Małpka ze smoczą sztuczną szczęką sieje postrach na kanadyjskiej ulicy. W tle zaś…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zgodnie z zapowiedzią sprzed tygodnia dzisiejszy kadr dotyczy przeoczenia z kina nie-indyjskiego. Los padł na przemysł filmowy dalekiej Kanady. Kadr pochodzi z filmu „Monkey Up”, dystrybuowanego u nas jako „Monty: Małpia gwiazda”. Co o tyle jest bez sensu, że Monkey Up jest marką napoju energetyzującego. Wystarczy przypomnieć, że w naszych sklepach wciąż są dostępne energetyki w rodzaju Power Up, Level Up czy Green-Up. Tłumaczenie takiej nazwy jest więc po prostu… dziwne. No ale tak po prawdzie nie ma o co rozdzierać szat, bo film i tak jest bardzo kiepski. Otóż historia kręci się wokół gadającej kapucynki. Ponieważ małpka ma dość grania niemądrych reklamówek i marzy o karierze szekspirowskiego aktora (zna parę sztuk na pamięć, bo gdy mieszkała w ZOO, w znajdującym się po sąsiedzku parku dawano przedstawienia teatralne), ucieka z planu kolejnego filmiku i przypadkiem – w ogromnym domku dla lalek – trafia do willi świeżo mianowanej dyrektorki centrum handlowego z zabawkami. Tam, ponieważ kobiety prawie wcale nie ma w domu, zaczyna pomagać jej córce (ma kłopoty z gimnastyką), synowi (koniecznie chce zagrać w szkolnym przedstawieniu „Romea i Julii”) oraz mężowi (pisze za niego powieść z grubsza autobiograficzną i dogaduje z agentem literackim warunki kontraktu). Jednak podczas firmowego przyjęcia we wspomnianym centrum małpka się spija, robi bajzel i… zostaje odłowiona przez ludzi od reklamówki. Dzieci naturalnie nie mogą tego przeboleć i obmyślają plan uwolnienia małpki. Niestety, jako że jest to komedia familijna, historia jest naiwna, niemądra, obowiązkowo wzbogacona rzucaniem kupami (tylko małpimi na szczęście) i tarzaniem się w podejrzanych glutach, a do tego część obsady stara się jak może, żeby pokazać, że nawet ameba ma więcej inteligencji. Miało być śmiesznie, ale wyszło żenująco głupio i generalnie niesmacznie. A wracając do kadru – widzimy na nim uciekającą małpkę, która w trakcie galopady przez ulice Chinatown (to konkretne znajduje się w Victorii, kanadyjskim mieście leżącym w sąsiedztwie Seattle) wpadła w malutką wersję chińskiego papierowego smoka z podejrzanie wampirzymi plastikowymi kłami. Mimo to pędzi dalej i straszy przechodniów, rozglądając się za szansą definitywnej ucieczki przed goniącymi ją prześladowcami. I wszystko pięknie, tyle że po prawej, na ulicy, widać kawałek ekipy filmowej, czyli dwóch dżentelmenów robiących fotosy w celach marketingowych. Jeden stoi na asfalcie, drugi zaś na drabince. Na szczęście widać ich przez krótką chwilę, ale nadal – scena kwalifikuje się tak na dobrą sprawę do wycięcia lub przynajmniej retuszu… Oczywiście jest to drobiazg, taki sam, jak zwieszający się z sufitu mikrofon czy odbijająca się gdzieś w szybie samochodu grupa osób z ekipy, z kamerzystą i oświetleniowcem na czele. Nadal jednak przeoczenie tego w procesie montażowym świadczy o lekceważącym podejściu do film, a więc i – pośrednio – do widza. |