Bywają filmy, w których widz musi uwierzyć twórcom na słowo – że wiedzą, co robią. Nawet jeśli nie wiedzą.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dziś dla odmiany kadr z… kina indyjskiego. Tamtejsze wyroby kinematograficzne to szalenie wdzięczny temat do obserwacji. Nonszalancja, z jaką twórcy lepią fabułę, niekiedy wręcz oszałamia. Weźmy taki na ten przykład film „Suhaag” z roku 1979. Jego tytuł to termin, który po polsku trzeba oddać całą baterią słów: „Kobieta, której mąż żyje”. Oddaje jednak sedno intrygi, która jest… no… przeokrutnie indyjska, międlona do dziś na dziesiątki sposobów, z tym że tutaj podniesiona do rangi absurdalnej sztuki. Otóż pewna kobieta rodzi bliźnięta. Bogaty, mieszkający osobno mąż, który je spłodził, wykręca się od ojcostwa, doprowadzając odmową do apopleksji i zaraz potem śmierci swojego teścia. Zaraz za drzwiami rezydencji kobietę przejmuje „życzliwy”, który oferuje jej schronienie w… burdelu. Pierwszy klient na szczęście okazuje się być policjantem, więc kobieta zostaje przez niego przygarnięta – aczkolwiek z jednym dzieckiem, bo drugie porywa „życzliwy”, zasłaniając się nim jak tarczą. Potem zaś sprzedaje je pociętemu na facjacie kuternodze, wielmoży wśród żebraków i złodziei. Mijają lata. Wychowanek policjanta (Shashi Kapoor) oczywiście zostaje walecznym policjantem, a wychowanek kuternogi (Amitabh Bachchan)… co dziwne, nie wyrasta na zbója, a co najwyżej na alkoholika. Policjant zakochuje się w pięknej łagodnej studentce, a alkoholik w tancerce, która… jest siostrą studentki, ale ukrywającą się przed tamtą. Bo tańczy w burdelu i w ten sposób zarabia na czesne siostry. Nie będę głębiej brnął w ten gąszcz, ale zaręczam, że tam jest więcej różnych klasycznych dla indyjskiego kina splotów wydarzeń i odnajdujących się krewnych czy rzekomych ofiar. Jak by nie było, w pewnym momencie bracia się odnajdują (w sumie dość wcześnie, choć przez dłuższy czas nie są świadomi pokrewieństwa), a niebawem i trafiają na ojca, który oczywiście jest jakimś paskudnikiem, co to niby chce się nawrócić na dobro. Ale podczas tego nawracania porywa matkę bliźniaków i ucieka na lotnisko. W pościg za nim ruszają bracia. Na jednym motorze, bo jeden z braci – policjant – w dość bzdurny sposób oślepł. I tu zaczyna się najlepsze. Motocykl pędzi zalaną słońcem, zapyziałą uliczką, pełną klasycznych indyjskich autek (w dwóch rodzajach – Hindustan Ambassador i Premier Padmini), biorą zakręt i… śmigają ze świstem przez niemożliwe do pomylenia brytyjskie przedmieście, z wylizaną ulicą i szeregowymi domkami. Znów – zakręt, i indyjska sypiąca się szosa. Po czym znów wiraż do Anglii. Ten pościg jest tym zabawniejszy, że w Anglii bohaterowie jeżdżą lśniącym, zielonym motocyklem marki Suzuki. A ponieważ w Indiach, jak już trafiał się japoński motor, to był na ogół yamahą, ekipa wpadła na doskonały pomysł – po prostu chlapnęli na bak motoru zieloną farbę, a potem jakiś zdolniacha wykaligrafował na tym drżącą ręką napis SUZUKI. Co tam, że spod farby przebija inna nazwa. Jest zielony? Jest. Ma napis Suzuki? Ma. To po co drążyć temat… A sam film – to regularny indyjski kicz, z kapką dramatu, sporą dawką komedii i taką sobie sensacją. O tyle wart obejrzenia, że indyjskie kino tamtego okresu ma pewien nieuchwytny urok i przeważnie jest bajecznie kolorowe. |