powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CXCVII)
czerwiec 2020

PRL w kryminale: Downar jak komisarz Maigret
Zygmunt Zeydler-Zborowski ‹Koty Leokadii Kościelnej›
Gdy w 1975 roku wydawnictwo Iskry opublikowało kryminał Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego „Koty Leokadii Kościelnej”, mało kto wiedział, że powieść ta ma już swoje lata i pierwotnie ukazała się dekadę wcześniej na łamach jednej z regionalnych gazet. Tym samym chronologicznie była jedenastą „powieścią milicyjną”, w której jako jeden z głównych bohaterów pojawił się Stefan Downar.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
‹Koty Leokadii Kościelnej›
‹Koty Leokadii Kościelnej›
Klub Srebrnego Klucza był jedną z najpoczytniejszych serii książkowych wydawnictwa Iskry. Co nie powinno zaskakiwać, ponieważ pod tym właśnie szyldem publikowano kryminały najbardziej znanych i popularnych autorów polskich i zagranicznych. To w niej w 1958 roku ukazał się „Czarny mercedes”, pierwsza powieść z – wtedy jeszcze porucznikiem Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej – Stefanem Downarem w roli pierwszoplanowej. Siedemnaście lat później klubowi zbieracze mogli dołączyć do swojej kolekcji następną książkę autorstwa Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego – „Koty Leokadii Kościelnej”. Gdy trafiła ona do księgarń, zapewne (oczywiście poza samym pisarzem) zdawali sobie sprawę z tego, że to żadna nowość, że pierwotnie ukazała się ona dokładnie dziesięć lat wcześniej. Tyle że jedynie na łamach prasy. I na dodatek pod innym tytułem.
W tamtym czasie, a chodzi o końcówkę lat 50. i następną dekadę XX wieku, Zeydler-Zborowski sprzedawał swoje powieści głównie dwóm tytułom warszawskim: „Kurierowi Polskiemu” oraz „Expressowi Wieczornemu”, choć później przedrukowywały je również inne czasopisma. W 1965 roku zadebiutował na łamach kolejnej gazety – „Słowa Ludu”. Był to lokalny dziennik należący do Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Kielcach i ukazywał się – począwszy od końca września 1949 roku – głównie na terenie Kielecczyzny. Tam właśnie w podwójnym numerze 247/248 pojawił się pierwszy, a w 330 ostatni odcinek kryminalnej historii zatytułowanej „Fioletowy szal”. Dlatego po latach trudno było skojarzyć ją z wydanymi przez Iskry „Kotami Leokadii Kościelnej”. Tym bardziej że w wersji książkowej pojawił się dodatkowy, otwierający ją rozdział. Dzisiaj trudno już dociec, czy został on dopisany po latach, czy też powstał już w połowie lat 60., ale szefostwo gazety z jakiegoś powodu uznało, że go pominie.
Jaki by to mógł być powód?
Jeżeli ktoś bardzo uważnie przeczyta całą powieść, znając jednocześnie wcześniejszą twórczość Zeydlera-Zborowskiego, może znaleźć w tej introdukcji pewne wskazówki, jakie naprowadzą go na rozwiązanie zagadki. I będzie się w tym upewniał z każdym kolejnym rozdziałem. Ale to oczywiście tylko gdybanie. Zwłaszcza że nawet nadzwyczajna przenikliwość czytelnika, którego myśli mogłyby popłynąć szybciej, niż by sobie tego życzył autor, nie popsuje przyjemności z lektury „Kotów…” (pozostaniemy jednak przy tym właśnie książkowym tytule dzieła). Tym bardziej że okazują się one nadzwyczaj udaną historią detektywistyczną z bardzo interesującym tłem obyczajowym. Co ciekawe, mimo że przez długie lata powieść znali jedynie mieszkańcy Kielecczyzny, jej akcja rozgrywa się głównie w Warszawie (i okolicach). Ba! w samym centrum stolicy, nieopodal Rynku Starego Miasta, Barbakanu i Krzywego Koła. To tam mieszkają najważniejsi bohaterowie zaplątani w przestępczą aferę.
Jest upalny początek lata. Z nieba leje się żar, wszyscy, którzy muszą pozostawać w mieście i chodzić do pracy, traktują to jak prawdziwy dopust boży. Nobliwa emerytka Leokadia Kościelna wiedzie spokojne życie, rozmyślając o wyjeździe do córki, która już chyba na dobre osiadła z mężem w Stanach Zjednoczonych. W miarę niewielkich możliwości ciuła dolary na podróż statkiem za Ocean, by odwiedzić najbliższych krewnych. A może i zostać u nich na zawsze, bo co ją teraz trzyma w Warszawie? Nic, poza bezdomnymi staromiejskimi kotami, którymi opiekuje się do spółki z innym emerytem, Sewerynem Podsiadłym. Parę miesięcy wcześniej, gdy przeprowadził się on z Żoliborza, kłócili się nawet o to, które koty są czyje, ale szybko doszli do porozumienia, uznając, że wspólnymi siłami pomogą większej liczbie pozostających bez dachu nad głową zwierzaków. Tak zaczęła się przyjaźń staruszki i byłego nauczyciela – mężczyzny ciężko doświadczonego przez życie, któremu wojna odebrała żonę (zginęła w obozie) i dwóch dorosłych synów (jeden poległ jeszcze we wrześniu 1939 roku, drugi stracił życie w powstaniu warszawskim).
Ta pozorna sielanka kończy się, gdy pewnego dnia Kościelna zostaje znaleziona martwa w swoim pokoju. Śledztwo przejmuje kapitan Władysław Sarnecki, któremu szybko udaje się namierzyć podejrzanego. To pracujący w tej dzielnicy młody listonosz Zbigniew Michalak. Sarnecki nie ma wątpliwości, że mężczyzna złakomił się na dolary przysyłane pocztą emerytce przez jej córkę, a gdy staruszka zaczęła się domyślać, że jest okradana – postanowił uciszyć ją na zawsze. W każdym razie wszystkie poszlaki wskazują na niego jako na sprawcę. Trudno w to jednak uwierzyć ojcu chłopaka, Józefowi Michalakowi, który również jest, jak i wcześniej jego ojciec, listonoszem. Owszem, zdaje on sobie sprawę, że syn bywa lekkomyślny, że z miłości do niedawno poznanej pięknej i nastawionej konsumpcyjnie do życia Moniki Lewickiej mógł popełnić jakieś horrendalne głupstwo… Ale żeby zabić niewinną kobietę – co to, to nie! Tak się składa, że stary Michalak od lat dostarcza korespondencję majorowi Stefanowi Downarowi i teraz to właśnie u niego szuka pomocy.
Major obiecuje przyjrzeć się sprawie i, jako że „słowo jest u niego droższe od pieniędzy” (jak mawiał Kazimierz Pawlak z filmowej trylogii Sylwestra Chęcińskiego), kontaktuje się z dobrze mu znanym kapitanem Sarneckim. Ten zresztą też nie bardzo wierzy w to, że Zbigniew udusił Kościelną, ale – przynajmniej na razie – nie ma lepszego kandydata na podejrzanego. Pojawienie się w sprawie Downara otwiera jednak pewne nowe możliwości. Zwłaszcza gdy dużo bardziej od kolegi doświadczony oficer z Komendy Głównej stwierdza, że część ze znalezionych w skrytce w podłodze w mieszkaniu ofiary dolarów jest fałszywa. Pewne wątpliwości nasuwa również dziwne zachowanie sąsiada Kościelnej, urzędnika Jana Wierzbickiego, który wraz ze swoją teściową, żoną i trójką dzieci (oraz czwartym w drodze) zajmuje pokój obok. Sześć osób w jednym pokoju bez widoków na większe mieszkanie – to może rodzić frustrację i wywoływać nienawiść wobec osoby, które w pojedynkę zajmuje podobny metraż i żyje tuż za ścianą.
Dzisiaj pewnie trudno byłoby zrozumieć podobny mechanizm (ewentualnego) zbrodniczego działania, ale w połowie lat 60. XX wieku (i częściowo nawet dekadę później) czytelnicy chyba raczej nie mieli wątpliwości, że w akcie skrajnej desperacji komuś takiemu jak Wierzbicki mogłyby przyjść do głowy niebezpieczne myśli. Ale to nie jest jedyny trop – są przecież jeszcze fałszywe dolary. I to one nade wszystko zajmują teraz Downara i Sarneckiego. Choć „Koty Leokadii Kościelnej” rozkręcają się powoli i długo – kilka pierwszych rozdziałów Zygmunt Zeydler-Zborowski przeznaczył na prezentację licznego grona bohaterów zamieszanych w przeróżne machlojki – ostatecznie nabierają rozpędu i pewnym krokiem zmierzają do finału. Przy okazji Downar zyskuje kolejną sposobność, aby udowodnić kolegom po fachu i zwierzchnikom, że jest ponadprzeciętnym stróżem prawa, dla którego niezwykle istotna jest także wiedza psychologiczna i znajomość tego, „co jest w człowieku w środku” (to z kolei nawiązanie do, opartego na opowiadaniu Kornela Filipowicza, telewizyjnego kryminału psychologicznego Zygmunta Hübnera z 1969 roku). Chyba nie bez przyczyny to najbardziej melancholijny kryminał Zeydlera-Zborowskiego, w którym Downarowi najbliżej jest do komisarza Maigreta.



Tytuł: Koty Leokadii Kościelnej
Data wydania: 1975
Wydawca: Iskry
Format: 230s.
Gatunek: kryminał / sensacja / thriller
Zobacz w:
Ekstrakt: 70%
powrót; do indeksunastwpna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.