Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj debiutancka płyta norweskiego gitarzysty jazzrockowego Terjego Rypdala.  |  | ‹Bleak House›
|
To oczywiste, że wielka, trwająca już pięćdziesiąt pięć (w przybliżeniu) lat, profesjonalna kariera norweskiego gitarzysty jazzrockowego Terjego Rypdala mogła zacząć się tak wcześnie, gdy był on jeszcze nastolatkiem, z powodów rodzinnych. A mówiąc konkretniej: zaangażowania artystycznego jego ojca. Dzięki temu już na starcie Terje miał przetartych kilka szlaków, a nazwisko samo otwierało wiele drzwi. Lecz nie zapominajmy o najważniejszym: „znajomości” to nie talent. Tego ostatniego nie da się niczym zastąpić. Gdyby młody Rypdal nie miał talentu – powiedzmy wprost: gdyby nie był muzycznym geniuszem – nic by mu tak naprawdę nie pomogło w utrzymywaniu się na szczycie przez kolejne dekady. O nadzwyczajnych zdolnościach instrumentalnych i kompozytorskich przekonuje już dobitnie jego debiutancki album, który Norweg nagrał pół roku po świętowaniu swoich dwudziestu pierwszych urodzin. I chociaż pomogli mu w tym dziele wybitni instrumentaliści, to jednak należy pamiętać, że jeden z tych, któremu później przyszło zyskać największy rozgłos w świecie jazzu, był wówczas… rówieśnikiem Terjego. Przypomnijmy: w 1968 roku, kiedy Rypdal zabierał się za pracę nad swoim płytowym debiutem, nie był wcale „żółtodziobem”; miał już na koncie trzy longplaye zarejestrowane z psychodelicznymi formacjami The Vanguards („Hjemme igjen!”, 1966; „Phnooole”, 1967) oraz Dream („Get Dreamy”, 1967). Wiedział więc, jak poruszać się w studiu nagraniowym. Jak również to, co chce osiągnąć. I chociaż album „Bleak House” okazał się najbardziej eklektycznym w dorobku gitarzysty – usłyszymy na nim rock psychodeliczny, modern jazz i jazz improwizowany – to jednak w każdym gatunku Terje czuł się jak u siebie w domu. Był szczery i przekonujący. Sesja, do której doszło w (istniejącym od 1962 roku) Roger Arnhoff Lydstudio w Oslo, trwała w sumie trzy dni: najpierw muzycy pracowali 7 i 8 października, a potem powrócili jeszcze na chwilę po dwóch tygodniach (22 października). Album ujrzał światło dzienne parę tygodni później nakładem Polydoru, co też było niezwykłe – że tak prestiżowa i znana w świecie wytwórnia zdecydowała się sygnować wydawnictwo debiutanta. Jedno jest jednak pewne: nie żałowała tego później. Kto wziął udział w nagraniu „Bleak House”? Oczywiście Rypdal, który skomponował cały materiał oraz zagrał na gitarach i flecie, jak również w dwóch utworach zaśpiewał. W studiu pojawili się także jego dwaj koledzy z Dream: pianista i organista Christian Reim oraz perkusista Tom Karlsen (ten ostatni zagrał jednak tylko w jednym, ale za to w najbardziej przypominającym repertuar Dream numerze – „Dead Man’s Tale”). Ważną rolę odegrał też basista Terje Venaas, który był absolutnym debiutantem. Ale największą sławę, obok Terjego oczywiście, zdobyli dwaj inni instrumentaliści: saksofonista Jan Garbarek (urodzony w 1947 roku, miesiąc przed Rypdalem) oraz perkusista Jon Christensen (1943-2020). Do tej wyliczanki dodajmy jeszcze, oprócz Garbarka, dwunastu przedstawicieli sekcji dętej (saksofonistów, trębaczy, kornecistów, flecistów i tubistę), których – chociaż nie zawsze wszystkich razem – usłyszeć możemy w czterech kompozycjach (z wyjątkiem pierwszej i ostatniej). Otwarcie albumu to jednocześnie odkreślenie grubą kreską dotychczasowej działalności artystycznej Terjego. Kapitalny siedmiominutowy „Dead Man’s Tale” sprawia bowiem wrażenie żywcem wyjętego z psychodelicznego repertuaru Dream, co potwierdzają nie tylko hipnotyczna sekcja rytmiczna, ale nade wszystko subtelna, zapętlona partia gitary i „kwasowe” organy. Rypdal też zresztą śpiewa, jakby był jednocześnie w innym świecie, choć oczywiście nie podejrzewam go o to, że podczas pracy w studiu poszerzał swoją percepcję jakimiś środkami farmakologicznymi. W finale pojawia się jeszcze – na tle subtelnego mruczanda i usypiających organów – pełen rozmachu flet (zapewne Garbarka). Cóż, jeśli w ten sposób lider chciał złożyć hołd poprzedniej epoce w swojej działalności – piękniejszy udać mu się nie mógł. Zwłaszcza że zaraz potem odważnie wkracza w nową epokę – (bardzo szeroko rozumianego) jazzu.  | |
Zaczyna się ta epoka od zagranego z bigbandowym rozmachem „Wes”. Przydają mu go intensywne dęciaki, nad którymi stara się zapanować – jako dyrygent – Knut Riisnæs. Po tej stricte jazzowej introdukcji pojawia się odskocznia w stronę fusion: najpierw za sprawą solówki Rypdala (brzmiącej jakby Grant Green postanowił zostać gitarzystą rockowym), a następnie popisu Garbarka na saksofonie tenorowym. Jazzman o polskich korzeniach nie oszczędza się tutaj i prowadzi prostą drogą do przesilenia, po którym nie pozostaje nic innego, jak budowanie nastroju od nowa (zajmuje się tym Terje wspomagany przez sekcję dętą). W jeszcze inne rejony Rypdal zaprasza słuchaczy w trzyczęściowej „Winter Serenade” („Falling Snow”, „Snow Storm” oraz „Melting Snow”). Tym razem mamy bowiem do czynienia z najklasyczniejszym… free jazzem. Tytuły poszczególnych części odpowiadają zresztą ich klimatowi: zaczyna się bardzo delikatnie (fortepian akustyczny plus saksofon, a daleko w tle gitara), potem rozpętuje się potężna burza (dęciaki!), a w finale emocje zostają umiejętnie wystudzone (co jest zasługą gitary i spinającego całość klamrą fortepianu).  | |
Stronę B otwiera utwór tytułowy: jazzowy i bardzo melodyjny, lekko kołyszący (gdy go słucham, z miejsca za każdym razem przenoszę się na płynący rzeką niewielki stateczek), zagrany na dużym luzie, ale nie bez – przynajmniej momentami – dużej energii. W ostatnich minutach prawdziwy popis daje lider projektu, który udowadnia, że mimo bardzo młodego wieku, jest już wirtuozem swojego instrumentu i na dodatek niewielu może mu dorównać. W subtelnym „Sonority” Rypdal pokazuje swoje drugie, romantyczne oblicze. To nadzwyczajnie piękna ballada rozpisana przede wszystkim na dwa instrumenty: gitarę i flet. Nie mniej przyjemności przynosi zamykający „Bleak House” miniatura „A Feeling of Harmony”, którą można by określić mianem harcersko-ogniskowej. Wokaliza Terjego snuta na tle delikatnej gitary przywołuje bowiem takie właśnie skojarzenia, choć kiedy dołącza do niego jeszcze grający na flecie Garbarek nastrój nieco się zmienia. Puryści mogą narzekać na debiutancki longplay Norwega: że tyle na nim różnych stylów, jakby nie mógł zdecydować się, co chce grać, którędy podążyć. Z perspektywy ponad półwiecza właśnie ta gatunkowa rozpiętość wydaje się być największą atrakcją płyty. Także dlatego, że w każdym z nich Terje Rypdal wypada przekonująco! Skład: Terje Rypdal – gitara elektryczna, gitara akustyczna (6), śpiew (1,6), flet Jan Garbarek – saksofon tenorowy, flet, dzwonki Christian Reim – organy, fortepian Terje Venaas – gitara basowa Tom Karlsen – perkusja (1) Jon Christensen – perkusja (2-6)
sekcja dęta w składzie: Knut Riisnæs – saksofon tenorowy (3), dyrygentura (2,4,5) Carl Magnus Neumann – saksofon altowy (2-5), flet (2-5) Hans Knudsen – saksofon barytonowy (2,5) Tore Nilsen – puzon (2) Øivind Westby – puzon (2) Kjell Haugen – puzon (2,4,5) Frode Thingnæs – puzon (4,5), tuba (4,5) Frøydis Ree Hauge – róg (5,6) Odd Ulleberg – róg (5,6) Ditlef Eckhoff – trąbka (2) Jarl Johansen – trąbka (2-5) Kåre Furuholmen – trąbka (2,4)
Tytuł: Bleak House Data wydania: 1968 Nośnik: Winyl Czas trwania: 33:08 Gatunek: jazz, rock W składzie Terje Rypdal, Jan Garbarek, Christian Reim, Terje Venaas, Tom Karlsen, Jon Christensen, Knut Riisnæs, Carl Magnus Neumann, Hans Knudsen, Tore Nilsen, Øivind Westby, Kjell Haugen, Frode Thingnæs, Frøydis Ree Hauge, Odd Ulleberg, Ditlef Eckhoff, Jarl Johansen, Kåre Furuholmen Utwory Winyl1 1) Dead Man’s Tale: 07:09 2) Wes: 04:15 3) Winter Serenade: 06:08 4) Bleak House: 07:07 5) Sonority: 05:21 6) A Feeling of Harmony: 02:29 Ekstrakt: 90% |