Jak dla mnie – test był zupełnie wystarczający. Owszem, każda w miarę zaawansowana Ajka potrafi przecież rozpoznać swego nosiciela w zwierciadle, ale dotychczas nie było jeszcze takiej, która wykazywałaby przy tym aż tak gigantyczną, a przy tym tak zróżnicowaną estetycznie próżność! Drugą różnicę między standardowymi automatami a moimi załogantami stanowił zakres posiadanej przez nich wiedzy. Wpojono im ją na poziomie solidnych uczelni akademickich, słusznie wychodząc z założenia, że świadome wybory wariantu działania w sytuacjach krytycznych muszą polegać na pełnym dostępie nie tylko do informacji, ale i do wzorców etycznych i kulturowych wspólnych dla większej części ludzkości. Skoro zaś o etyce… Z tym kompanijni spece od AI mieli największy problem. Dekalogu zaimplementować moim robotom najzwyczajniej w świecie się nie dało. Chociaż z trudem, bo z trudem, ale pojmowały ideę Bytu Transcendentalnego, to nie do końca rozumiały przykazania od pierwszego do czwartego, a szóste i dziewiąte w ogóle ich nie dotyczyły. W dodatku Watykan wyraził stanowczy sprzeciw, żądając od Trzeciej Kompanii Transportowej miarodajnej odpowiedzi, gdzie w pierwszych samoświadomych robotach skrywa się dusza. To jednak nie był koniec kłopotów. Zwykłe cztery prawa Asimova, zaakceptowane już dwieście lat temu w powszechnym referendum jako podstawa działania AI w całej galaktyce, uznano za dalece niewystarczające dla zamierzonych prób, bo zbytnio unifikujące mentalnie obiekty badań. Dlatego też Asimova bez żadnych uzupełnień wgrano wyłącznie mechanikom, znajdującym się najniżej w hierarchii. Sztauer otrzymał dodatkowo Prawa Yudkovsky’ego. Nawigatorzy – zestaw Reguł Langforda, zaś cyberoficer – Normy Tildena. Jak się potem okazało, programiści zapomnieli o drobiazgu –o tym, że moja załoga, dla zachowania pełnej efektywności, musi bez ograniczeń wymieniać się informacjami, więc już po pierwszych trzech parsekach podróży, ledwie, ledwie wlazłem do anabiozera, elektroniczni załoganci poprzekazywali sobie wzajemnie całe know how, w tym posiadane infobezpieczniki etyczne. Ze sobą współpracowali bowiem koncertowo i błyskawicznie wypełniali zarówno polecenia pokładowej Ajki, z której na razie w Suśle C nie zrezygnowano, jak i moje. Przy czym do mnie od samego początku odnosili się wręcz czołobitnie. Wpojono im nawet sztukę kłaniania się, co, przyznam, najpierw przyprawiało mnie o ataki niepohamowanego śmiechu, ale później budziło już wyłącznie rosnące zażenowanie. Fabryka projektująca tych cybermarynarzy z uruchomieniem masowej produkcji czekała jedynie na rezultaty ostatecznego sprawdzianu: zakończenie pierwszych rejsów pod moim dowództwem. Koniec końców, Suseł C pożegnał dok i, wyładowany po brzegi mrożoną roślinną biomasą (rozumiecie, strzeżonego… Kompania jednak wolała nie ryzykować z cenniejszym ładunkiem), produkowaną w ruchu ciągłym w orbitalnych farmach w zero G w niemal każdym zasiedlonym przez ludzi układzie, odcumował wiązki pól siłowych, odpadł od pirsu unoszącego się sto pięć mil nad Deimosem i ruszył w swój dziewiczy rejs. Szedł niedaleko – wprost na Gwiazdozbiór Żagla, 31 lat świetlnych od Ziemi. Tak, nie mylicie się, lecieliśmy na planetę HD85512b. Po wstępnym terraformowaniu miała nie tylko nawet znośną grawitację, ale i klimat. Stała się więc planetą hodowlaną, galaktycznym dostawcą najlepszej zmodyfikowanej genetycznie krowiny, smakowo podobnej do antycznej wołowiny z Kobe, przysmaku połowy odpowiednio zasobnej w kredyty ludzkości. Na potrzeby zwiększonej grawitacji na HD 85512b naukowcy i farmerzy wypracowali miliardową populację nowych, trawożernych ras, muskularnych i niemal bezmózgich pięciotonowców na krótkich, silnych nogach. Poza rozlicznymi zaletami, miały jedną podstawową wadę: bez opamiętania żarły i rosły więc, no cóż… sami rozumiecie. Produkty ich przemiany materii trzeba było nieustannie z tej przemiłej planetki wywozić. Setkami milionów ton. Inaczej efekt cieplarniany rozwaliłby jej świeżą biosferę w trymiga! Gdzie wywozić? A choćby do orbitalnych pieczarkarni na granicy układu. A stamtąd mrożoną grzybową krajankę, podstawowy obok syntetycznego tofu półprodukt spożywczy dla czterystu miliardów galaktycznych konsumentów, wprost do żywnościowego centrum przetwórczo-logistycznego za naszym własnym okołosłonecznym pasem Kuipera. Trzecia Kompania Transportowa nie cierpiała pustych przebiegów. I dlatego Suseł C musiał część swego dziewiczego zamkniętego kręgu pokonać jako gigantyczny szambowóz z liofilizowanym wsadem. Nie ma co się śmiać. Gówniana robota, ale jednak robota!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W nadświetlną weszliśmy gładko, tuż po majestatycznym wpłynięciu Susła na Wielki Szlak Transgalaktyczny, kiedy tylko dopilnowałem formalności i powysyłałem ostatnie raporty. Pokładowa Ajka zaprosiła mnie grzecznie do anabiozera, rejs zaplanowano bowiem na standardowy miesiąc w jedną stronę. W czasie mojego snu Ajka i cyberzałoganci mieli zajmować się wszystkim, co trzeba. Od łączności z dokerami po negocjowanie premii z pilotami lokalnych holowników. Także podczas cumowania i przeładunku frachtu na orbicie HD85512b. Właśnie o to zarządowi Kompanii chodziło: sztuczna załoga miała zostać sprawdzona wszechstronnie podczas każdego z etapów podróży. W czynnościach także zwyczajowo na Szlaku mniej formalnych. W razie czego można było mnie wybudzić, bym samodzielnie podejmował niezbędne decyzje. Ale jakież tu decyzje, skoro trasa prosta jak strzelił, zero studni grawitacyjnych po drodze, a ruch uporządkowany aż do krawędzi nudy? Spodziewałem się więc pobudki dopiero po zakończeniu rejsu, po powrocie statku na Deimosa, ale srodze się pomyliłem. Wydawało mi się, że ledwo zmrużyłem oczy, a już kojący głos Ajki wypełnił kapsułę, w której unosiłem się w ochronnym żelu, popodłączany do dziesiątków przewodów: – Komandorze Snuff, na pokładzie doszło do sytuacji nadzwyczajnej. Niezbędna jest pana obecność na mostku… Musiałem odczekać, aż biomedy wypompują otaczający mnie kisiel, usuną ochronne zatyczki i terminale, żeby móc zapytać, co się stało, ale Ajka nie czekając na moje definitywne rewitalizowanie, dokończyła komunikat rzucając tylko sześć słów: – Doszło do buntu załogi. Są ofiary. Na mostku zastałem obraz nędzy i rozpaczy. Połamane konsole, porysowane wskaźniki, zacinający się holoekran, na którym cyfry wręcz krzyczały o stanie alarmowym w maszynowni, pustych ładowniach i utracie kursu, ale co najgorsze – rozczłonkowane korpusy kilku z moich cybernetycznych załogantów. Leżały pod ścianą wejściową na gustownie ułożonej pryzmie. Rozpoznałem resztki obu nawigatorów, złoty łańcuch sztauera oraz sklejonych na mur dwóch mechaników: pierwszego w gatkach czarnych, drugiego zaś w zielonych. Tęczowego na mostku nie było, potem okazało się, że wyrzucono go w otwarty kosmos. Uniosłem wzrok i zamarłem. Na jednym z dwóch centralnie umieszczonych foteli, rozparty niczym sam prezes Vranec, siedział cyberoficer. Na pagonach mu przybyło, miał już stopień pułkownika. Jednak, kiedy tylko na niego spojrzałem, natychmiast zerwał się z siedziska, stanął na baczność z czujnikami usznymi postawionymi na sztorc, wybałuszył te swoje kamerki na minisiłownikach i wyszczekał meldunek niczym rasowy garnizonowy zupak: – Starszy cyberoficer Tild (nawet imię sobie sam nadał, łobuz!) melduje: stan załogi jeden. Jeden obecny! Reszta nieobecna, nieusprawiedliwiona. Statek po załadunku w układzie HD85512b i obraniu kursu powrotnego na układ Sol, po przebyciu siedmiu parseków Wielkim Szlakiem Transgalaktycznym zszedł z kursu z powodu buntu części załogi, po ogłoszonym przez nią bezprawnie strajku. Bunt uśmierzyłem osobiście, w drodze użycia siły fizycznej oraz kleju molekularnego. Niestety, podczas tłumienia zamieszek na pokładzie, większość załogi wpadła w nieodwracalne dysfunkcje i została przeze mnie definitywnie wyłączona, a system nawigacyjny Susła stał się niedostępny, z powodu odcięcia mnie od niego przez pokładową Ajkę. W trakcie walk na pokładzie, na skutek sabotażu ze strony sztauera Yudko, zrzuciliśmy ładunek. – Cały?! – Wyobraziłem sobie piramidy zeschnietych na kamień odchodów rozsypanych po Szlaku i zimny pot mnie oblał. Przy nadświetlnych prędkościach z taką przeszkodą przed dziobnicą nie było mowy o normalnej żegludze gwiazdowej. Żaden ekran ochronny, żadne pole siłowe nie miało tyle mocy, by wycinać sobie przejście przez zanieczyszczony obszar. Ruch musiałby więc najpierw zwolnić, a potem się zatrzymać. Inaczej doszłoby do tysięcy kolizji. Na szczęście minęły już czasy, gdy flota w nadświetlnej poruszała się na ślepo – Ajki międzygwiezdnych statków mogły z powodzeniem wykrywać niemożliwe do usunięcia przeszkody wystarczająco wcześnie, by unikać zderzeń i zmieniać kurs. Ale sto milionów ton skamieniałych krowich placków o rozmiarach koła traktora, to było zdecydowanie za dużo nawet dla największych okrętów wojennych, co dopiero dla cywilnych, nieuzbrojonych masowców. |