„Punisher Max” wydawany przez Egmont w ramach Marvel Classic wszedł w całkiem nową fazę. Szósty tom nie jest już sygnowany nazwiskiem Gartha Ennisa. Nie znaczy jednak, że to źle.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Poznając Punishera bardzo dawno temu, miałem go za postać tragiczną. Koleś stracił całą rodzinę i poprzysiągł zemstę wszelkiej maści szubrawcom, dla których w prezencie miał po kulce. Z czasem Frank Castle coraz bardziej się radykalizował. W jego działaniach mniej było dramatu, a więcej psychopatii połączonej z nerwicą natręctw. Najbardziej ekstremalną formę przybrało to w okresie, kiedy scenarzystą odpowiedzialnym za przygody Pogromcy był Garth Ennis. Tu nie było przebacz. Bandyci byli źli do szpiku kości, a Frankowi nawet nie drgała powieka przy ich dziesiątkowaniu. Miało to swój klimat, zwłaszcza, że Irlandczyk potrafi opowiadać ciekawe (choć momentami przegięte) historie. A jednak trochę tęskniłem za obrazem Punishera, jako postaci dramatycznej, której walka z przestępczością byłaby efektem przeżytej traumy, nie wieloletnim hobby. Dlatego też nie zasmuciłem się specjalnie zmianą na stanowisku scenarzysty. Zwłaszcza, że w miejsce jednego otrzymaliśmy aż trzech. Każdy z nich oczywiście miał swoją wizję i nieco inaczej podszedł do tytułowej postaci. Najlepiej poradził sobie rozpoczynający zbiór Gregg Hurwitz we wstrząsającej historii „Dziewczęta w białych sukienkach”. To „Punisher”, jakiego dawno nie widzieliśmy. Mroczny, bezkompromisowy, mający w sobie więcej z dramatu, niż sensacyjnej akcji. Nasz antybohater prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia dziewczynek w meksykańskim miasteczku, niedaleko granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Okazuje się to niełatwym zadaniem, obciążającym psychikę Pogromcy, który w mordowanych dzieciach widzi swoją rodzinę. Doprowadza go to nawet do włożenia sobie lufy pistoletu w usta. Całość dopełniają brudne, klimatyczne rysunki Laurence′a Campbella. Scenarzysta numer dwa, czyli Duane Swierczynski postawił bardziej na akcję. Na początku „Sześciu godzin do zabicia” Castle zostaje poinformowany, że wstrzyknięto mu truciznę i aby uzyskać antidotum, zmuszony jest zlikwidować pewnego prominentnego biznesmena, który ma ręce umazane krwią. Zaczyna się więc szaleńczy wyścig z czasem, a Punisher uwija się, niczym Jason Statham w „Adrenalinie”. Na psychologię pozostaje więc niewiele miejsca, ale nawał akcji to zupełnie rekompensuje. Co najwyżej pewne wątpliwości mam co do kreski Michela Lacombe, która nie do końca mi odpowiada. Stanowi połączenie styli Steve′a Dillona („Kaznodzieja”)i Carlosa Ezquerry („Pielgrzym”), zaś sam Frank jest całkiem do siebie niepodobny. Mariaż klimatu z akcją, a także domieszką szaleństwa Ennisa prezentuje trzeci scenarzysta – Victor Gischler w „Witajcie na Bayou”. To coś w rodzaju wariacji na temat tego, co by było, gdyby Pogromca wystąpił w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”, albo „Drodze bez powrotu”. Castle bowiem, podróżując przez Luizjanę zostaje porwany przez rodzinę kanibali rodem z młodzieżowego slashera. Może nie jest to najambitniejsza rzecz na świecie, ale czyta się ją wyśmienicie. Zwłaszcza, że rysownik Goran Parlov świetnie wczuł się w klimat. Nawet, jeśli momentami przesadza, portretując Franka, niczym pozbawionego karu koksika. Tom uzupełniają krótsze historie autorstwa Swierczynskiego i Gischlera, będące czymś w rodzaju przyjemnych czasoumilaczy, pomiędzy dłuższymi wątkami. Takie wielowymiarowe spojrzenie na Pogromcę bardzo mi odpowiada. Choć podobały mi się poprzednie tomy z formatu „Max′, to jednak zmiany na stanowisku scenarzysty nie ma co żałować. Pomimo upływu lat Castle nie stracił nic ze swojego uroku i wciąż da się z niego sporo wycisnąć. Zdecydowanie polecam.
Tytuł: Punisher MAX #6 Data wydania: 19 czerwca 2019 ISBN: 9788328134829 Format: 420s. 170x260 mm Cena: 109,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 80% |