Już dawno nie czytałem pozycji o drużynie superbohaterów, między którymi całkiem nie byłoby chemii. A tak jest w sto pięćdziesiątym siódmym tomie Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela „Ultimates: Omniwersalni”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Problemem w tworzeniu zbyt potężnych superbohaterów jest to, że muszą mierzyć się z prawdziwie kosmicznymi zagrożeniami. Ale ile takich można wymyślić, by wciąż sprawiały wrażenie faktycznego niebezpieczeństwa i do tego aby historie te czytało się z wypiekami na twarzy? Okazuje się, że nie aż tak dużo. W każdym razie ostatnio dochodzimy do ściany, bo kiedy widzę, że znów mamy do czynienia z nieznaną siłą pożerającą kosmos, o której nikt wcześniej nie wiedział, to z miejsca mi wszystko opada. A najbardziej chęć sięgnięcia po taką pozycję. Z tego też powodu nie robiłem sobie wielkich nadziei, zabierając się za „Ultimates: Omniwersalni”. Już sam tytuł wskazuje, że będzie gargantuicznie (Elle Driver miała rację, to świetne słowo). Chciałem jednak ostrzec, że zawiera on pewną zmyłkę. Otóż, o ile fabuła faktycznie kręci się wokół Omniwersum, to już sama drużyna Ultimates nie jest tą samą, do której się przyzwyczailiśmy. Po wydarzeniach opisanych w „Tajnych wojnach”, światy Marvela uległy skompresowaniu, a nasza Ziemia wchłonęła Ziemię uniwersum Ultimate. Krótko mówiąc w skład obecnej drużyny nie wchodzą już alternatywne wersje Avengers, a całkiem inni bohaterowie. Dobrani w bardzo specyficzny sposób. Nie tylko są wyjątkowo potężni, ale też stanowią mieszankę równościową. I nie chodzi tylko o różne kolory skóry (z czego biały jest w mniejszości), ale także o inne orientacje seksualne. A ponieważ taki miks potrzebuje prawdziwych wyzwań, zespół się nie rodrabnia i interweniuje tylko w przypadku zagrożeń kosmicznych. I wszystko wydaje się idealnie skrojone pod niezłą rozrywkę, gdyby nie to, że między bohaterami absolutnie nie ma żadnej więzi, jaka by ich łączyła. W sumie trudno powiedzieć, czemu upierają się tworzyć jakąkolwiek drużynę. Powiedziałbym, że wyglądają niczym pracownicy biura, przychodzący odklepać swoje na osiem godzin, by wrócić do domu, traktując pracę jako zło konieczne, a nie miejsce zawierania znajomości. Być może to wina tego, że w składzie znajdują się stosunkowo mało eksponowani w naszym kraju bohaterowie, jak Blue Marvel, Spectrum i Ms. America, wspierani przez Czarną Panterę i Captain Marvel. To jednak nie tłumaczy scenarzysty Ala Ewinga, który nie zadbał o jakąś ciekawą interakcję między nimi, która sprowadzałaby się do czegoś więcej, niż jedynie podpisów z ksywkami i krótkimi charakterystykami. Niestety sama fabuła również nie wypada porywająco i w żaden sposób nie rekompensuje deficytu silnych osobowości. Choć uczciwie muszę przyznać, że ma potencjał, albowiem całkiem zmienia spojrzenie na postać Galactusa, za którego w pierwszej kolejności biorą się Ultimates. Z drugiej strony mamy też takie kwiatki, jak ostatni zeszyt, składający się na niniejszy tom, w którym wspomniany Galactus prowadzi bełkotliwą dysputę pseudofilozoficzną z Molecule Manem, po której człowiek cieszy się, że komiks wreszcie się kończy. Pewnie długo mógłbym się tak pastwić nad „Omniwersalnymi”, gdyby nie jedna rzecz, ale za to bardzo istotna. Są nią rewelacyjne rysunki Kennetha Rocaforta, podnoszące znacznie jakość tej pozycji. Sposób gospodarowania jednocześnie dwoma stronami i nieco brudny sposób rysowania, jakbyśmy obcowali jedynie ze szkicami, wyjątkowo dobrze sprawdzają się w tej kosmicznej epopei. Tak więc nawet, jeśli akcja kuleje, to przynajmniej można podziwiać międzygwiezdne pejzaże. Nie wiem o co chodzi, ale większość pozycji, jakie ukazały się po „Tajnych wojnach” do mnie nie trafia. Nowe wcielenie „Ultimates” wpisuje się w ten trend. I nawet nie chodzi o to, że uwiódł mnie świat alternatywnych Avengers w rzeczywistości Ultimate. Szczerze mówiąc ,nie obraziłbym się, gdyby Galactus zaspokoił swój głód tą nową Ziemią.
Tytuł: Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #157: Ultimates Omniwersalni Data wydania: 28 listopada 2018 Cena: 39,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 50% |