Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj po raz piąty francuska formacja progresywno-jazzrockowa Zao.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zao, mimo nader częstych roszad personalnych, okazał się być zespołem zaskakująco regularnym w dostarczaniu nowych płyt. Począwszy od momentu powstania, paryżanie każdego roku obdarowywali swoich fanów premierowymi nagraniami, publikując kolejno następujące longplaye: „ Z=7L” (1973), „ Osiris” (1974), „ Shekina” (1975), „ Kawana” (1976) oraz – po następnej dwunastomiesięcznej przerwie – „Typhareth”. Różnica tym razem była jednak zasadnicza: o ile bowiem wcześniejsze odejścia różnych muzyków miały raczej charakter kosmetyczny (szybko i bezboleśnie zastępowano ich nowymi, wcale nie słabszymi), to teraz grupę spotkało najprawdziwsze trzęsienie ziemi, ponieważ rozstał się z nią jeden z założycieli i współliderów – saksofonista i kompozytor Jeff Seffer. Nie tylko powołał on do życia zupełnie nową formację, Yochk’o Seffer Neffesh Music, lecz żegnając się z dotychczasowymi kompanami, zabrał ze sobą również, będącego w składzie Zao od pierwszych dni, perkusistę Jean-My Truonga. Te straty personalne były dużo bardziej dotkliwe niż odejście fenomenalnego skrzypka Didiera Lockwooda, który i tak przez cały czas współpracy z Zao (mimo wspaniałych rezultatów), myślami był czy to u boku swego brata Francisa (patrz: ich wspólny projekt Lockwood), czy też Christiana Vandera (Magma, VanderTop, Utopic Sporadic Orchestra). Efekt przetasowań okazał się bowiem taki, iż praktycznie z dnia na dzień w Zao pozostali jedynie klawiszowiec François Cahen, czyli „Faton”, oraz basista Gérard Prévost. Cahen zaczął się więc rozglądać za nowymi artystami, tym bardziej że miał wciąż w ręku ważny kontrakt z wytwórnią RCA Victor, która niecierpliwie czekała na kolejny materiał do publikacji. Szukając współpracowników, „Faton” sięgnął po trzech młodych muzyków, będących wtedy jeszcze w zasadzie „na dorobku”, i jednego starego znajomego. Saksofonista i flecista François Debricon mógł pochwalić się jedynie okazjonalną współpracą z progresywnym zespołem Alice (na początku dekady); z kolei puzonista Hamid (względnie Amide) Belhocine miał wprawdzie w swoim curriculum vitae nagrania dokonane z jazzrockowym Synthesis i legendarnym Johnnym Hallydayem, ale tylko jako członek rozbudowanej sekcji dętej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeszcze mniejszym dorobkiem mógł się natomiast pochwalić dziewiętnastoletni perkusista… Manu Katché, który choć urodził się we Francji (w 1958 roku), korzenie miał iworyjskie. Dopiero w następnych dekadach stanie się on wielką gwiazdą, blisko współpracując z artystami tej miary, co Peter Gabriel, Sting oraz Jan Garbarek. Kumplem sprzed lat, którego dokooptowano teraz do Zao był zaś kanadyjski perkusjonista Michel Séguin, znany z montrealskich grup Ville Emard Blues Band i Toubabou. Miał on już za sobą okazjonalną sesję z Cahenem i Sefferem, do jakiej doszło w Paryżu w grudniu 1973 roku, a której efekty dołączono po latach w formie bonusów do reedycji dwóch katalogowych krążków Zao („ Osiris” i „ Kawana”). Zupełnie nowy materiał, w stu procentach skomponowany i zaaranżowany przez „Fatona”, zarejestrowano w sierpniu i wrześniu 1977 roku w studiu Mannderly, które mieściło się w leżącej na północ od stolicy Francji wsi Saint-Nom-la-Brèteche (w departamencie Yvelines). Ukazał się on jeszcze w tym samym roku na albumie „Typhareth”, który – idąc tropem wskazanym przez tytuł – należałoby uznać za dopełnienie trylogii, rozpoczętej longplayem „ Shekina”, a kontynuowanej „Kawaną”. Co bowiem oznacza ten tytuł? To kolejne nawiązanie do tradycji judaistycznej. Tiferet to szósta sefira, czyli emanacja boskiego światła, w kabalistycznym Drzewie Życia. Po hebrajsku oznacza piękno; reprezentuje też samoświadomość i równowagę pomiędzy siłą a łaską. Na winylowy krążek trafiło pięć utworów, które mimo że nadal były utrzymane w stylistyce jazzrockowej, to jednak już znacznie mniej miały wspólnego z mocno akcentowanym na wcześniejszych płytach Zeuhlem. W dużej mierze stało się to za sprawą wykorzystania na szerszą skalę syntezatorów, których dźwięki znacząco zmiękczały brzmienie i niekiedy nadawały muzyce Zao charakter bardziej rozrywkowy. Swoją drogą była to typowa w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku ewolucja, jaką przechodziły formacje fusion. W takim właśnie stylu utrzymany jest otwierający wydawnictwo numer „Merci Jacky”, który zaczyna introdukcja oparta głównie na syntezatorach Cahena i perkusjonaliach Séguina, wzmocnionych jeszcze mocnym – kojarzącym się z funkiem – pochodem gitary basowej Prévosta. Pojawiające się w dalszej części dęciaki służą złagodzeniu przekazu, podobnie zresztą fortepian elektryczny, ale syntezatory za każdym razem przydają tej kompozycji zadziorności. Co nie zmienia faktu, że generalnie ma ona rozrywkowe oblicze.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Inaczej rzecz ma się z ponad dwunastominutowym tytułowym „Typhareth (Beauté)”, które jest klasycznym przykładem fusion końca lat 70.: w warstwie rytmicznej mamy do czynienia z inspiracjami stricte rockowymi, w stronę jazzu ciągną natomiast Debricon i Belhocine (raz grając unisono, to znów dialogując ze sobą); Cahen zasiada z kolei gdzieś pośrodku, wprowadzając swymi syntezatorami Mooga nastrój zamyślenia. Każdy daje z siebie wszystko, w efekcie w pewnym momencie robi się już tak gęsto od dźwięków, że wręcz rodzi to podziw dla aranżera, czyli „Fatona”, który zdołał nad tym wszystkim zapanować. Po przełożeniu krążka na stronę B słuchaczy czeka niespodzianka – niekoniecznie jednak taka, jakiej by oczekiwali. Najkrótszy w całym zestawie „Troupeau de bisons sous un crâne” ma bowiem niemal taneczno-dyskotekowy charakter, chociaż uczciwie należy przyznać, że dzięki wykorzystaniu puzonu i fortepianu elektrycznego całość brzmi jednak dostojnie. Jeżeli ktoś poczuł się mimo wszystko wstrząśnięty, mógł dojść do równowagi, wsłuchując się w klimatyczny „Binah (Comprehension feminine)”, oparty głównie na współpracy pianisty i flecisty.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Płytę zamyka prawie dziewięciominutowy – i zarazem najbardziej zróżnicowany – „Les temps changent”. Początek nawiązuje do funku (vide sekcja rytmiczna i dęciaki), ale z biegiem czasu zespół oddaje się klasycznej jazzowej improwizacji. A kiedy Cahen dochodzi do wniosku, że wystarczy już tego patrzenia w przeszłość – uruchamia syntezatory i przenosi słuchaczy z powrotem w drugą połowę lat 70. Nie znaczy to jednak, że tym samym rozstajemy się z bardziej klasycznym jazzem. Nic z tych rzeczy, dopiero teraz bowiem pojawia się z prawdziwego zdarzenia solówka saksofonowa François Debricona, która należy do najjaśniejszych fragmentów całego albumu. Cóż, gdyby w składzie Zao wciąż pozostawał Jeff Seffer, takich perełek mielibyśmy zapewne na „Typhareth” więcej. Na finał zespół ponownie łagodzi brzmienie, jakby Cahen chciał dać znać, że chociaż ceni przeszłość, to nie zapomina, w jakich aktualnie żyje czasach i czego oczekuje od niego publiczność. Mimo że to już nieco inne Zao, album trzyma poziom; dowodzi też jednak, że grupa znalazła się na artystycznym rozdrożu. W tym kontekście łatwiej zrozumieć fakt, że krótko po wydaniu krążka na siedemnaście lat przeszła do historii. Ale to jeszcze nie koniec opowieści. Skład: François Cahen „Faton” – fortepian elektryczny, fortepian, syntezatory, muzyka, aranżacje François Debricon – saksofony, flet Hamid Belhocine – puzon Gérard Prévost – gitara basowa Michel Séguin – instrumenty perkusyjne Manu Katché – perkusja
Tytuł: Typhareth Wykonawca / Kompozytor: ZaoData wydania: 1977 Nośnik: Winyl Czas trwania: 37:21 Gatunek: jazz, rock W składzie Utwory Winyl1 1) Merci Jacky: 07:10 2) Typhareth [Beauté]: 12:30 3) Troupeau de bisons sous un crâne: 03:28 4) Binah [Comprehension feminine]: 05:00 5) Les temps changent: 08:43 Ekstrakt: 70% |