W połowie lat 70. ubiegłego wieku Kazimierz Sławiński – pisarz, który wymyślił postać kanoniera Franciszka Dolasa – przeżył krótki romans z kryminałem milicyjnym. Jego „owocami” stały się dwie mikropowieści wydane w serii „Ewa wzywa 07…”. Ta chronologicznie późniejsza, czyli „Romański krzyż”, wypada wprawdzie słabiej, ale ma znacznie większy rozmach inscenizacyjny.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Przygody kanoniera Dolasa”, na podstawie których Tadeusz Chmielewski nakręcił wojenny miniserial „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” (1969), ukazały się drukiem w 1967 roku. Kiedy więc Kazimierz Sławiński zdecydował się na publikację dwóch mikropowieści milicyjnych w poczytnej serii Iskier „Ewa wzywa 07…”, był już nie tylko znanym, ale i popularnym pisarzem. Przekonanie kogoś takiego do napisania książek, w których pojawiają się nadzwyczaj inteligentni i skuteczni w działaniu funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej, musiało zostać uznane za sukces. Czy okazały się nim również – oczywiście w kontekście artystycznym – oba zeszyty, można (a nawet należy) spierać się. Biorąc jednak pod uwagę, że ukazały się one każdy w nakładzie po sto tysięcy egzemplarzy, autor na pewno nie czuł się poszkodowany. Zwłaszcza że wypłata, jaką otrzymał, zapewne nie była niska. „ Zbrodnia rodzi zbrodnię” (1974) była – oczywiście tylko w pewnym stopniu – oparta na wątkach autobiograficznych (zamordowany na samym początku powieści pułkownik Maurycy Odrowąż został obdarzony elementami życiorysu autora); w przypadku „Romańskiego krzyża” już ich nie odnajdziemy. Co zresztą zrozumiałe, bo po co dwa razy nawiązywać do tego samego. Chociaż… i tu dały o sobie znać lotnicze fascynacje Sławińskiego. W każdym razie akcja rozpoczyna się na lotnisku we Wrocławiu. Kapitan Włodzimierz Chudzik jest dowódcą załogi rejsowego samolotu lecącego ze stolicy Dolnego Śląska do Warszawy. Krótko po starcie maszyna zostaje uprowadzona. Dwóch porywaczy, którymi okazują się niespełna trzydziestoletni inżynier-mechanik Andrzej Piworski i nieco od niego młodszy „wałkoń” (tak określono go w książce) Janusz Kędziorek, chce w ten sposób uciec z „komunistycznego raju” na „zgniły Zachód”, a konkretnie do Wiednia. Kapitan Chudzik jest jednak na tyle opanowany i sprytny, że zamiast skręcić na południe, leci w kierunku zachodnim i ląduje na lotnisku Berlin-Schönefeld, które w tamtym czasie było centralnym portem… Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Porywacze są zaś na tyle głupi i nierozgarnięci, że orientują się, iż zostali wystrychnięci na dudków dopiero, kiedy przez okno samolotu widzą funkcjonariuszy Volkspolizei, czyli tak zwanej Policji Ludowej (odpowiednika naszej MO). Próbują jeszcze uciekać, ale i tak zostają zatrzymani i oddani w ręce przybyłych jak najszybciej się dało z Warszawy esbeków. Co jednak najciekawsze: po wyładowaniu bagaży okazuje się, że na pokładzie maszyny zostaje neseser, do którego nie przyznaje się żaden z pasażerów (również porywacze). I nic w tym dziwnego, ponieważ w środku znajdują się zabytkowe wyroby ze złota: ozdobny łańcuch, figurki oraz… wysadzany szlachetnymi kamieniami tytułowy romański krzyż. Z dokonanego w Berlinie Wschodnim odkrycia najbardziej cieszy się kapitan Eugeniusz Miłosz – funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa z Komendy Głównej MO – który od paru miesięcy prowadzi, dotąd stojące w miejscu, śledztwo w sprawie kradzieży cennych przedmiotów ze złota w jednym z muzeów dolnośląskich. Łańcuch i figurki zostały zrabowane właśnie stamtąd. Ale skąd się wziął ten – nadzwyczaj cenny – krzyż? O jego kradzieży – dla odmiany – nikt nie informował! Kapitan Miłosz i jego podwładny, porucznik Romaniak, mają twardy orzech do zgryzienia, ponieważ wychodzi na to, że doszło do jeszcze jednej kradzieży – nie wiadomo jednak ani kiedy, ani gdzie. Zaczyna się zatem mozolne dochodzenie, a jedynym – i to na dodatek dość mglistym – tropem jest pasażer, który siedział w samolocie w pobliżu porywaczy (przy zajmowanych przez nich miejscach znaleziono bowiem tajemniczy neseser). Kto to? Niejaki Mieczysław Konikowski, który niegdyś pracował jako konserwator zabytków. Od trzech lat jednak utrzymuje się już tylko z prywatnych „fuch” wykonywanych w kościołach na prowincji. Teraz trzeba go najszybciej odszukać i zadać mu stosowne pytania. Tyle że po powrocie wszystkich pasażerów z Berlina do Warszawy Konikowski znika. Nie ma go w jego warszawskim mieszkaniu. Nie ma w Sieklicach Dużych, gdzie właśnie powinien pracować przy renowacji fresków w miejscowym kościele. Sprawa staje się coraz bardziej zagmatwana i dotyka pewnej rodzinnej historii, która – jak się okazuje – sięga czasów wypraw krzyżowych. Kazimierz Sławiński oczywiście aż tak głęboko w czasie się nie cofa, tym bardziej że pozycje ukazujące się w serii „Ewa wzywa 07…” miały mocno ograniczoną objętość i miejsca na drobiazgowe prezentowanie całokształtu śledztwa, nie mówiąc już o dygresjach, zwyczajnie nie było. W tym przypadku ta ograniczoność przekłada się, niestety, na jakość dzieła. Zamiast pełnokrwistego kryminału milicyjnego, otrzymujemy bowiem coś, co przypomina raczej reportaż. Do dziennikarskiej formy zbliża „Romański krzyż” skrótowa narracja, operowanie krótkimi zdaniami i popychanie akcji do przodu dialogami, które zastępują opisywanie żmudnych czynności stricte kryminalistycznych. Szkoda, bo z tego wyszłaby naprawdę niezła historia, gdyby tylko autor mógł – pozostając przy tak bliskiej Sławińskiemu nomenklaturze lotniczej – rozwinąć skrzydła. A tak mamy szast-prast i bandyci trafiają za kratki. Uczciwie przyznajmy jednak, że po drodze całkiem sporo się dzieje – zostaje popełnione morderstwo, milicjanci trafiają na ślady innych przestępstw, a kapitan Miłosz ma okazję wizytować „duże wzorowe gospodarstwo rolno-hodowlane”. Chodzi oczywiście o Państwowe Gospodarstwo Rolne, które w epoce „środkowego Gierka” nie miało prawa być – przynajmniej w literaturze – małym i zaniedbanym.
Tytuł: Romański krzyż Data wydania: 1975 Format: 46s. Gatunek: kryminał / sensacja / thriller Ekstrakt: 50% |