował mi plamy potu na koszuli. Jego jak zawsze zielona dioda lśniła złowieszczym blaskiem. Zerknął na zegarek. – Ty już po godzinach, prawda? Ale może znajdziesz dla mnie jeszcze sekundę?
Zgrzytnąłem zębami i przywołałem na twarz najmilszy uśmiech, na jaki mogłem się zdobyć.
– Jasne, Patryk, dla ciebie zawsze mam czas.
– Świetnie. – Zatarł ręce jak sprzedawca nieruchomości po dobiciu targu. – To chodźmy do mnie, co? Musimy obgadać jedną małą sprawę. Napijesz się czegoś?
Poczułem, jak kurczy mi się żołądek, ale tym razem nie miało to nic wspólnego z hinduskim jedzeniem. Zawsze tak reagowałem na rozmowy z Pudłem, a im bardziej był miły, tym mocniej się stresowałem. Przez całą drogę robiłem w głowie rachunek sumienia, bo miałem przeczucie, że nie chce ze mną rozmawiać o podwyżce.
Chciałbym tak trafnie przewidywać wyniki meczów.
– Słuchaj, niestety mamy mały problem – zaczął przyjmując zafrasowaną minę, a rosnące pod jego pachami plamy tylko dodawały jej wiarygodności. – Ja wiem, że jesteś super facetem i robisz, co się da, pojawiły się jednak naciski z góry.
Naciski z góry. Już ja wiem, co to znaczy.
– Niestety w tym miesiącu masz najniższy indeks wydajności z całej grupy…
– Z całej grupy? – Oburzyłem się. – Byłem przedostatni.
– Tak. – Przybrał jeszcze bardziej zmartwiony wyraz twarzy. – Ale Oksana spięła poślady, posiedziała po godzinach, no i… no, jesteś ostatni.
– Zrobię, co mogę, żeby się poprawić – bąknąłem. Nie wiedziałem za bardzo, czego Pudło ode mnie oczekuje.
Patrzył na mnie z tak autentycznym współczuciem, że aż w nie uwierzyłem.
– Normalnie tak byśmy zrobili. Każdy czasem ma gorszy okres, ja to rozumiem. Tylko te naciski z góry… Niestety dostałem informację, że nowo wdrożony algorytm BACHUSA osiąga lepszy indeks od twojego. Więc góra nie rozumie, dlaczego mamy trzymać pracownika i płacić mu pieniądze, skoro tę samą robotę wykona automat.
Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy. BACHUS – Behawioralno-Algorytmiczny Częściowo Heurystyczny Usprawniacz Sprzedaży – stworzony pięć lat temu przez nadaktywnych studentów informatyki Politechniki Warszawskiej najpierw spowodował wysyp nowych miejsc pracy dla ludzi jak ja, którzy mieli delikatnie wspomagać jego działanie, aby później, z każdą aktualizacją oprogramowania, zagarniać coraz większy zakres moich obowiązków. Jak niby miałem rywalizować z superkomputerem, który na dodatek pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Pieprzyć to.
– OK, rozumiem. Czyli co, wylatuję? – Starałem się, żeby głos mi nie drżał, ale nie było to wcale proste.
– Wylatujesz? – zdziwił się Pudłowski. – Skąd. Tego by brakowało, żebym pozwolił na zmniejszenie swojego zespołu. Absolutnie. Zaproponowałem rozwiązanie, a góra się zgodziła.
– Jakie rozwiązanie?
– Dostaniesz zadanie specjalne. Algorytmy zidentyfikowały chomika. I na twoje szczęście nie potrafią sobie z nim poradzić. Jakaś wyjątkowo twarda sztuka, odporna na klasyczne kampanie, trzeba mu się będzie przyjrzeć bliżej. Jak ci się uda, to skorygujemy indeks, a do tego górze się udowodni, że automaty nie załatwią całej roboty i nadal potrzebny jest człowiek. Co ty na to?
Poczułem, jak schodzi ze mnie powietrze. Chomik, phi. Bałem się, że każą mi wyczyścić szczoteczką do zębów wszystkie kible w biurze. Z chomikiem bez problemu sobie poradzę. Zrobiło mi się tak lekko, że miałem ochotę uściskać Pudłowskiego.
– Super pomysł, Patryk! Naprawdę świetny. Z przyjemnością się tym zajmę. Dziękuję ci!
– No to fantastycznie! – Szef znowu zatarł ręce. – Jesteś super gościem, Michał, wiem że dasz radę.
Pożegnaliśmy się serdecznie i raźnym krokiem ruszyłem na Pola Mokotowskie. Już się cieszyłem na tę robotę z chomikiem. Zapowiadała się odmiana od codziennej monotonii i wyzwanie, przy którym mogłem pokazać, ile jestem wart. Czułem się jak człowiek, który prosto z szubienicy uciekł na tropikalną wyspę z egzotycznymi tancerkami.
• • •
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W poniedziałek wpadłem do biura jak burza, pełen nowej energii. Cała ta afera z indeksem wydajności wyszła mi chyba na dobre, bo pierwszy raz od kilku miesięcy chciało mi się pracować. Przygotowałem ogromny kubek kawy i zabrałem się za robotę.
Chomik nazywał się Katarzyna Sójka, miał przeciętną twarz sugerującą niższej klasy klinikę chirurgii plastycznej, trzydzieści jeden lat i współczynnik konwersji wynoszący dwadzieścia procent. Zdziwiło mnie, że zakład zainteresował się nią dopiero teraz.
Zakład Równowagi Społecznej, w którym pracowałem, zajął miejsce otoczonego złą sławą Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, zamkniętego ostatecznie pierwszego maja dwa tysiące trzydziestego roku wraz z wprowadzeniem pensji podstawowej. Data ta wyznaczała symboliczny początek nowoczesnej Polski i znało ją każde dziecko. Obecnie nikt już nie potrafił sobie wyobrazić jak mógł funkcjonować świat, w którym ludzie, którzy nie chcieli albo nie mogli pracować, byli skazani na ubóstwo lub upokarzające żebranie o zasiłki, które pazurami trzeba było wydzierać z rąk chciwych urzędników.
Pensja podstawowa rozwiązała większość problemów trapiących społeczeństwo początku dwudziestego pierwszego wieku. Jej wysokość ustalono na poziomie pozwalającym wieść skromne, ale godne życie, a jedynym warunkiem przyznania było przystąpienie do programu Społecznej Obserwacji, co dla każdego uczciwego obywatela i tak stanowiło oczywistość.
Do SO należało ponad dziewięćdziesiąt pięć procent społeczeństwa, a posiadanie czipa ze świecącą diodą na wysokości jabłka Adama było konieczne, jeśli zależało nam na kontaktach międzyludzkich. Jej kolor mówił o stopniu konwersji, zatem największym szacunkiem cieszyli się ci, których dioda świeciła na zielono – oznaczało to, że wydawali więcej niż pobierali od państwa. Dobrze widziany był też niebieski, wskazujący na konwersję między dziewięćdziesiąt a sto procent. Fioletową, powyżej sześćdziesięciu procent, mieli często starzy ludzie, którzy nie potrafili wyzbyć się nawyku odkładania pieniędzy, a poniżej nich byli już tylko świecący na czerwono. Ci zwykle nosili szaliki. Poza paroma ekscentrycznymi aktorami czy – zapewne prowadzącymi lewe interesy – milionerami, bez diody paradowali złodzieje, wywrotowcy i prostytutki, nic więc dziwnego, że normalny człowiek na widok gołej szyi odruchowo patrzył jej właścicielowi na ręce.
Czip posiadał moduł lokalizacyjny, potrafił też określić kierunek, w jakim był zwrócony. Dzięki temu praktycznie wyeliminowano problem porwań i niewyjaśnionych zaginięć. Przynależność do programu dawała też ZRS uprawnienia do śledzenia cyfrowej komunikacji, mediów społecznościowych, konta bankowego, danych medycznych, historii przeglądanych witryn i zakupów danego człowieka. Nic, czego uczciwy obywatel mógłby się obawiać.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.