– Widzę, że bogowie pozwolili ci odzyskać siły. – Szaachann zmierzył go taksującym wzrokiem. – Wiele wskazywało, że utraciłeś już ich łaski. Czy odpowiada ci twoja komnata? – Ostatnie pytanie rzucił mimochodem, ale było pełne pogardy i przekąsu. Hassem uważał, że była ciasna i uwłaczała jego godności, zmusił się jednak, by zachować spokój i opanowanie. – Dziękuję, wuju, jest wystarczająca – odparł z zimną uprzejmością. Nie przegapił kolejnego spośród wielu znaczących sygnałów świadczących, że nie jest mile widziany w Lagasz. – Jestem coraz silniejszy i coraz częściej myślę o Urhussum… – Nie! Nie zgadzam się. Nie chcę o tym słyszeć! – uciął Szaachann ostro, przewidując kierunek, w jakim Hassem prowadził swój wywód. – Gościna i schronienie to wszystko, co ode mnie dostaniesz, bratanku. Nie proś o więcej: ani o zbrojnych, ani o złoto na najemnych. Straciłeś miasto, poniosłeś porażkę i już tego nie zmienisz. Nasserheh to twój wróg, nie mój. Gniew i poczucie niesprawiedliwości zagotowały się w Hassemie. Czuł się poniżony –bardziej, niż gdy stał w swej dawnej sali tronowej jako jeniec. Czuł gorycz nadziei, która obróciła się w proch, bo w uszach brzęczały mu jeszcze słowa Nasserheha: „aby wspomnienie o tobie wzburzało coś więcej niż pył i piasek”. Przez Szaachanna był skazany tylko na piach. Na poniżenie i małość. Z ogromnym trudem poskromił furię gorzejącą mu w sercu. I poprzysiągł, że znajdzie sposób, aby osiągnąć swoje cele. Sprawi, że nadejdzie ten dzień. Nabrał pewności, że tak się stanie, gdy tylko lepiej poznał małego kapłana. Gizzoh kłaniał się i uśmiechał, ale czaiła się za tym ambicja tak duża, że mógłby obdzielić nią kilka osób. Hassem potrzebował właśnie kogoś takiego. Kogoś, kto szuka swojej szansy. Mały kapłan nie był ulubieńcem króla. Ensi Szaachann otaczał się ślepo posłusznymi ludźmi, wśród których sprytny i przebiegły Gizzoh nie miał ani przyjaciół, ani krewnych. Omijały go pochwały i rzadko pozwalano mu zachować dary, gdy przychodził moment podziału. Szaachann ledwie tolerował małego kapłana. Być może w swym pędzie do wielkości Gizzoh popełnił jakiś niewybaczalny błąd, którego król już mu nie zapomniał, a może była to po prostu niechęć od pierwszego momentu, tak banalna i ludzka. Ensi często dawał upust tej niechęci, drwiąc z kapłana publicznie, odbierając mu szacunek i życzliwość innych. Położenie, w jakim znalazł się mały kapłan, było niełatwe. Musiał wiedzieć, że przy tym królu donikąd nie zajdzie. Ta świadomość tkwiła w nim jak drzazga, kłując boleśnie i głęboko, nie chcąc zniknąć. Hassem mógł mu zaufać. Zrobiłby to nawet, gdyby nie zawdzięczał temu człowiekowi życia. Wiedział, że to Gizzoh sprowadził medyka, gdy wszyscy inni odeszli. Kto wie, może gdyby nie jego opieka, Hassem już by nie żył? Nazbyt otwarcie wuj dawał do zrozumienia, że gardzi jego obecnością i rad byłby widzieć go raczej martwym niż gościem swego pałacu. Gdy Hassem odzyskał siły, Gizzoh zaczął przedstawiać mu żołnierzy niezadowolonych z dotychczasowych rządów. Stopniowo poznawał też innych ludzi, którzy patrzyli na niego jak na wyjątkową szansę. Dostrzegali zarówno potencjał, co nadarzającą się okazję. Przyjaciele kapłana przedstawiali go kolejnym przyjaciołom. Tak zaczął tkać wokół siebie sieć zdeterminowanych sojuszników – mozolnie powoli, świadom pułapek, które w każdej chwili mogły go zniszczyć, gdyby któryś z nowych sojuszników stwierdził, że bardziej opłaca się sprzedać go, aniżeli narażać prawowitemu władcy. Hassem marzył o odzyskaniu Urhussum i nie zamierzał rezygnować ze swych marzeń. Były one jednak odleglejsze z każdym dniem. Z każdym kolejnym dniem, gdy Szaachann drwił z niego publicznie, okazując mu pogardę, wypytując go o przegraną bitwę, o późniejsze zdarzenia… Upokorzenia. Niewolę. Zmuszał się, aby być cierpliwym. Obserwował otoczenie Szaachanna, wychwytując w nim słabości, pęknięcia w fasadzie władzy. Stopniowo układał plan. Plan, dzięki któremu odzyska władzę i honor. Hegal, czternastoletni syn Szaachanna, miał objąć rządy nad Lagasz po śmierci swego ojca, dlatego król był wobec niego surowszy niż wobec innych. Krytykował powolność, z jaką chłopiec nabierał umiejętności w walce, i wytykał mu każdą słabość podczas rytuałów religijnych. Często porównywał go do Girunhema, który był następny w kolejce do tronu i którego skrycie uważał za inteligentniejszego i znacznie bardziej utalentowanego pretendenta. Chłopcy nienawidzili się szczerze i rywalizowali, gdy tylko nadarzała się okazja.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Hassem polubił Hegala i często spędzał z nim czas, ucząc go walki wręcz i strzelania z łuku. Więzy krwi pozwoliły im stworzyć bliską przyjaźń niemal bez trudu. Hegal doceniał rady starszego, doświadczonego krewniaka, który był jedną z niewielu osób poświęcających mu swój czas i uwagę. Było coś jeszcze. W towarzystwie Hassema młody książę czuł się dorosły i wyjątkowy. Oczarowany słuchał o tym jak wspaniałą i wielką ma przed sobą przyszłość. Hassem pozwalał mu odczuć, że w niego wierzy, a Hegal potrzebował stronników. Czuł się osamotniony. Bał się pogardy surowego ojca. Nieustannie czuł presję i lęk, że popełni mały błąd, czy choćby niezręczność, które przekreślą jego szanse na dziedziczenie tronu, a może nawet będą kosztować go życie. Przy Hassemie mógł być sobą, a jednocześnie kimś więcej. Kuzyn rozmawiał z nim jak z kimś wspaniałym i pozbawionym wad. – Ciebie i Girunhema dzieli niewiele lat, dlatego królowi wydaje się, że ma wybór. Ale myli się. To ty jesteś pierworodnym, nigdy o tym nie zapominaj. Gdyby bogowie chcieli, by to twój brat rządził Lagasz, przyszedłby na świat pierwszy, zamiast ciebie. Twój ojciec myli się próbując odmienić porządek ustalony przez naturę. Bogowie wybrali. Hegal, ciężko łapiąc oddech po ćwiczeniach, odłożył na bok miecz i usiadł obok Hassema. Rozmawiali jak zwykle ściszonymi głosami tak, aby nikt inny nie mógł usłyszeć. – Mój brat mnie nienawidzi. Czasem przeszukuję swoje posłanie, bo boję się, że podrzuci mi żmiję albo jadowitego pająka, żeby się mnie pozbyć… On albo ojciec. – Nigdy nie czujesz się tu bezpiecznie? Hegal poprawił wiązania tuniki i potrząsnął głową. – Nigdy. Zawsze mam wrażenie, że to kwestia dni. – Należy ufać instynktom – odparł Hassem, świadomie karmiąc lęki chłopca, choć wiedział, że Szaachann jest surowszy wobec niego tylko dlatego, że oczekuje więcej od następcy tronu aniżeli od innych. Nie kryło się za tym nic więcej, żadna nienawiść. Tylko ojcowska, twarda ręka. Ale bojaźń i obawy chłopca mogły być użyteczne. Sprawi, że staną się jeszcze silniejsze. Aż młody książę nie będzie umiał myśleć o niczym innym, tylko o wyimaginowanych zagrożeniach. – Myślę, że zasługujesz, aby być królem Lagasz, kuzynie. I powinieneś rozumieć, mimo młodego wieku, że nie wolno ci pozwolić nikomu stanąć na drodze urzeczywistnienia twych marzeń i przeznaczenia. Nie pozwól by je unicestwili, twój brat czy ojciec. Ale bądź bardzo ostrożny. Obiecaj. Hegal spojrzał na niego spoważniałym wzrokiem. Przyglądał mu się chwilę bez słowa, po czym skinął głową. – Obiecuję. – Pamiętaj, że broń, której wobec ciebie użyją, jest obosieczna. A ty możesz postępować równie bezwzględnie jak oni wobec ciebie. – Czy taki jest los królów? – Tacy jak my zawsze są otoczeni wrogami. I przychodzi czas, kiedy, aby się chronić, musimy podejmować zdecydowane działania. Jeszcze przez wiele dni Hassem zasiewał podejrzenia w myślach chłopca. Słudzy przekupieni przez Gizzoha szeptali księciu kłamstwa o rozmowach króla z drugim synem. Aż pewnego wieczoru kapłan Gizzoh, sam i w największej tajemnicy, zakradł się do komnaty chłopca i podłożył mu skorpiona pod poduszkę. Hefirhenn znów śniła o lamparcie. Czuła pod palcami jego lśniące, miękkie futro. Szedł obok niej przez pustynię, mrucząc cicho. Wspaniałe oczy zwierzęcia lśniły w mroku. Jego pysk był jeszcze czerwony od krwi, jakby dopiero skończył polować. Hefirhenn czuła ekstatyczną radość lamparta, płynącą z jego myśli, które łączyły się z jej własnymi myślami. |