W sumie czemu nie? Skoro jest Człowiek-Pająk albo Żelazny Mężczyzna, i to nawet w tym samym uniwersum?… No i „Desklamp Woman” świetnie brzmi po angielsku.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Drogą swego rodzaju dziedziczenia trafiło w moje ręce oryginalne wydanie „Śmierci Kapitana Ameryki”. Nie czytuję komiksów superbohaterskich, ale skoro siamo psipełźło… Przeczytałam i ubawiłam się, choć sama historia jest – zgodnie z tytułem – dość ponura. Ale jak tu się nie śmiać z pomysłów rysownika, który tak bardzo pragnął wyeksponować drugorzędowe cechy płciowe postaci, że aż złamał jej kręgosłup w dwóch miejscach?… Widywałam cyrkowe akrobatki potrafiące tak się zwinąć w obwarzanek, że stawiają sobie stopę na głowie. Żadna jednak z nich nie dałaby rady zgiąć się tak, że tułów jest przesunięty w bok, brzuch równoległy do podłoża, zaś klatka piersiowa – prostopadła. Nawet bohaterowie memów „koty to ciecze” nie dokonaliby tego bez posiadania w ciele dwóch przegubów. Takich właśnie, jakie ma lampa. Kadr rozciąga się na dwie strony, więc nie da się go porządnie zeskanować. Widać jednak, że przedstawia schemat kompozycji podobny do użytego w komiksie „Boba Fett” z większą postacią po lewej stronie i liniami podkreślającymi perspektywę i prowadzącymi wzrok widza ku mniejszym osobom z prawej. Młodzieniec miotający ogniem jest świetnie narysowany – ma interesującą, nieco złośliwą minę i wyraźnie widać, że składa się z czegoś w rodzaju płynnej lawy czy może plazmy. W dodatku podmuch gorąca rozwiewa mu włosy. Nieco zbyt „plastikowe” jest cieniowanie: niby widać ostre cienie rzucane przez ogień, ale reszta postaci i przedmiotów nadal jest sztucznie zaokrąglona i wygląda jak wylizana. |