To nie jest debiut wymarzony. Francuskiej formacji Pelegrin sporo jeszcze brakuje do tego, aby okrzyknąć ją rewelacją. Ale jednak na „Al-Mahruqa” słychać pewne elementy, które pozwalają sądzić, że w przyszłości rockowy – a nade wszystko psychodeliczno-stonerowy – światek będzie mieć z paryżan pociechę.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Informacje, jakie można znaleźć na temat paryskiego tria Pelegrin, są bardzo skąpe. Jakby muzykom zależało na tym, aby pozostać enigmatycznymi. Jeżeli wcześniej występowali w innych zespołach – a to całkiem prawdopodobne, ponieważ na zdjęciach nie wyglądają wcale na młodzieniaszków – to albo były to grupy kompletnie nieznane, w zasadzie amatorskie, albo skutecznie pozacierali za sobą ślady. O tym pierwszym – że dopiero przecierają sobie szlaki w show-biznesie – może świadczyć również fakt, iż debiutancki album „Al-Mahruqa” wydali własnym sumptem, czyli nie mieli dotąd żadnych znajomości wśród wydawniczych decydentów. Płyta ukazała się – w wersji kompaktowej i cyfrowej (do kupienia za pośrednictwem platformy Bandcamp) – w piątek 13 września (widać, że paryżanie nie są przesądni), jest więc gorącą nowością. Płyta nagrana została w składzie trzyosobowym, który tworzą: gitarzysta i wokalista François Roze, basista Jason Recoing oraz perkusista Antoine Ebel. W trakcie pracy nad nią artyści postanowili zachować umiar, zarejestrowali – a przynajmniej tyle upublicznili – czterdzieści minut muzyki, co oznacza, że nie „wyprztykali” się z repertuaru od razu na kilka lat. Można się zatem spodziewać, że na kolejny przejaw ich twórczej aktywności nie trzeba będzie czekać latami. A co oznacza tytuł albumu? Być może jest on nawiązaniem do trwającej od 2011 roku wojny domowej w Syrii, ponieważ Zor al-Mahruqa to nazwa syryjskiej wsi, w okolicach której rebelianci walczący z reżimem prezydenta Baszszara al-Asada wykopali stanowiące ich tajne bazy jaskinie. Pewności jednak nie ma, choć trop arabski zdaje się potwierdzać zawarta na krążku, nasycona bliskowschodnimi, względnie północnoafrykańskimi orientalizmami muzyka. Na album złożyło się pięć kompozycji, spośród których przynajmniej trzy wykraczają poza standardową radiową długość. Nie liczcie więc na to, że usłyszycie Pelegrin w komercyjnych rozgłośniach radiowych. Zresztą, choć daleko im od ideału, Francuzi na pewno nie zasłużyli na taką karę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Płytę otwiera dziewięciominutowy utwór „Majoun”, który w pierwszych sekundach przenosi nas, jak można mniemać, na targ arabski. Tytuł utworu oznacza bowiem charakterystyczne marokańskie słodycze, które w tym kraju można kupić na każdym suku (czyli targowisku). Muzycznie natomiast jest to połączenie transowej psychodelii i stoneru (w warstwie instrumentalnej) z progresem (w tym z subtelnym śpiewem w stylu Stevena Wilsona i wielu jego naśladowców). W efekcie powstała piosenka, która łączy zadziorność z delikatnością, a jej dodatkowym atutem są przewijające się do samego końca gitarowe nawiązania do orientalnego folku. W nieco inną stronę trio podąża w krótszym o niemal trzy minuty „Farewell” – numerze praktycznie od pierwszej do ostatniej sekundy lekkim i zwiewnym,  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
w którym dopiero w części drugiej François Roze pozwala sobie na więcej emocji, budując z jednej strony bardzo intensywną, z drugiej powłóczyście urzekającą partię gitary. Początek „The Coldest Night” z kolei może kojarzyć się z… harcerstwem. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś bywał na obozach i wieczorami siadywał przy ognisku, aby ogrzać się, usmażyć kiełbaski bądź upiec ziemniaki. W każdym razie otwierające ten utwór dźwięki palących się szczap drewna (i, gwoli ścisłości, burzy na dalekim planie) mogą wywołać sentyment. Artystycznie natomiast to kolejne nawiązanie do stylistyki ekslidera Porcupine Tree, co sprowadza się do połączenia przebojowości z nastrojowością. Choć w ostatnich minutach paryżanie udowadniają, że mimo wszystko ciągnie ich także w stronę stonerowego metalu. Choć jednak bez przekonania.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przy „Dying Light” można odnieść wrażenie, że ktoś wykorzystał chwilę naszej nieuwagi i podmienił nam płyty – wyciągnął z odtwarzacza Pelegrin i umieścił w nim któreś z najnowszych wydawnictw Anathemy bądź Antimatter. Jedynym zaskakującym elementem są tu etniczne zaśpiewy w tle, wgrane w oryginalną ścieżkę zarejestrowaną przez zespół. Album zamyka kompozycja tytułowa – najdłuższa, ponad dziesięciominutowa – i zarazem najbardziej zróżnicowana. Choć pod względem stylistycznym w niczym nie szokująca. Zawiera bowiem to wszystko, co stanowiło o sile wcześniejszych utworów, a więc wpadające w ucho melodie obok ostrzejszych wstawek gitary, niepokojąco-progresywne pasaże obok delikatnego śpiewu. Co może się podobać, choć nie grzeszy szczególną oryginalnością. Tak zresztą jest z całym „Al-Mahruqa” – za mało w nim indywidualnego charakteru, trochę za dużo nawiązań do innych. Nie zmienia to jednak faktu, że zespół rokuje na przyszłość. W przeciwnym wypadku nie zawracałbym Wam głowy jego debiutem. Skład: François Roze – śpiew, gitara elektryczna, gitara akustyczna Jason Recoing – gitara basowa Antoine Ebel – perkusja, instrumenty perkusyjne
Tytuł: Al-Mahruqa Data wydania: 13 września 2019 Nośnik: CD Czas trwania: 41:01 Gatunek: rock W składzie Utwory CD1 1) Majoun: 09:19 2) Farewell: 06:32 3) The Coldest Night: 09:16 4) Dying Light: 05:22 5) Al-Mahruqa: 10:32 Ekstrakt: 70% |