Tak to już jest, że przy braku funduszy trzeba łatać filmową produkcję czym się da. Niekiedy jednak to „czym się da” zaczyna zakrawać na absurd…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiejszy kadr przedstawia wnętrze dłoni, na której charakteryzator z Biedronki dla filmowców wykonał „piętno” w kształcie kobry przy użyciu najprawdopodobniej zwykłej, chamskiej kiełbasy, którą wyciągnął wcześniej z kanapki wypatrzonej u kogoś z ekipy realizacyjnej. Nie powiem, idea ciekawa, a i wykonanie niczego sobie, ale nadal – na wypalone w skórze piętno niezbyt to wygląda… Kiełbaskowy wąż pochodzi z dość już sędziwego filmu, nakręconego w 1975 roku. Chodzi o „The Dead Don’t Die”, czyli „Martwi nie umierają”. Obraz, powstały według scenariusza Roberta Blocha, autora m.in. powieści „Psychoza”, powstał z myślą o rynku telewizyjnym. Co jednak ciekawe – mimo wyczuwalnie niewielkiego budżetu niektóre sceny zrealizowano z zaskakującym rozmachem, żeby wymienić choćby bogaty ruch uliczny lat 30. XX wieku. Bo – dość nietypowo jak na tanie filmy – akcja opowieści została osadzona w okresie międzywojennym i w zasadzie trudno się przyczepić do jakości realizacji. Oczywiście poza tym nieszczęsnym piętnem. Do więzienia przybywa urlopowany marynarz, chcąc się pożegnać z idącym na elektryczne krzesło bratem skazanym za zamordowanie własnej żony. Przyrzeka mu znalezienie rzeczywistego mordercy. Śledztwo zaczyna od wizyty u szefa maratonów tanecznych (Ray Milland), u którego brat wygrał – z żoną, zaraz potem znalezioną martwą – 1500 dolarów. Wkrótce potem zaczepia go tajemnicza kobieta, doradzająca wyjazd z miasta w celach zdrowotnych. Bohater jest jednak uparty, szczególnie że ujrzał na ulicy swojego brata, tak jakby ten wcale nie został usmażony na krześle. Próbując go dogonić trafia do sklepiku, w którym w trakcie bójki niechcący zabija właściciela. Kłopot w tym, że niewiele później okazuje się, że sklepikarz wciąż żyje, aczkolwiek trochę przypomina zombie – ale w tym starszym, pierwotnym znaczeniu, związanym z voodoo. Gdy zaś znów u bohatera pojawia się wspomniana kobieta, sprawa zaczyna się gmatwać, nieznajoma twierdzi bowiem, że została zgilotynowana podczas rewolucji francuskiej i od tego czasu jest we władzy pewnego kapłana voodoo, będąc w zasadzie chodzącym trupem, tylko przypadkiem obdarzonym w miarę wolną wolą. Wyjawia też, że ci, którzy są w jego władzy, mają na dłoni właśnie kiełbasę. Tfu. Znamię. Film jest z jednej strony dość męczący – głównie ze względu na ciemne zdjęcia i niezbyt wyraźne dialogi, ale ma na tyle nietuzinkową fabułę, interesująco się gmatwającą pod koniec, że jego seans będzie mimo wszystko interesującym doświadczeniem dla miłośników nieco starszej, mniej szablonowej grozy. |