Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj drugi (i, niestety, ostatni) album francusko-kongijskiego kwartetu jazzrockowego Spheroe.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Są zespoły, które mogłyby nigdy nie powstać, i są płyty, które mogłyby nigdy nie ujrzeć światła dziennego – i nikt by z tego powodu nie lał krokodylich łez. Analogicznie: są tacy wykonawcy, którzy przemknęli przez show-biznes prawie niezauważeni, pozostawiając po sobie dzieła, których blask lśni do dzisiaj. Taką formacją jest niewątpliwie francusko-kongijski kwartet Spheroe, który pozostawił po sobie jedynie dwie płyty długogrające. Tworzyli go gitarzysta Michel Perez, klawiszowiec Gérard Maimone, perkusista Patrick Garel oraz przybyły do Francji na początku lat 70. XX wieku z samego serca Afryki basista Rido Bayonne. Materiał, jaki znalazł się na pierwszym winylowym krążku grupy (zatytułowanym po prostu „ Spheroe”), zarejestrowany został pod koniec 1975, ale na wydanie czekał aż do 1977 roku. Kiedy już trafił do sprzedaży, muzycy w ramach promocji pojawiali się na wielu festiwalach, odbywali też trasy koncertowe po Francji (luty-marzec 1978). Maimone i Garel angażowali się także w działania poboczne, jak chociażby stworzenie muzyki do baletu dziecięcego, z którym później – jako akompaniatorzy – wybrali się między innymi za „żelazną kurtynę”, do Belgradu. Zarobione pieniądze Patrick postanowił przeznaczyć na nagranie kolejnego albumu Spheroe, a że zależało mu na doskonałości technicznej, wybrał jedno z najlepszych w tamtym czasie studiów w Europie Zachodniej – genewskie Aquarius. W lipcu 1978 roku, gdy inni korzystając z wakacji i urlopów, pławili się w Morzu Śródziemnym, kwartet pracował w pocie czoła nad… „Primadonną”. Drugie dzieło Francuzów i Kongijczyka wydała ta sama niszowa wytwórnia (Cobra). Cały ośmiotysięczny nakład rozszedł się ponoć od ręki, co przestaje dziwić, kiedy już wysłucha się płytę. Bo choć brakuje jej rozmachu i jednorodności debiutu, to wciąż zawiera doskonałą muzykę, która świetnie broni się po ponad czterdziestu latach od powstania. Przede wszystkim artyści zdecydowali się na krótsze kompozycje. Najdłuższą i – bez wątpienia – najdoskonalszą jest ośmiominutowy utwór „Arlecchino” (autorstwa Gérarda). Tyle że pozostałe skrzą się tyloma barwami i tyle w nich rozwiązań aranżacyjnych, że ich czas trwania przestaje mieć tak naprawdę znaczenie. W otwierającym longplay „Hep deliler bisi bulur” (co w tłumaczeniu z… języka tureckiego na polski znaczy tyle co „Wariat zawsze kogoś znajdzie”) muzycy robią „oczko” do słuchaczy, którzy nie stronią od nowinek stylistycznych. Numer zaczyna się bowiem bardzo funkowo – bas i bębny zapewniają taką pulsację, że trudno utrzymać nogi w miejscu. Z czasem jednak, za sprawą częstych zmian tempa i kombinacji rytmicznych, zaczyna dominować energetyczny jazz-rock, czyli można powiedzieć, że kwartet wraca do swoich korzeni. Funku nie brakuje zresztą także w drugim na liście „Janata Express”, choć tu akurat przez cały czas prym wiodą syntezatory (odpowiedzialne za wpadający w ucho lejtmotyw), dopiero w końcówce robiące miejsce dla fortepianu akustycznego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pierwszym wielkim momentem albumu jest tytułowa „Primadonna”, pod którą jako autorzy podpisali się Maimone i Bayonne. Nie dziwi więc, że od pierwszych sekund rozbrzmiewają w niej, grające unisono, fortepian elektryczny (klasyczny Fender Rhodes) i gitara basowa. Stonowany rytm staje się fundamentem progresywno-powłóczystej solówki gitarowej Pereza w drugiej części utworu – ta zaś wznosi go na jeszcze wyższy poziom. „Cocorido” to jedyne w pełni samodzielne kompozytorskie dzieło Kongijczyka, przy okazji pozwalające wnioskować, że był on chyba tym muzykiem Spheroe, któremu najbliższa była muzyka funkowa. Trzeba jednak uczciwie dodać, że w tym zapędach lojalnie wspierał go – w tym konkretnych przypadku głównie na syntezatorach Mooga – Gérard. Stronę A longplaya zamyka krótki „Karin Song” – nastrojowa ballada, w której jej twórca, czyli Michel, stworzył nadzwyczaj dobrze rozumiejący się duet z Maimone’em. Jednocześnie okazało się, że dialog gitar akustycznych z Moogiem może być bardzo rozwijający (i inspirujący dla pozostałych członków zespołu).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po przełożeniu krążka na drugą stronę czeka na słuchaczy prawdziwe arcydzieło – „Arlecchino”. Otwiera ten utwór intensywna partia basu, z którą kontrastuje stonowane piano Rhodesa; później jednak wszystkich godzi Michel Perez, który z niezwykłym wyczuciem, odpowiednio budując napięcie, praktycznie do samego finału raczy wielbicieli Spheroe wirtuozerskimi, lecz nie pozbawionymi ducha, popisami (z tła można wyłowić jeszcze dźwięki wibrafonu, na którym gra Maimone). „Chiaroscuro” to jedynie przerywnik, oparty na dwóch skrajnie odmiennych motywach syntezatorowych. Po nim pojawia się kolejny mocny numer – „Jeff”. Najbardziej rockowy, z jeszcze jedną przyprawiającą o dreszcze solówką Pereza. Po takich emocjach trudno dziwić się, że w „Matin rouge” zespół wraca do stylistyki funkowej, chociaż – podobnie jak w „Hep deliler bisi bulur” – z czasem ewoluuje w stronę klasycznego fusion. Z kolei wieńcząca całość miniatura „Violet”, zbudowana na brzmieniach syntezatorów i fortepianu elektrycznego, wprowadza nieco świąteczny nastrój. Co jednak może być błędnym tropem, biorąc pod uwagę fakt, że materiał nagrywano w lipcu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Chociaż „Primadonna” potwierdzała znakomitą formę muzyków i dowodziła, że o ewentualnym kryzysie twórczym nie może być mowy, relacje wewnątrz zespołu nie były najlepsze. Michela Pereza coraz bardziej uwierała bowiem rockowa orientacja grupy, parę miesięcy po wydaniu krążka zdecydował się więc na odejście do formacji o klasycznie jazzowej proweniencji (Ego Quartet). Jego miejsce zajął gitarzysta Jean De Antoni, który wcześniej grał w progresywnym Welcome oraz Mainhorse, jak również przewinął się przez Magmę. Wkrótce odszedł także Rido Bayonne, którego z kolei zastąpił Jean-Jacques Martin. Spowodowaną zawirowaniami personalnymi przerwę w działalności Spheroe Maimone i Garel wykorzystali na „skok przez Atlantyk”. W Stanach Zjednoczonych zetknęli się w z formacjami nowofalowymi i teraz postanowili poświęcić się takiej właśnie muzyce. Efektem tych zapędów było powołanie do życia formacji o nazwie… Villa Borghese, która była de facto ostatnim składem Spheroe (De Antoni, Maimone, Martin, Garel) poszerzonym o wokalistę Oliviera Angèle. W 1980 roku w genewskim studiu Aquarius (tym samym, w którym powstała „Primadonna”) kwintet zarejestrował materiał na płytę, która ukazała się – uwaga! uwaga! – w lutym 2021 roku. Fakt, że w epoce nie ujrzała ona światła dziennego, na tyle zniechęcił muzyków, że zespół wkrótce się rozpadł. Pozostał po nim jedynie duet Angel / Maimone Entreprise, który łączył w swojej twórczości new wave, a potem synth-pop, z francuskim szansonem („Faux-semblants”, 1983; „Ici & Là”, 1987). Cóż, takie nadeszły czasy. Skład: Michel Perez – gitara elektryczna, gitary akustyczne (6- i 12-strunowa), syntezator gitarowy Gérard Maimone – fortepian elektryczny, fortepian, syntezatory, organy Hammonda, wibrafon Rido Bayonne – gitara basowa, instrumenty perkusyjne Patrick Garel – perkusja, instrumenty klawiszowe
Tytuł: Primadonna Data wydania: 1978 Nośnik: Winyl Czas trwania: 38:42 Gatunek: jazz, rock W składzie Utwory Winyl1 1) Hep deliler bisi bulur: 04:17 2) Janata Express: 03:26 3) Primadonna: 05:13 4) Cocorido: 03:30 5) Karin Song: 02:36 6) Arlecchino: 07:57 7) Chiaroscuro: 02:16 8) Jeff: 04:50 9) Matin rouge: 03:10 10) Violet: 01:22 Ekstrakt: 80% |