Trzy. I tylko trzy! Czasami z kilkunastu, często z kilkudziesięciu, niekiedy nawet z kilkuset. Trzy role – nie zawsze najlepsze, ale za to najbardziej charakterystyczne. Role niekiedy zapomniane, lecz na pewno godne ocalenia.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Są tacy aktorzy, których twarz rozpoznajemy w ułamku sekundy, jesteśmy w stanie dopasować ich do konkretnych filmów, być może nawet zacytować jakiś zgrabny bon mot wypowiedziany przez graną przez nich postać, ale schody zaczynają się w momencie, kiedy mamy wymienić ich nazwisko. Tak bywa przede wszystkim z mistrzami drugiego planu, do których bez wątpienia zaliczał się krakowianin, chociaż zawodowo po wojnie związany z Warszawą, Adam Mularczyk. Był znakomitym teatralnym aktorem dramatycznym, ale nieśmiertelność zapewniły mu filmowe komedie Tadeusza Chmielewskiego i Stanisława Barei. Bo kto z wielbicieli polskiego kina epoki Polski Ludowej nie pamięta warszawskiego taksówkarza ścigającego po całej stolicy zaopatrzeniowca z Sulęcic, który przyjechał, aby zaopatrzyć swój zakład w dreblinki do kombajnów, czy awangardowego malarza Bogdana Adamca? Czy byliby to bohaterowie tak charakterystyczni i do dzisiaj pamiętani, gdyby wcielił się w nich kto inny niż… Adam Mularczyk? Człowiek, o którym znajomi mówili, że teatr miał we krwi, chociaż w jego rodzinie nie było żadnych tradycji artystycznych. Jego fascynacja sceną i dążenie do perfekcjonizmu sprawiało, że – jak wspominał inny aktor, Wiktor Sadowy – mówiono, że jest na tym punkcie „obłąkany”. Powtarzano: „Adam wariat”, co on z kolei, niejako potwierdzając, komentował: „Ale nie idiota”. Od jego śmierci – na emigracji – mija właśnie ćwierć wieku, chociaż z polskich scen i ekranów zniknął ponad dwie dekady wcześniej, w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego wieku. Gdyby jego życie potoczyło się inaczej, ile jeszcze wspaniałych ról mógłby zagrać?! Urodził się w Krakowie 13 stycznia 1923 roku. Już jako uczeń szkoły powszechnej grał w teatrzyku, którego patronką była Jadwiga Smosarska, jedna z wielkich gwiazd kina międzywojennego. Mając lat trzynaście, po raz pierwszy pojawił się na profesjonalnej scenie – w operze „Carmen” Georges’a Bizeta śpiewał w chórze złożonym z dzieci krakowskich. Można sobie wyobrazić, jakie to było dla niego przeżycie. Miłości Mularczyka do teatru nie osłabił nawet wybuch wojny. Mimo że Kraków stał się stolicą Generalnego Gubernatorstwa, a na Wawel wprowadził się doktor Hans Frank, nastoletni Adam zaangażował się nie tylko w działalność konspiracyjną, ale też artystyczną. W 1940 roku powołał do życia Teatr Podziemny, który był – obok Podziemnego Teatru Rapsodycznego (grywał w nim Karol Wojtyła) i Teatru Niezależnego (tu najistotniejszą postacią był Tadeusz Kantor) – najważniejszą sceną młodego i buntowniczego Krakowa. Fakt, że działając w skrajnie trudnych warunkach, przygotowano w latach 1940-1944 osiem premier – zasługuje na najwyższe uznanie. I kto w tych spektaklach występował: Halina Mikołajska, Jerzy Passendorfer, Stanisław Zaczyk, Marian Cebulski… Lata wojny to także studia w podziemnej Szkole Dramatycznej, które umożliwiły później Mularczykowi zaliczenie egzaminu eksternistycznego (w 1946 roku) i debiut na scenie Teatru Starego. Rok później przeniósł się do Warszawy, by dostać etat w Teatrze Muzycznym Domu Wojska Polskiego, a kiedy w połowie lat 50. przekształcono go w Operetkę Warszawską, zmienił miejsce zatrudnienia na Teatr Narodowy, w którym z powodzeniem występował kilkanaście lat. Dopiero za dyrekcji Adama Hanuszkiewicza, gdy nie dostawał już satysfakcjonujących go ról, przeniósł się do Teatru Polskiego, by w 1974 roku opuścić wraz z rodziną ojczyznę i wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Czym było to spowodowane? W pewnym stopniu presją władz komunistycznych, którym nie podobały się bliskie kontakty Mularczyka z Kościołem (uczył studentów Metropolitalnego Seminarium w Warszawie oraz kleryków Zakonu Paulinów, współpracował z teatrzykiem studenckim w Akademii Teologii Katolickiej oraz teatrem uczniowskim w Gimnazjum Św. Augustyna). Za Oceanem osiadł w Filadelfii i początkowo starał się robić to, czym zajmował się w kraju. Niestety, brak znajomości języka i specyficzny akcent zamknęły mu drogę do kariery na scenach i w filmach amerykańskich. Stworzył więc Teatr Dramatyczny z siedzibą w Domu Polskim – grał i reżyserował, ale trudno było mu utrzymać zespół, nie mogąc zapewnić stałych dochodów. Zmarł po długiej i ciężkiej chorobie 12 czerwca 1996 roku, a pochowano go w Narodowym Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Doylestown, miejscu nazywanym zwyczajowo Amerykańską Częstochową. Cięcie pierwsze „Pieczone gołąbki” (reż. Tadeusz Chmielewski, 1966)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Początki filmowe Adama Mularczyka nie były łatwe. Nie dość, że przypadły na okres realizmu socjalistycznego, to na dodatek specyficzne emploi aktora sprawiało, że obsadzano go głównie w rolach cwaniaczków i bandytów. Choć akurat pierwszy występ na ekranie – w wielkiej, ale dzisiaj słusznie już zapomnianej, epopei Wandy Jakubowskiej „Żołnierz zwycięstwa” (1953) – był jak najbardziej trendy, wcielił się bowiem w postać rozstrzeliwanego rewolucjonisty hiszpańskiego, ofiarę wojny domowej. Potem przyszły równie „wyrafinowane” epizody w komediowej „Sprawie do załatwienia” (1953), szpiegowskiej „Karierze” (1954), mrocznym „Ósmym dniu tygodnia” (1958) i fantazyjnych „Tysiącach talarów” (1959). Ten ostatni, jak i powstała rok później absurdalna komedia „Ostrożnie yeti” nie zmieniły postrzegania Mularczyka, ale odkryły inny jego talent – do rozśmieszania widzów. Nagle się okazało, że jego ponure, „zakazane” oblicze może bawić. I to właśnie ten rys charakterologiczny aktora postanowił wykorzystać Tadeusz Chmielewski w „Pieczonych gołąbkach”, swoim piątym filmie fabularnym. Reżyser już wcześniej udowodnił, że potrafi jednocześnie bawić i wzruszać, a na dodatek w zakamuflowany sposób piętnować peerelowskie absurdy. Tym razem wziął na warsztat kombinatorstwo i bumelanctwo w zakładach pracy. Głównym bohaterem filmu jest zatrudniony w Przedsiębiorstwie Wodociągów Miejskich młody poeta Leopold Górski (Krzysztof Litwin), któremu dyrektor powierza delikatną misję nadzwyczajną. Zostaje skierowany do najgorszej brygady w całej firmie, którą kieruje typowy warszawski cwaniak, majster Wierzchowski (w tej roli Adam Mularczyk!). Pracować nikomu się w niej nie chce, hydraulicy rozglądają się jedynie za tym, jak nielegalnie dorobić do pensji, skubiąc mieszkańców nowych osiedli. Są jednak na tyle nierozgarnięci, że pomysłowy i przebiegły Leopold wbrew im samym kieruje ich na właściwe tory i zamienia we wzorowych pracowników. Historia jak z filmu socrealistycznego, ale – co istotne – przemycająca mnóstwo prawdy na temat funkcjonowania państwowych zakładów. Wierzchowski grany przez Mularczyka okazuje się być ostatecznie człowiekiem o wielkim sercu – takim, jakim prywatnie był sam aktor. Cięcie drugie „Nie lubię poniedziałku” (reż. Tadeusz Chmielewski, 1971)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po „Pieczonych gołąbkach” Tadeusz Chmielewski zabrał się do pracy nad trzyczęściową komedią wojenną „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” (1969). Nie znalazł w niej wprawdzie odpowiedniej roli dla Mularczyka, ale gdy kręcił następny film – „Nie lubię poniedziałku” – nie wyobrażał sobie, by ktoś inny mógł wcielić się w znerwicowanego taksówkarza. Chyba tylko Louis de Funès. Ale on akurat był poza zasięgiem. W ciągu tych pięciu lat Mularczyk oczywiście nie próżnował. Zagrał kilka ról dramatycznych, między innymi w „Epilogu norymberskim” (1970), w którym wcielił się w zeznającego przed alianckim trybunałem byłego więźnia obozu w Treblince, czy „Akcji Brutus” (1970) Jerzego Passendorfera, swego dawnego kompana z Teatru Podziemnego, w której był z kolei… agentem Urzędu Bezpieczeństwa. „Nie lubię poniedziałku” to kolejna nieśmiertelna polska komedia, która swą nieśmiertelność w dużej mierze zawdzięcza duetowi Jerzy Turek – Adam Mularczyk. Ten pierwszy wcielił się w zaopatrzeniowca Zygmunta Bączyka, który przyjeżdża do Warszawy z Państwowego Ośrodka Maszynowego w Sulęcicach, aby kupić… dreblinki. Bez nich kombajny nie ruszą do akcji żniwnej. Mularczyk wcielił się natomiast w taksówkarza, który z samego rana wykonuje „pusty” kurs – dzieje się tak przez przypadek, ale on tego nie wie, podejrzewa, że został wykiwany przez przybysza z prowincji. A skoro tak pechowo zaczął się pierwszy dzień tygodnia, to jaki będzie cały tydzień?! Z uporem stara się więc dopaść Bączyka, co staje się przyczyną wielu zabawnych sytuacji. To kolejny po „Pieczonych gołąbkach” obraz Chmielewskiego, w którym wyśmiewa on absurdy PRL-u. Robi to jednak bardzo sprytnie, ukrywając krytykę systemu pod płaszczykiem nostalgicznego portretu Warszawy, a do tego ówczesna cenzura nie mogła się przecież przyczepić. Epizody z Adamem Mularczykiem zaliczają się do najlepszych w całym filmie. I trudno się dziwić, skoro gra z wielką zadziornością, na dużym poziomie emocji – pojawiając się na ekranie, skupia na sobie całą uwagę widza, a jednocześnie swoją nerwowością bawi do łez. Cięcie trzecie „Poszukiwany, poszukiwana” (reż. Stanisław Bareja, 1972)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ukoronowaniem komediowych ról Mularczyka jest jego występ w kultowym filmie Stanisława Barei, którym przyszły twórca „Misia” otworzył nowy etap w swojej twórczości. Dotąd, nie licząc kryminalnych „Dotknięcia nocy” (1961) o „Kapitana Sowy na tropie” (1965), kręcił głównie lekkie, bezpretensjonalne komedie obyczajowe („Mąż swojej żony”, 1960; „Żona dla Australijczyka”, 1963; „Małżeństwo z rozsądku”, 1966; „Przygoda z piosenką”, 1968), teraz nie rezygnując z zabawowego entourage’u, postanowił powiedzieć coś więcej i głębiej na temat otaczającej go rzeczywistości, która wydawała mu się tak absurdalna, że musiał ją jakoś odreagować. Legendę „Poszukiwanego, poszukiwanej” stworzyli de facto czterej aktorzy: Wojciech Pokora, czyli posądzony o kradzież obrazu historyk sztuki Stanisław Maria Rochowicz, Jerzy Dobrowolski – z zawodu dyrektor, Mieczysław Czechowicz – „profesor” prowadzący badania nad zawartością cukru w cukrze oraz… Adam Mularczyk, wcielający się w Bogdana Adamca, twórcę bohomazów, który nagle – po tajemniczym zniknięciu jednego ze swoich dzieł – uwierzył w dobrą gwiazdę i własny talent. Jego kreacja to aktorska perełka, skrząca się najróżniejszymi emocjami: Adamiec potrafi być przymilny i uprzejmy, ale również bezwzględny i groźny (widać tu echo wczesnych ról filmowych krakowsko-warszawskiego artysty). Jego wybuchowość i popędliwość napędza fabułę, a na powroty w kolejnych epizodach czeka się z niecierpliwością. I pomyśleć, że była to jego ostatnia ważna rola w polskim kinie. Później zagrał jedynie – ponownie tylko mało znaczące kreacje – w średniometrażowych „Kaprysach Łazarza” (1972) oraz spektaklach telewizji. Czy polskie kino wykorzystało jego nieprzeciętny talent? Bez wątpienia – nie. Ale być może dzięki temu z jeszcze większym poświęceniem oddawał się teatrowi. Ostatnią premierą Teatru Polskiego, w jakiej się pojawił, był – wystawiony po raz pierwszy w kwietniu 1973 roku – „Uczeń diabła” George’a Bernarda Shawa w reżyserii Jerzego Rakowieckiego. Rok później wyemigrował. |