„El mariachi” kosztował 7 tysięcy dolarów – kwotę niewyobrażalną dla profesjonalnych twórców (no bo na co to starczy – na waciki i colę?). A przecież są filmy jeszcze tańsze…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W przemyśle filmowym im niższy budżet, tym gorsze… wszystko. Poniżej pewnego pułapu zaczyna się kino czysto amatorskie. Granica owego pułapu jest jednak trudna do uchwycenia, bowiem często za kino niskobudżetowe uznawane są produkcje kosztujące i milion dolarów. A skoro one są uznawane za kino podrzędniejszego sortu, to co powiedzieć o filmach kosztujących mniej niż sto tysięcy? A wspomniany „El mariachi”, na którego nakręcenie wydano zawrotne 7 tysięcy „zielonych"? Wbrew pozorom nie jest to jednak żaden rekord. Są filmy jeszcze tańsze – na przykład argentyńska „Plaga zombie”, zrealizowana w 1997 roku za oszałamiające… 120 dolarów. Oczywiście, trudno za takie pieniądze wymagać wodotrysków. Aktorzy to kumple z podwórka, za plan zdjęciowy posłużyła willa rodziców któregoś z filmowców, zaś o jakości kamery lepiej się w tym momencie nie wypowiadać. Tanie były też efekty specjalne, do wykonania których użyto sporej ilości mrożonego ciasta (pewnie to jego zakup pochłonął lwią część budżetu). A mimo to twórcy potrafili zaproponować scenę, gdzie jednemu z bohaterów eksploduje wyrosły na brzuchu, pulsujący bąbel, wyrywając mu w ciele dziurę na wylot. Przy czym dziura jest zrobiona tak, że zsuwająca się z pleców krawędź koszulki rzeczywiście w pewnym momencie przesłania otwór. Maestria godna kina profesjonalnego, posiadającego sztab wysoko opłacanych specjalistów. A przypomnę – zrobili to kumple z podwórka, dysponując ciastem, owocowymi sokami i tym, co znaleźli na stryszku domu… Fabuła „Plagi zombie” jest niezbyt ambitna – w końcu chodzi o plagę truposzy. Na podmiejskim osiedlu domków jednorodzinnych obcy porywają szereg mieszkańców i faszerują ich jakimś świństwem, po czym puszczają wolno. Długo nie trzeba czekać, aż delikwentom zaczyna gnić skóra, po czym wszyscy prędzej czy później przemieniają się w zombie. Jedynymi, którym udaje się uniknąć tego losu, są student informatyki, młody lekarz pozbawiony prawa wykonywania zawodu i były wrestler, marzący o powrocie na ring. Gdy ekipa decyduje się wreszcie ruszyć do walki z panoszącymi się po domu i ogrodzie zombie, zaczyna się znacznie ciekawsza część filmu, skrząca się niekonwencjonalnym podejściem do tematu i makabrycznym humorem, w poczet którego wchodzi m.in. zombie żonglujący mózgami, zombie grający w karty, zombie wrestler, czy choćby zombie chowający się za rozłożoną gazetą. To właśnie ten humor spowodował, że cztery lata później twórcy postanowili nakręcić kontynuację, „Plaga zombie: Zona mutante”, za którą poszły jeszcze dwie kolejne części: „Plaga Zombie: Zona Mutante: Revolución Tóxica” (2011) i „Plaga Zombie: American Invasion” (znajduje się aktualnie w postprodukcji). Ponieważ jednak pierwotnie nie przewidywano żadnego ciągu dalszego, scenariusz części drugiej ignoruje fakt, że w finale poprzedniego filmu niektórzy z bohaterów zginęli w dość widowiskowy sposób. Było to pójście na łatwiznę, ale rzeczywiście się opłaciło, bowiem „Plaga zombie: Zona mutante” to taka mała perełka, potrafiąca przynieść radość nie tylko fanatykom kina spod znaku gnijących spacerowiczów. |