powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CCVIII)
lipiec-sierpień 2021

Non omnis moriar: To co my w końcu gramy, panowie?!
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj po raz drugi – po kilku latach przerwy – francuski zespół jazzrockowy Zoo.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Takie powroty jeszcze mi się w tej rubryce nie zdarzały. Owszem, o paryskim zespole Zoo pisałem już w „Non omnis moriar”, ale było to w… grudniu 2015 roku. W – chciałoby się powiedzieć – zupełnie innym świecie. Teraz wracam do niego, zagłębiając się po raz kolejny w sekrety francuskiego rocka i fusion z lat 70. ubiegłego wieku. Czasu minęło sporo, więc należy się czytelnikom mała rekapitulacja. Grupa powstała w 1968 roku i od samego początku wyróżniała się wyjątkowo rozbudowanym składem. Początkowo tworzyli ją: wokalista Joël Daydé, gitarzyści Pierre Fanen (solowy) i Tony Canal (rytmiczny), klawiszowiec André Hervé, basista Michel Hervé (w przyszłości obaj bracia staną na czele formacji Z.O.U), skrzypkowie i saksofoniści w jednym Daniel Carlet i Michel Ripoche oraz bębniarz Christian Devaux. Jeszcze przed nagraniem debiutanckiej płyty, co miało miejsce w kwietniu 1969 roku, Canal przerzucił na inny instrument – trąbkę, w efekcie czego grupa zmuszona była przyjąć do składu dziewiątego muzyka – gitarzystę rytmicznego Michela Bonnecarrère’a.
W tym zestawieniu osobowym zespół zarejestrował longplay zatytułowany po prostu „Zoo”, a ukazał się on za sprawą zapomnianej już dzisiaj francuskiej wytwórni Riviera. Czy album spełnił oczekiwania fanów i samych muzyków? Powstał w okresie, kiedy jazz-rock nad Loarą i Sekwaną dopiero raczkował. Paryska formacja przecierała więc dopiero szlaki dla siebie i innych; na dodatek nie zawsze potrafiła wyzwolić się z inspiracji amerykańskim rockiem psychodelicznym oraz grupami spod znaku „british invasion”. To oczywiście nic złego, wiele grup przyznawało się do czerpania wzorców z tych źródeł, lecz jednocześnie wpływało to na rozmywający się przekaz. Jakby członkowie Zoo nie potrafili się do końca zdecydować, co chcą grać. Wywołało to pewne napięcia i ostatecznie doprowadziło do zmiany na kluczowej pozycji – wokalisty. Z kolegami pożegnał się Joël Daydé, którego miejsce zajął przybysz z drugiej strony kanału La Manche – Anglik Ian Bellamy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Drugą zmianą personalną, jaka się dokonała, było odejście gitarzysty Pierre’a Fanena (do zespołu Tribu). Na zwolniony przez niego etat nie przyjmowano jednak nikogo nowego – głównym gitarzystą (zarówno solowym, jak i rytmicznym) został teraz Michel Bonnecarrère. Tym samym „nowe” Zoo stało się septetem. Po wszystkich tych perturbacjach przyszła w końcu pora na udowodnienie – względnie potwierdzenie – swojej wartości, co oznaczało konieczność nagrania drugiej płyty. Tym razem sesja odbyła się w paryskim studiu Barclay (a nie, jak poprzednio, w de la Gaité). Różnicą było także to, że nie odbyła się ona za jednym zamachem, ale ciągnęła się przez cztery miesiące – od czerwca do września 1970 roku. W tym czasie muzycy spędzili na efektywnej pracy jedynie dwanaście dni, co na pewno nie sprzyjało osiągnięciu w stu procentach zamierzonego celu. Z czego to wynikało? Może z wolnych terminów w Barclay, a może z faktu, że członkowie Zoo mieli także inne zobowiązania (to drugie jest dużo bardziej prawdopodobne).
Najważniejsze jednak, że ostatecznie wszystko zakończyło się szczęśliwie i jeszcze w tym samym roku do sprzedaży trafił longplay „I Shall Be Free”. Jeżeli ktoś narzekał na różnorodność stylistyczną „Zoo”, tym, co grupa zaproponowała na nowym wydawnictwie, mógł być zaskoczony jeszcze bardziej. A jest to dziwne o tyle, że za przygotowanie repertuaru odpowiadało w zasadzie – z wyjątkami – tylko dwóch: André Hervé i Michel Bonnecarrère (każdy „dostarczył” po cztery kompozycje). Wzmiankowane wyjątki to cover utwory amerykańskiej pieśniarki popowo-awangardowej Laury Nyro („Luckie”) oraz – umieszczony na finał płyty – country’owy żart Daniela Carleta („Maggie Mae’s Daughter”). Kolejnym zaskoczeniem mógł być fakt, że chociaż „I Shall Be Free” jest krótsza o cztery minuty od debiutu, to zawiera dwa utwory więcej (dziesięć zamiast ośmiu).
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jaki z tego wniosek? Że brytyjski wokalista i francuscy instrumentaliści zdecydowali się na granie numerów bardziej zwartych i pozbawionych improwizacji. A co za tym idzie – w większym stopniu będących potencjalnymi przebojami. Płytę długogrającą promował singiel z utworami „City Breakdown” i „Plaistow Place” – i właśnie od pierwszego z nich zaczyna się „I Shall Be Free”. Czy można określić go mianem przeboju? Owszem, choć specyficznego. Melodii w nim wprawdzie nie brakuje, lecz uwagę zwraca przede wszystkim zadziorna partia gitary, dynamiczne dęciaki (grające unisono) oraz energetyczny, zbliżający się do granicy krzyku śpiew Bellamy’ego. Funk miesza się tutaj z rockiem i „białym” soulem. Nie mniej dynamiczny jest „New Violins”, w którym z kolei – co sugeruje już tytuł – w części pierwszej wyeksponowane zostają skrzypce Michela Ripoche’a i Daniela Carleta. W drugiej schodzą na dalszy plan, przyćmione nieco przez potężną sekcję rytmiczną i gitarę Bonnecarrère’a, a w finale przez instrumenty dęte.
Utworowi „Benjamin Sacramouse’s Dream” pierwotnie ton nadaje spokojny fortepian, ale z czasem zespół rozkręca się – do głosu dochodzi sekcja dęta, a Michel Hervé i Christian Devaux nadają mu potężny funkowy groove. Niejako po drugiej stronie barykady staje wokalista, który stara się łagodzić emocje. Dla odmiany w „Runaround Lucy” można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z… wczesnym Deep Purple (z czasów, kiedy wokalistą tej formacji był Rod Evans). Decydują o tym majestatyczne organy Hammonda oraz sprzężona gitara. Wbrew pozorom, nie grają na nich Jon Lord i Ritchie Blackmore, lecz André Hervé i Michel Bonnecarrère. Ale wrażenie pozostaje i – co najistotniejsze – powraca ono jeszcze przy okazji umieszczonego na stronie B „Endless Words” (choć tu wyróżnikami stają się psychodelicznie brzmiący fortepian elektryczny i nastrojowa solówka saksofonu tenorowego). Stronę A zamyka natomiast singlowy „Plaistow Place”. Przenosi on słuchaczy w lata 60.; więcej tu bowiem beatu i psychodelii, niż jazz-rocka. Ale za to przebojowości kompozycji tej odmówić nie można.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Strona B pod względem stylistycznym jest jeszcze bardziej zróżnicowana, chociaż może trafniejsze byłoby określenie – rozchwiana. Otwierający ją „I Got Out of My Mind” to blues przechodzący w boogie; z kolei tytułowy „I Shall Be Free” miesza francuski szanson z jazzowo-bluesowymi klimatami knajpianymi (głównie za sprawą fortepianu). W przypadku tego drugiego dochodzą jednak smaczki w postaci pojawiających się w tle Hammondów. „Luckie” to wzmiankowana już wcześniej przeróbka utworu amerykańskiej wykonawczyni Laury Nyro (1947-1997). W oryginalne ukazała się ona dwa lata wcześniej na jej debiutanckiej płycie „Eli and the Thirteenth Confession”. Brzmi ona, jakby została wyjęta z jakiegoś musicalu, a utwierdzają w tym nastrojowe smyczki i saksofony. Jeśli do tego dodamy jeszcze „purpurowy” „Endless Words”, o którym była mowa wcześniej, oraz luzacko-country’owy „Maggie Mae’s Daughter” – będziecie mieć pełen obraz „rozchwiania”, jakie towarzyszyło muzykom, kiedy decydowali się, jak ułożyć repertuar drugiej strony albumu.
I chociaż w każdym ze wspomnianych numerów można doszukać się czegoś wartościowego, umieszczanie ich na jednej płycie było na pewno decyzją ryzykowną. Bo w końcu do kogo adresowali swoją twórczość paryżanie? Kto miał – mówiąc brutalnie – kupować ich płyty? Pytania pozostają otwarte… Chociaż być może muzycy traktowali je zwyczajnie jako okno wystawowe. Pokazywali na co ich stać i w jak różnorodnych gatunkach czują się nadzwyczaj swobodnie. To z kolei przełożyło się na liczne propozycje od innych wykonawców. W latach 1970-1971 Zoo – jako zespół akompaniujący – wziął udział w nagraniu czterech kolejnych longplayów. Z ich pomocy skorzystali francuski pieśniarz Léo Ferré („Amour anarchie”, 1970; „La solitude”, 1971), jego śpiewająca w stylu popowo-soulowym rodaczka Nicoletta Grisoni („Visage”, 1971) oraz – już po odejściu z Aphrodite’s Child – Grek Demis Roussos („Fire and Ice [On the Greek Side of My Mind]”, 1971).
Skład:
Ian Bellamy – śpiew, słowa
Michel Bonnecarrère – gitara elektryczna, muzyka (2,4-6)
Michel Ripoche – skrzypce elektryczne, saksofon tenorowy, puzon
Daniel Carlet – skrzypce elektryczne, saksofon tenorowy, muzyka (10)
André Hervé – fortepian, fortepian elektryczny, organy Hammonda, muzyka (1,3,7,9)
Michel Hervé – gitara basowa
Christian Devaux – perkusja



Tytuł: I Shall Be Free
Wykonawca / Kompozytor: Zoo
Data wydania: 1970
Wydawca: Riviera
Nośnik: Winyl
Czas trwania: 35:50
Gatunek: jazz, rock
Zobacz w:
W składzie
Utwory
Winyl1
1) City Breakdown: 03:50
2) New Violins: 03:35
3) Benjamin Sacramouse’s Dream: 03:28
4) Runaround Lucy: 03:49
5) Plaistow Place: 03:15
6) I Got Out of My Mind: 04:00
7) I Shall Be Free: 03:44
8) Luckie: 02:37
9) Endless Words: 04:41
10) Maggie Mae’s Daughter: 02:42
Ekstrakt: 70%
powrót; do indeksunastwpna strona

193
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.