W rok po publikacji „Śmierci u schyłku nocy” „Dziennik Wieczorny” opublikował w odcinkach kolejną milicyjną mikropowieść Tadeusza Żołnierowicza – „Gdy zapadnie ciemność”. I chociaż nie prezentuje się ona już tak dobrze, jak jej poprzedniczka, to na pewno cieszyła się sporym powodzeniem wśród czytelników i sprawiała, że jeszcze chętniej ustawiali się oni w kolejkach po bydgoski dziennik.  |  | ‹Śmierć u schyłku nocy / Gdy zapadnie ciemność›
|
Lata 60. ubiegłego wieku, czyli okres rządów Władysława Gomułki, to w historii Polski Ludowej okres tak zwanej „małej stabilizacji”. Po czasach stalinowskich nastąpiło złagodzenie reżimu, wprowadzono nawet pewne reformy. Nie poprawiły one jednak znacząco sytuacji społecznej i gospodarczej w kraju. Wciąż brakowało wielu towarów, a kolejki do sklepów były bolesną codziennością. Szukając winnych, powoływano specjalne komisje, jak chociażby w głośnej sprawie nieprawidłowości w handlu mięsem, która dała początek jednej z największych po wojnie afer gospodarczych PRL-u. Zirytowany pierwszy sekretarz żądał od sądu (i sędziego Romana Kryże) surowych wyroków i takie właśnie – niewspółmierne do win popełnionych przez oskarżonych – zapadły. Dość powiedzieć, że w jednym przypadku wykonano nawet karę śmierci przez powieszenie. Wszystko po to, by społeczeństwo – po pierwsze – zrozumiało, kto jest winien problemom aprowizacyjnym, oraz – po drugie – miało świadomość, że odpowiedzialni za to złodzieje zostaną przykładnie ukarani. Dlaczego przywołuję „aferę mięsną” (z lat 1964-1965) akurat przy okazji omawiania kolejnej mikropowieści Tadeusza Żołnierowicza? To proste: ponieważ w „Gdy zapadnie ciemność” bydgoski dziennikarz, publikujący na łamach popołudniowego „Dziennika Wieczornego”, podjął bardzo podobny temat (choć miał tyle wyczucia, by nie pisać o kradzieżach mięsa). Tekst ten ukazał się niemal rok po poprzednim, czyli omawianej przed tygodniem „ Śmierci u schyłku nocy” (1970); wydrukowano go w szesnastu odcinkach, w numerach od 68 do 83. Nie był więc, jak widać, szczególnie rozbudowany. Ale to akurat typowa cecha pisarstwa Żołnierowicza, który lubił lakoniczny, reporterski styl i jak ognia unikał psychologizowania, skupiając się na tym, co z punktu widzenia czytelnika bydgoskiej popołudniówki było zapewne najistotniejsze i najbardziej pożądane, to jest na… zbrodni i sensacji. A tych w opowiadaniach z kapitanem Sieniuciem i porucznikiem Altarem w rolach głównych nigdy nie brakowało. Początek „Gdy zapadnie ciemność”, które swej edycji książkowej doczekało się dopiero w 2017 roku (w jednym tomie ze „ Śmiercią u schyłku nocy”), jest groteskowo-sensacyjny. Jest połowa października; zmrok zapada wcześnie, więc kiedy niejaki Harmaciński – pracownik fabryki kotłów parowych – mocno wstawiony opuszcza knajpę około dwudziestej, jest już ciemno. Powrót do domu okazuje się dla niego prawdziwą gehenną; w pewnym momencie, nie mogąc utrzymać pionu, przewraca się i dalej „idzie” na czworaka. Tak trafia na leżącego pod drewnianym płotem mężczyznę. Myśli, że nieznajomy też jest pijany, nawet próbuje pomóc mu się podnieść, ale nic z tego nie wychodzi. Pewnie dlatego, że ma on wbity w serce nóż. Łatwo sobie wyobrazić szok Harmacińskiego! Przy ofierze milicjanci nie znajdują żadnych dokumentów, a jedynie kluczyki od samochodu. Nie znaleziono też nigdzie w pobliżu narzędzia zbrodni. Sprawa przedstawia się więc wyjątkowo tajemniczo. Tym bardziej że kiedy godzinę wcześniej przechodził tamtędy patrol MO, ciała na ulicy nie było. Można zatem uznać, że mężczyznę zamordowano gdzie indziej – sekcja zwłok wykazała bowiem, że stracił życie około godziny osiemnastej – a dopiero potem podrzucono je na przedmieście miasteczka. Dodajmy: miasteczka prowincjonalnego (które do samego końca pozostaje anonimowe), leżącego mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów od Wrocławia (co jest o tyle zastanawiające, że do tej pory Żołnierowicz umieszczał akcję swoich tekstów w okolicach Bydgoszczy i Torunia). Kapitan Sieniuć i porucznik Altar, na których biurko trafia sprawa, z początku wydają się z jej powodu mocno zagubieni. Bo jak tu szukać mordercy, skoro nawet nie wiadomo, kto został zamordowany. Z pomocą, jak to często bywa, przychodzi im przypadek, za sprawą którego udaje się wreszcie ustalić personalia ofiary – to Sylwester Korczyński, kierowca pracujący w spółdzielni mleczarskiej we Wrocławiu. Tym samym dysponujący służbową ciężarówką, klucze od której znaleziono przy jego zwłokach. Ustalenie personaliów to jak uchwycenie końcówki nitki, teraz wystarczy tylko podążyć za nią kłębka. Ale to się tylko tak łatwo mówi. W rzeczywistości śledztwo wlecze się niemiłosiernie. Zarówno Sieniuć, jak i Altar muszą wyjeździć i wychodzić masę kilometrów, aby cokolwiek pewnego ustalić. Między innymi dlatego, że przesłuchiwani w sprawie często nie są z nimi całkowicie szczerzy. „Gdy zapadnie ciemność” jest więc kolejną reportażową mikropowieścią kryminalną Żołnierowicza, w której bydgoskiemu autorowi udaje się przede wszystkim udanie uchwycić koloryt – a w zasadzie to szarość i nijakość – epoki. Zbrodnia, jak się okazuje w finale, nie ma bowiem w sobie nic nadzwyczajnego ani szokującego, a zabójca wcale nie okazuje się przesadnie błyskotliwym „czarnym charakterem”. Dla czytelnika sięgającego po tekst pół wieku po jego publikacji, to raczej przykra wiadomość; dla takiego jednak, który czytał go „na gorąco”, na łamach „Dziennika Wieczornego”, wcale nie musiało to być czymś odstręczającym. Opisana w „Gdy zapadnie ciemność” rzeczywistość była mu przecież bliska, a takich ludzi, jak Sylwester Korczyński, znał zapewne doskonale z własnego otoczenia.
Tytuł: Śmierć u schyłku nocy / Gdy zapadnie ciemność Data wydania: 2017 Format: 123s. Cena: 25,– Gatunek: kryminał / sensacja / thriller Ekstrakt: 50% |