Połapanie się w dyskografii amerykańskiej formacji King Buffalo nie jest prostym zadaniem. Tyle mają w swoim dorobku wydanych własnym sumptem wydawnictw, które na dodatek różnie są klasyfikowane, że doprawdy trudno mi skonstatować, czy „Dead Star” to ich piąta EP-ka, czy też trzeci pełnowymiarowy album. W każdym razie krążek trwa niemal równe czterdzieści minut. A zresztą… sami zdecydujcie!  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Historia King Buffalo zaczyna się na długo przed powstaniem… King Buffalo. Aby ją w miarę rzetelnie przedstawić, należy cofnąć się do końca pierwszej dekady XXI wieku, kiedy to w leżącym nad jezioro Ontario mieście Rochester (w stanie Nowy Jork) powstała grupa Velvet Elvis. Była kwintetem, którego muzyka oscylowała wokół psychodelii i space rocka z elementami stoneru. Pierwszy materiał demonstracyjny, „Favorite Horses”, zespół nagrał w następującym składzie: Karrah Teague (śpiew, instrumenty klawiszowe), Randall Coon i Brandon Henahan (gitary elektryczne), Luke Crozier (gitara basowa) oraz Ryan T-bo (perkusja). Ten ostatni wkrótce został zastąpiony przez Scotta Donaldsona, którego można usłyszeć w dwóch z czterech utworów opublikowanych na wydanej w styczniu 2012 roku kasecie „No Rules in the Wasteland”. Pół roku później z kolei światło dzienne ujrzał longplay (dosłownie: tylko na winylu) „In Deep Time”, na którym na basie – zamiast Croziera – zagrał Luke Valchester. Mogłoby się wydawać, że teraz kariera Velvet Elvis powinna wreszcie ruszyć z kopyta. Ale stało się dokładnie na odwrót. Owszem, w sieci opublikowano jeszcze – w listopadzie 2013 roku – kolejny materiał („Heavy Heads”), ale było to już podzwonne dla formacji, która w tym momencie praktycznie nie istniała. Dwa miesiące wcześniej opuścił ją bowiem Donaldson, który w ekspresowym tempie sklecił nowy skład i – równolegle do „Heavy Heads” – wydał za własne pieniądze EP-kę „King Buffalo”. Jej tytuł był jednocześnie nazwą zespołu, w którym – obok Scotta – znaleźli się również wokalista i gitarzysta Sean McVay oraz basista Dan Reynolds. Trio powoli zdobywało popularność, wydając kolejne EP-ki: studyjną – po raz drugi, ale oczywiście z innymi kompozycjami – „King Buffalo” oraz zarejestrowaną na żywo w studiu „Live at Wicked Squad Studios (6.16.16)” (obie z 2016 roku). I wtedy wreszcie na artystów z Rochester zwrócono baczniejszą uwagę. Pojawiła się firma z Europy, która gotowa była zająć się dystrybucją ich płyt na Starym Kontynencie. Tą wytwórnią okazała się niemiecka (mająca siedzibę w Norymberdze) Stickman Records, która odtąd sygnowała wydawnictwa King Buffalo rozpowszechniane poza ojczyzną muzyków. W Stanach Zjednoczonych prawa do nich pozostały w rękach Scotta, Seana i Dana. Od momentu podpisania kontraktu z Niemcami zdążyły się już ukazać: debiutancki longplay (tym razem także na CD) „Orion” (2016), EP „Repeater” (2018), drugi pełnowymiarowy album „Longing to Be the Mountain” (2018) oraz najnowsze dzieło zatytułowane „Dead Star”, które do sprzedaży trafiło 20 marca tego roku, czyli w wyjątkowo niesprzyjającym momencie rozwoju pandemii koronawirusa. I właśnie z nim jest problem. Czasami bowiem klasyfikowane jest jako kolejna EP-ka w dyskografii King Buffalo. Tyle że zawiera ono materiał premierowy, a poza tym trwa równe (no dobrze, prawie!) czterdzieści minut. Nawet jeżeli odejmiemy ostatni numer, który jest fragmentem pierwszego, to i tak zostaje nam trzydzieści pięć minut. Nie za dużo na EP-kę?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ale tak naprawdę te spory są sprawą absolutnie drugorzędną i mogą zajmować jedynie ortodoksów. Najważniejsze przecież jest muzyka. Gdyby była kiepska, to i ta dwadzieścia minut byłoby za długo. A że jest dobra… owszem, kwadrans materiału więcej pewnie by nie zaszkodził. Sesja, której owocem stał się najnowszy album King Buffalo, rozpoczęła się w grudniu ubiegłego, a dokończona została w styczniu tego roku. Muzycy okazali się lokalnymi patriotami i skorzystali z miejscowego, znajdującego się w Rochester, studia – Main Street Armory. Poza typowym dla siebie instrumentarium (gitary solowa i akustyczna, bas oraz perkusja), wykorzystali jeszcze – i to na dużą skalę! – syntezatory, na których zagrali McVay i Reynolds. Dzięki temu muzyka tria stała się jeszcze bogatsza, wyrazistsza i – nade wszystko – nastrojowa. Co najjaskrawiej widoczne (a raczej słyszalne) jest w instrumentalnym „Ecliptic”, który dzięki syntezatorom brzmi jak rasowe nowa fala rodem z lat 80. ubiegłego wieku.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ale ta kompozycja jest dopiero trzecią na liście. Płyta zaczyna się od utworu najdłuższego i zarazem najważniejszego – składającego się z dwóch ściśle powiązanych ze sobą części „Red Star”. Pierwsza trwa ponad jedenaście minut, druga jest znacznie krótsza. Połączone doskonale się uzupełniają. Otwarcie jest bardzo mroczne (także dzięki klawiszom), spacerockowe, nawet z elementami elektronicznego krautu. Nawet kiedy dochodzi głos McVaya, jest on stłumiony, jakby dobywał się z gęstej mgły. Dzięki temu utwór nabiera hipnotycznego charakteru. Sekcja rytmiczna leniwie pulsuje, a gitara – do spółki z syntezatorami – buduje niezwykle klimatyczne tło. Z czasem jednak trio rozkręca się i – to już dzieje się w części drugiej – płynnie wkracza do świata stoner rocka i heavy metalu. Przesterowana gitara, bardzo emocjonalny śpiew, jak również szybkie tempo – sprawiają, że i krew zaczyna płynąć, i serce bić dużo szybciej. W finale panowie z King Buffalo spinają całość syntezatorową klamrą.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wydłużona wersja „Red Star” to bardzo mocny początek podróży. Po którym – zwłaszcza po ostatnich minutach – należy się chwila wytchnienia. Zapewnia ją „Echo of a Waning Star”, który mniej więcej do połowy przypomina numer żywcem wyjęty z repertuaru… duetu Simon & Garfunkel. I nie tylko w warstwie wokalnej, ale i muzycznej. Końcówka to już jednak nieco inna bajka, mocno podrasowana rockowo. Po wspomnianym już instrumentalnym „Ecliptic”, który ponownie wycisza emocje, King Buffalo proponuje „Eta carinae” – ośmiominutową porcję zadziornego stoneru wymieszanego z psychodelią. Nie ma tu wprawdzie nic, co w szczególny sposób zapadłoby w pamięć, ale numer ten też na pewno nie zaniża poziomu płyty. Podobnie jak i „Dead Star”, w którym na początku rozbrzmiewają delikatne dźwięki gitary akustycznej. W dalszej części ustępuje ona miejsca swej elektrycznej kuzynce, ale ostatnie słowo i tak należy do niej. Ten kontrast świetnie podkreśla zresztą dualizm całego wydawnictwa, rozpostartego pomiędzy energetycznym stoner-metalem a nastrojowym rockiem psychodelicznym (z domieszką space’u). Wieńczy to wydawnictwo radiowa wersja „Red Star, Part 2” – zachęta dla tych prezenterów, których stacje nie akceptują puszczania w eter rozbudowanych kompozycji. Skład: Sean McVay – śpiew, gitara elektryczna, gitara akustyczna, syntezatory Dan Reynolds – gitara basowa, syntezatory Scott Donaldson – perkusja, instrumenty perkusyjne
Tytuł: Dead Star Data wydania: 20 marca 2020 Nośnik: CD Czas trwania: 39:57 Gatunek: rock W składzie Utwory CD1 1) Red Star, Parts 1 & 2: 16:21 2) Echo of a Waning Star: 03:05 3) Ecliptic: 03:51 4) Eta carinae: 08:01 5) Dead Star: 03:57 6) Red Star, Part 2 – Radio Edit: 04:42 Ekstrakt: 70% |