Mawia się, że w łańcuchu ewolucyjnym człowieka wciąż są tzw. zaginione ogniwa, czyli formy pośrednie między małpą a homo sapiens. Niewykluczone, że hinduscy twórcy filmowi odkryli niedawno jedno z takich ogniw.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jak łatwo można się zorientować z obrazka, owo zaginione hinduskie ogniwo posiada nadzwyczaj grube, wręcz rurowe (od rur kanalizacyjnych) kości ramion i ud, przy czym warto zaznaczyć, że kości ramion stanowią praktycznie jedność z kośćmi przedramion, w związku z czym raczej nie ma co marzyć o stawie łokciowym. Z elementów, których na obrazku nie widać, są jeszcze wysokie kości piętowe, wyglądające jak obcasy wielkich butów, a także zrośnięte w jeden monolit dłonie, których palce posiadają wydrążone otwory z wprowadzonymi w nie stalowymi drutami. Owa przeurocza animacja, powodująca u widza mimowolny chichot (ach, ta scena, gdy twarz kobiety zmienia się w czaszkę!), nie dość, że nie jest zdarzeniem z zamierzchłej przeszłości, to jeszcze trafia się w filmie nie aż tak tanim. Pochodzi ona ze zrealizowanego w 2002 roku indyjskiego dramatu „Jaani Dushman: Ek Anokhi Kahani” (po polsku z grubsza „Ukochany wróg: Wyjątkowa historia”), wbrew pozorom nie mającego absolutnie nic wspólnego ze starszym o 23 lata „Jaani Dushman”. Bo podczas gdy w tym starym chodziło o wsiąkanie panien młodych u wrót świątyni, to w tym nowym osią fabuły jest zemsta człowieka-kobry. Morduje on kolejnych przyjaciół swojej ukochanej, która zażądała sprzątnięcia ich za to, że nakłonili ją do wybaczenia próby gwałtu dwóm studentom. Ci zaś parę dni później i tak ją przydybali na uboczu i zgwałcili. A przynajmniej tak sugerują twórcy, bo gwałt został przedstawiony jako chwila szamotaniny, zakończona lekkim potarganiem ubrania. Zhańbiona kobieta, na której reinkarnację kilkaset lat czekał zaklęty w drzewie człowiek-kobra, rzuca się zaraz potem brzuchem na skalną iglicę i – po skonaniu w ramionach ukochanego – wraca jako duch, pomagając mu w wywieraniu zemsty. Film jest po trochu dramatem, po trochu romansem, po trochu horrorem, po trochu fantasy, a po trochu – co jest jak najbardziej oczywiste w przypadku filmów z tamtego rejonu świata – musicalem, nie mogło się bowiem obejść bez kilku kawałków śpiewanych. Niestety, te kawałki śpiewane są dodatkowym gwoździem do trumny ze względu na okraszenie kilku z nich komputerowymi plenerami. Jakiej jakości były to plenery, można się domyślić. Wystarczy rzut oka na szkielet. Co gorsza, tragicznie marne efekty komputerowe – i to fatalnie nadużywane (szkielet ma swoje bite pięć minut walki z pełnokrwistym człowiekiem) – to nie jedyna bolączka filmu. Nie można przecież zapomnieć o piankowych rekwizytach (ręka szkieletu), malowanych na płótnie plenerach (jeden jest tak piękny, że wyląduje w kolejnej odsłonie cyklu) oraz bezprzytomnym rżnięciu wątków z popularnego kina hollywoodzkiego. A na czym one polegały? Otóż człowiek-kobra na ogół występuje w długim, skórzanym płaszczu i – uwaga! – potrafi literalnie z tyłka wyciągnąć sobie szybki motocykl. Gdy zaś dochodzi do walki, umie przejść w tryb Matrixa (uchyla się przed kulami w bardzo charakterystyczny sposób), Terminatora (trafiony pociskiem z bazooki zlewa się w pierwotny kształt z rozproszonych, metalicznych kropli), a nawet… Chrystusa (swobodnie biega po wodzie). Innymi słowy – film w sam raz dla twardzieli, łykających złe kino jak pelikan ryby. |