Po kiepskiej „Zemście wampira”, która bardziej przypominała parodię gatunku, w „Czerwonym alarmie” Andrzej K. Bogusławski wrócił na właściwe tory, nawiązując tym samym do „Świetlistego ostrza”, swojej – bez wątpienia – najlepszej „powieści milicyjnej”. Przy okazji udowodnił czytelnikom, że lubi czerpać inspiracje ze światowej kinematografii.  |  | ‹Czerwony alarm›
|
W drugiej połowie lat 70. XX wieku w polskiej telewizji święcił triumfy – nadawany w soboty (w ramach bloku Studia 2) – brytyjski serial science fiction „Kosmos 1999”. O tym, jak chętnie był on oglądany, zwłaszcza przez młodych widzów spragnionych filmowej zachodniej fantastyki z prawdziwego zdarzenia (a nie siermiężnych produkcji socjalistycznych), świadczy fakt, że jemu właśnie zawdzięcza swój tytuł ostatnia z kryminalno-sensacyjnych powieści Andrzeja K.(rzysztofa) Bogusławskiego. Autor wyjaśnia nawet w taki oto sposób jego znaczenie: „Czerwony alarm (red alert) ogłaszał komandor, dowódca bazy księżycowej Alfa, w chwilach szczególnego zagrożenia”. I takie właśnie „szczególne zagrożenie” – choć dużo bardziej typowe, bo ziemskie – pojawia się w książce, w której przez niemal cały czas przenikają się dwa wątki: polowanie na seryjnego zabójcę kobiet oraz poszukiwania porwanego dziecka. „Czerwony alarm” ukazał się w publikowanej przez Wydawnictwo Obrony Narodowej serii „Labirynt”, a miało to miejsce trzy lata po premierze niezłego (i dlatego zekranizowanego) „ Świetlistego ostrza” i skrajnie rozczarowującej „ Zemsty wampira”. Można więc było mieć pewne obawy o kondycję pisarską Bogusławskiego, zwłaszcza że MON chętniej wydawał książki o większym ciężarze propagandowym, co – to była swoista prawidłowość – niekorzystnie wpływało na ich jakość artystyczną. „Zemsta wampira” jest zresztą tego najlepszym przykładem. Na szczęście w tym przypadku pisarz podążył szlakiem przetartym przez „Świetliste ostrze”, w którym Milicja Obywatelska również stara się wytropić osobę odpowiedzialną za śmierć kilkorga osób. „Czerwony alarm” zaczyna się z „górnego C”. Po ucieczce z domu nastoletnia Małgorzata Kersztyn, skonfliktowana z rodzicami, którzy ani jej, ani jej bratu nie poświęcają należytej uwagi, włóczy się po ulicach Warszawy. Ma wyjątkowego pecha, ponieważ na jej drodze staje psychopatyczny morderca. Pozbawia dziewczynę życia ciosem karate (sic!) w tył głowy. Kiedy ucieka z miejsca zdarzenia, zwraca na niego uwagę patrol MO. Milicjanci rzucają się w pogoń, lecz bandzior znika w bramie starej kamienicy i – niemal dosłownie – wyparowuje. Jak się okazuje, Małgosia to prawdopodobnie jego trzecia ofiara; wcześniej w podobny sposób zabił prostytutkę i striptizerkę. Kersztynowa nie była ani jedną, ani drugą, co znaczyłoby, że o wybraniu jej na ofiarę musiał zdecydować inny czynnik. Jaki? – na to pytanie stara się znaleźć odpowiedź kapitan Zakrzewski, któremu pomaga porucznik Zbigniew Pomierański z komendy śródmiejskiej. Ten ostatni zostaje wplątany w sprawę przypadkowo, mieszka bowiem w kamienicy, w której rozpłynął się w powietrzu ścigany. Zna wszystkie zakamarki domu, który ma przechodnie podwórko i kilka wyjść. Na dodatek dozorca dość specyficznie traktuje swoje obowiązki i przymyka oko na niezameldowanych lokatorów. A trzeba brać pod uwagę, że zabójcą Małgorzaty był właśnie jeden z nich. Kamienica przypomina więc stóg siana, w którym trzeba znaleźć igłę. Ale szukają jej nie tylko funkcjonariusze MO… I tu dochodzimy do drugiego wątku, który związany jest z szykowanym przez pewien warszawski gang „skokiem stulecia”. W „oblężonym” przez milicjantów domu znajduje się jeden z członków szajki. By umożliwić mu bezpieczne wyjście, bandyci decydują się na odwrócenie uwagi „gliniarzy” poprzez uprowadzenie dziecka. Ba! i to nie pierwszego lepszego dzieciaka, lecz syna porucznika Pomierańskiego. Fabuła „Czerwonego alarmu” jest mocno skondensowana: zaczyna się w poniedziałek wieczorem, a kończy – nie licząc epilogu – w środę krótko po północy. W sumie niespełna trzydzieści godzin. I całkiem sporo w tym czasie się dzieje. Dla czytelnika ma to swoje dobre i złe strony. Dobre, bo na pewno nie grozi mu nuda; złe, bo po niektórych motywach autor jedynie się prześlizguje. A kilka spraw – jak chociażby relacja Małgorzaty Kersztyn z ojcem – aż prosi się o rozwinięcie. Nie zaszkodziłoby również, gdyby napędzająca akcję historia zabójcy kobiet została potraktowana z większym pietyzmem. Wszak, za co warto Bogusławskiego pochwalić, w kwestii podbudowy psychologicznej tego wątku jest on na polskim rynku prekursorem (lata później podobnie do takiej tematyki podejdą autorzy skandynawscy). Inna sprawa, że można tu dostrzec także pewne inspiracje „Psychozą” Alfreda Hitchcocka (nie, wcale nie chodzi o scenę pod prysznicem!). W ogóle nawiązań filmowych jest w powieści więcej. Chociażby cyfrowe pseudonimy członków gangu, które z miejsca przywodzą na myśl sposób, w jaki w Bondowskich obrazach przedstawiana była organizacja Widmo. Pytanie tylko, czy był to oryginalny pomysł polskiego pisarza, czy może był on wśród tych szczęśliwców, którzy przed 1980 rokiem oglądali przygody agenta 007?
Tytuł: Czerwony alarm Data wydania: 1980 ISBN: 83-11-06395-8 Format: 214s. Gatunek: kryminał / sensacja / thriller Ekstrakt: 60% |