Jest taka kategoria artystów, których z powierzchni nie zmiecie nic – żadna pandemia ani nawet wojna atomowa. To między innymi brytyjski zespół Hawkwind oraz wyrastające z niego projekty poboczne, spośród których jednym z najbardziej znanych jest Hawklords. Dowodem nowa płyta tego ostatniego – „Time”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W obecnym składzie Hawklords znajduje się tylko dwóch muzyków, którzy wcześniej przewinęli się przez Hawkwind: to ukrywający się pod pseudonimem Dead Fred klawiszowiec Philip Reeves (w „macierzystej” formacji występował w latach 1983-1984 i 2012-2016) oraz wokalista i gitarzysta Jerry Richards (1996-2001). Poza tym obaj panowie występowali, chociaż nie razem, w dwóch różnych grupach prowadzonych przez saksofonistę Nika Turnera: Philip w Inner City Unit, natomiast Jerry w Space Ritual. Można więc stwierdzić, że mają papiery uprawniające ich do posługiwania się tym szyldem. Oprócz nich w obecnym Hawklords grają jeszcze basista Tom Ashurst i perkusista Dave Pearce. Piątym muzykiem, który zyskał spore uprawnienia, nie wiadomo jednak czy pozostanie w składzie na dłużej, jest saksofonista i flecista Chris Aldridge (od 2012 roku współtworzący Climax Blues Band). To oni właśnie odpowiedzialni są za najnowsze dzieło formacji – wydany własnym sumptem na początku sierpnia tego roku album „Time”, będący następcą dwóch zaskakująco udanych płyt „ Heaven’s Gate” (2019) oraz „ Alive in Concert” (2020). Gwoli ścisłości należałoby dodać, że w sesji uczestniczył jeszcze jeden muzyk, choć akurat jego wkład był raczej znikomy, albowiem słychać go tylko w jednym utworze – chodzi o gitarzystę basowego Adriana Shawa (który też zaliczył epizod w Hawkwind w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku). Stylistycznie „Time” nie wnosi niczego do oblicza grupy. Zresztą nikt od Hawklords nie oczekuje, że będą wyprawiać się w rejony wcześniej przez siebie nieeksploatowane. Wręcz przeciwnie: mają grać to, co grają od lat – space rock z elementami psychodelii. W przeciwnym wypadku powinni zmienić nazwę, a przynajmniej zrezygnować z pierwszego jej członu. W porównaniu z poprzednim krążkiem studyjnym, czyli nadmienionym już powyżej „ Heaven’s Gate”, „Time” wypada słabiej. Nie jest to jakiś dramatyczny zjazd jakościowy, ale można odnieść wrażenie, że tym razem kompozytorom – to jest Richardsowi i Reevesowi – zabrakło inwencji. To, że posłużyli się podobnymi patentami co wcześniej – jest naturalne; gorzej, że nowym kompozycjom zabrakło serca. Owszem, są poprawne, niektóre nawet intrygujące, lecz nie ma w nich ognia, jaki zawsze charakteryzował najciekawsze produkcje Hawkwind i grup pochodnych. Chociaż akurat na otwarcie płyty narzekać nie można. „Speed of Sound” prezentuje się bardzo klasycznie. To typowy hawkwindowy space rock – z motoryczną sekcją rytmiczną (i pulsującym basem), wszechobecnymi klawiszami (niekiedy brzmiącymi wręcz kościelnie) i zadziornymi wstawkami saksofonu (charakterystycznymi dla Nika Turnera). Żeby całe wydawnictwo było takie! W podobnym klimacie, choć jednak bardziej stonowanym, utrzymany jest „Lighthouse at the Edge of the World”. Nastrojowa introdukcja sprawia, że niemal do połowy utworu trzeba czekać, aż zespół wskoczy na właściwe sobie tory. Ale nawet wtedy stara się urozmaicać formułę, dzięki temu na tle powłóczystych syntezatorów rozbrzmiewa rozbudowana partia fletu. „Obscura” ma za zadanie, jak sądzę, przede wszystkim wystraszyć: stąd mnóstwo frapujących dźwięków elektronicznych, które stają się podkładem pod niepokojącą melodeklamację Richardsa. Niestety, to właśnie ona okazuje się najsłabszym elementem tej kompozycji. Może gdybyśmy, zamiast Jerry’ego, usłyszeli kogoś o bardziej charyzmatycznym i charakterystycznym głosie (na przykład Michaela Moorcocka, który współpracował przecież z Hawkwind) – efekt byłby dużo ciekawszy. „Turn You On” to powrót do narracji hawkwindowej, wzmocnionej zapadającym w pamięć solem gitary i pojawiającymi się na drugim planie organami. Niestety, zaraz potem zespół ponownie postanawia wyciszyć emocje i raczy słuchaczy nieco inną wersją „Obscury”. Tym razem jest to brzmiący bardziej sielankowo, ponownie okraszony melodeklamacją, numer „Kites”. Tytuł niby to usprawiedliwia (nawet odgłosy mew), ale nie zmienia to faktu, że gdyby tego kawałka na „Time” zabrakło, nic złego by się nie wydarzyło. Na szczęście pojawiający się tuż po nim „To the New Age” – z hardrockowym popisem Richardsa na gitarze – pozwala zapomnieć o poprzedniku. Cóż z tego, skoro chwilę później otrzymujemy „Empire of Sand”. Nie, to nie jest zła kompozycja sama w sobie. Przypomina ambitne popowe piosenki z końca lat 80. XX wieku. Tylko czy od zespołu Hawklords oczekujemy, aby naśladował Marka Almonda (robiąc to zresztą bez jego gracji)? O utworze ostatnim wspomnę tylko, że jest, ale pisać więcej nie mam o nim zamiaru. Jeśli go posłuchacie, to jedynie na własną odpowiedzialność. Dlaczego? Bo to okraszona mówiącym wszystko podtytułem „Dead Fred Hard Dance Mix” wersja chwalonego powyżej „Turn You On”. Brrr! Skład: Jerry Richards – śpiew, gitara elektryczna, gitara akustyczna, muzyka (1-6,8,9) Chris Aldridge – saksofon, flet Philip Reeves (Dead Fred) – fortepian, organy, syntezatory, muzyka (2,4,6,7) Tom Ashurst – gitara basowa Dave Pearce – perkusja
gościnnie: Adrian Shaw – gitara basowa (4)
Tytuł: Time Data wydania: 6 sierpnia 2021 Nośnik: CD Czas trwania: 52:52 Gatunek: rock W składzie Utwory CD1 1) Speed of Sound: 06:16 2) Lighthouse at the Edge of the World: 06:53 3) Obscura: 04:48 4) Take Off Your Mask: 07:58 5) Turn You On: 05:30 6) Kites: 05:34 7) To the New Age: 05:37 8) Empire of Sand: 04:28 9) Turn You On [Dead Fred Hard Dance Mix]: 05:48 Ekstrakt: 60% |