Pewnym zaburzeniem rytmu staje się opowieść „Po latach”, która choć w swej wymowie dość ponura, wprowadza – nie wiem, czy zamierzone – elementy humorystyczne. Oto do więzienia w Ołomuńcu, gdzie od wielu, wielu lat siedzą dwaj zbójcy z Kobylej i z Ustronia (czasem odwiedzani przez wyższe sfery, chętne na własne oczy ujrzeć takie na wpół legendarne dzikie persony), zostaje wtrącony młodzik z tych samych okolic, z Kubalonki. Opowiadanie stanowi niejako kontynuację poprzedniego, nawiązuje do tych samych zbójeckich wydarzeń, o których mówił hauptman i reszta towarzystwa – lecz minęły już bez mała dwa pokolenia…! Młodzianowi trudno uwierzyć, że legendarni zbóje wciąż żyją, a tym nieskoro uwierzyć we wszystko, co chłopak ma do powiedzenia o zmianach, które zaszły – zarówno wśród ludzi, jak i w lokalnej gospodarce leśno-hodowlanej.  | Józef Bożek Fot. za wikipedia.org
|
Nie jestem pewien, kto jest tytułowym „Czarodziejem” – ksiądz Brzóska, proboszcz z Istebnej, pionier elektryczności, eksperymentator, czy Józef Bożek z Grójca, mechanik, twórca machin parowych, w tym „łódź parową, siedem siąg długą, a dziewięć szeroką, na odnodze motławskiej, przy młynie cesarskim” oraz „swój wóz parowy na grobli Rybnika” „w niedzielę, dnia 1 czerwca 1817 r.” zaprezentował na wystawie w Pradze – chronologicznie przed Stephensonem! Jaki był tego efekt? „Gapili się niby na dziwo, na czarodzieja, ale żeby kto zrozumiał, zaciekawił się, pomógł wykorzystać, ulepszyć… Cóż ja sam? Mam tę głowę i dziesięć palcy… […] Com się nachodził po urzędach, po wielmożnych panach com się naprosił, żeby się moim wozem raczyli zająć, wyśmieli mnie wszyscy… Na co nam to potrzebne? powiadali, to zabawki… Na co potrzebne? O Boże! Toć naród, co by poznał użyteczność pary, stosowanej jako napęd, stanie się od razu potężniejszy przed innymi… Choćby tylko flota… Flota, co w ciszę płynie równie sposobnie, jak w wiatr… Ale nie mogłem przekonać nikogo! Nikogo…”. Ostatecznie ksiądz Brzóska przeszedł do historii także z innego powodu – jako autor książki modlitewnej dla młodzieży, spisanej w swojackiej mowie, by śląskie dzieci nie musiały uczyć się „liter z czeskiego ślabikarza, by składać z nich wyrazy niemieckie, których znaczenia nie rozumiały”. W „Pierwszych światłach” wracamy początkowo do 1806 roku, do Olesna, gdzie ojciec Herman i brat Filip, wraz z proboszczem kościoła św. Anny, biorą się za przeglądanie starych książek – by wybrać i zachować tylko te wartościowe. „Gestorum Populi Poloni sub Henrico Walesio, Polonorum, postea Galliae Rege... – przesylabizował z trudem brat Filip, podając rozwartą książkę. | Pater Herman rzucił na nią okiem z niechęcią. | – Gdański druk – syknął – wszystko, co z Gdańska, to heretycka zaraza…”. Z kolei „Anatomia Rzeczypospolitej Polskiej… | – Wyciepać! To cosikiej dla medyków…”. Do mądrego grona podchodzi nieśmiało dziewięcioletni chłopak, Józek od Lompów, prosząc „coby dali tych zbytnich książek, bo nam do kramu trza papieru do zawijania”.  | Józef Lompa Fot. Archiwum Ilustracji WN PWN SA © Wydawnictwo Naukowe PWN
|
Po wielu latach do Józefa Lompy, mieszkającego w Woźnikach, przybywa z wizytą Ferdynand Nowakowski, medyk i literat z Warszawy, by osobiście poznać tego, którego „znamy wiele prac i korzystamy z nich, jako to z Geografii Śląska albo z nieocenionego zbioru: Przysłowia ludu polskiego w Śląsku”. Skromny i biedny Lompa pokazuje przybyszowi swoje inne prace, które „Ja samouk i dla samouków piszą” – lista tytułów dzieł własnych oraz przezeń tłumaczonych zajmuje ponad jedną stronę druku. Na pytanie zaś, kiedy znajduje na to czas, żali się, że z państwowej posady „mimo tej ostrożności (tj. pisania po nocach i nie otwarcie – przyp. WG) wyrzucili bez odprawy, bez nijakiego zaopatrzenia”, literatura nie przynosi dochodu („Dziękować Bogu, jeśli chcą czytać, jak się im darmo rozdaje… Z czego mieliby zresztą płacić? To biedota”), a Donnersmarkowie chcieli karczmę ofiarować, rentę do śmierci, byle milczeć („Wszystko przez tych chłopów! Zawsze im prośby pisał, skargi i na dziedziców podburzał… | – Nie podburzał, nie podburzał, tylko otwierał ludowi oczy na bezprawie, które z nim czynią…”). Na postępującą germanizację („Mam wnuka, po córce, co owdowiała. Trza go było dać do szkoły państwowej w Lublińcu, bo na inszą edukację mnie nie stać… No i co powiesz, dobrodzieju? Ze szczętem mówić po śląsku zapomniał. Odwykł. Musim go od nowa uczyć…”) ma tylko jedną radę, jeden pomysł – „książki! polskie książki… Książka wielka rzecz… Kto ma w domu książkę polską, czyta ją, to i mówić nie zapomni… Książek jak najwięcej…” 3)„Pątnicy” wprowadzają na scenę kolejnych słynnych Ślązaków, Andrzeja Cienciały i Pawła Stalmacha, gdy w roku 1847 w wieku około dwadziestu lat z Cieszyna wyruszyli Beskidami do Wolnego Miasta Krakowa, by tam „kupić, a raczej wyprosić książek, polskich książek, i z tym bezcennym, surowo zakazanym brzemieniem powrócić do domu”. Krótki to tekst, za krótki na obu piewców polskości, toteż wracają oni także w opowiadaniach kolejnych.  | Ks. Bernard Bogedain Foto w: A. Nar, Karol Miarka, Katowice 1938 za: silesia.edu.pl
|
„Nawrócony” dodaje postać księdza Bogedaina, radcy szkolnego Wysokiej Regencji Opolskiej. Wspomina przy okazji „pamiętne lata 1846 i 1847, gdy to ogółem na Górnym Śląsku zginęło z głodu pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Żadna wojna nie pochłonęła tyle ofiar, co ówczesny nieurodzaj żyta i ziemniaków. Całe wsie i osady wymierały pod obojętnym okiem rządu pruskiego, który palcem nie ruszył, by klęsce zapobiec przez dowóz żywności z zachodnich krańców Rzeszy.” W roku 1853 ów radca przybywa do Pielgrzymowic na wizytację szkoły, której kierownikiem jest młody Karol Miarka, „syn zmarłego przed kilku laty Antoniego Miarki, co długo w tejże samej szkole umysłami dzieckimi włodarzył, cieszył się ogólnym poważaniem, zaufaniem i sympatią. Żałowano tylko, że tak się poniemczył… Polskiego słowa od niego ani usłyszeć! Prawy Niemiec! Cóż począć? Wiadomo, człowiek uczony.” Tymczasem ksiądz Bogedain, który „mówił czysto i płynnie po polsku”, zadaje mu proste pytanie: „Jakiej narodowości pan jesteś, panie Miarka? – zapytał radca, przyglądając mu się uważnie. | – Ja, Ekscelencjo? Ja urodził się tu, w Pielgrzymowicach… ja tutejszy… | – Jakże się więc dzieje, że po polsku mówić nie umiesz?”, by następnie zacząć go przekonywać, że „polski język posiada wspaniałą literaturę… Bogatą, o wysokim poziomie, nie ustępującą w niczym niemieckiej… Polska nie była bynajmniej krajem analfabetów… Przeciwnie… Ma ona piękne starożytne tradycje, pełne wielkości… | – Nigdy o tym nie słyszałem – bąknął Miarka. | – Wielu Ślązaków o tym nie wie… Aż żal bierze patrzeć,jak się odwracają od własnej, rodzimej, polskiej kultury, bez której żaden Polak nie może się obyć…„  | Karol Miarka Fot. za sp1ledziny.edu.pl
|
Przytoczona zostaje 4) bardzo ważna wypowiedź: „doszedłem do przekonania, że mowa ojczysta jest prawowitą własnością ludu, której odbierać nie wolno, z mową zaś związane są ściśle religia i obyczaje… Jako ksiądz przekonałem się, że dobrym, pełnym katolikiem może być tylko człowiek rozwijający się swobodnie we własnej mowie i narodowości… Toż samo twierdzę jako pedagog… Mowa przyrodzona jest tchnieniem ożywiającym szkołę, jest zasadniczym warunkiem rozwoju, gdy szkoła w obcym języku prowadzona, to pełna okrucieństwa kaźń… Lud górnośląski ma prawo żądać ode mnie, jako od opiekuna szkół, żebym dochodził jego praw językowych. Uważam to sam za najwyższy i najpiękniejszy mój obowiązek… W walce, jaką o to prowadzę, dość jestem osamotniony… Popiera mnie najdostojniejszy mój zwierzchnik, kardynał Dieppenbrocke mający, Bogu dzięki, znaczne wpływy u króla. Gdyby nie on, nic bym nie zdziałał… Pragnąłbym jednak uzyskać jeszcze pomoc wśród samych Ślązaków… Tej mi brak… Tego oparcia… Panie Miarka! Spotykam u ciebie niepoślednie zdolności, otwarty umysł… Radzęć szczerze: oddaj je najszlachetniejszej, jakiej możesz, sprawie!”  | Paweł Stalmach Fot. za ipsb.nina.gov.pl
|
Po upływie dziesięciu lat Karol Miarka, organista z Pielgrzymowic, w redakcji „Gwiazdki Cieszyńskiej” rozmawia z Pawłem Stalmachem, który wskazuje mu miejsca do poprawy w jego rękopisie powieści „Klemensowa Górka”. Stalmach przy okazji wspomina finał akcji z „Pątników” („Profesor Muczkowski wystarał się dla nas o tyle książek, że ledwo unieśliśmy. Sznury od plecaków wżarły nam się w ramiona do żywego, zwłaszcza że na dwóch granicach, Wolnego Miasta i Galicji, musieliśmy stąpać lekko i swobodnie, udając że niesiemy w tornistrach zielniki dla księdza Żlika, botanisty…”). Miarka też zaczyna się przemycać polskie książki – z Cieszyna do Pielgrzymowic (przez granicę prusko-austriacką). Gości u siebie uciekiniera z powstania styczniowego, Jana Chociszewskiego – co stało się momentem ostatecznie przełomowym w życiu Miarki. |