Tom jedenasty zbiorczego wydania „Ultimate Spider-Man” zamyka pierwszą serię cyklu. Nie oznacza to jeszcze śmierci Petera Parkera i wejścia na scenę Milesa Moralesa, ale jest blisko.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Odkąd w miejsce Marka Bagley′a serię „Ultimate Spider-Man” zaczął rysować Stuart Immonen, podświadomie zacząłem wypatrywać końca przygód naszego młodocianego bohatera. Nie zdradzę tu zapewne żadnej tajemnicy, jeśli powiem, że nie dożyje on osiemnastych urodzin. A w każdym razie nie za pierwszym razem. Wszak, jak wiadomo, w świecie Marvela nikt nie umiera na zawsze. W każdym razie powoli zbliżamy się do tego wydarzenia. I to zaczyna być odczuwalne. Głównie w scenariuszu, za który nieprzerwanie odpowiada Brian Michael Bendis. Przez bardzo długi czas ewidentnie bawiło go wymyślanie alternatywnej historii narodzin Spider-Mana z pomysłowymi modyfikacjami. Przyświecał mu szczytny koncept polegający na tym, że tytuł ten miał być mniej skomplikowany niż ukazujące się równolegle zeszyty Człowieka Pająka. Do tego całość miała mieć lżejszy charakter, stawiając duży nacisk na łączenie superbohaterstwa z życiem nastolatka w przeciętnej szkole. Niemniej zeszyty zebrane w poprzednim tomie „Ultimate Spider-Man” zaczęły zdradzać zmęczenie materiału. Podobnie jest tutaj. Na początku serii Bendis zarzekał się, że u niego nie będzie ani żadnych klonów, ani innego „Maximum Carnage”, które to eventy pomogły pogrążyć Marvela w latach 90. W przypadku tego pierwszego już dawno złamał obietnicę. Z tym drugim wytrzymał nieco dłużej. Niemniej zarówno Venom, jak i Carnage pojawili się w serii Ultimate – ich geneza była jednak inna niż do tej pory. Nie były to symbionty z kosmosu, a sztucznie wyhodowane pasożyty stanowiące uboczny efekt próby wynalezienia lekarstwa na raka. Do tej pory jednak się nie spotkali. Konfrontacja była jednak nieunikniona i o niej opowiada niemal połowa niniejszego albumu. Choć jeśli ktoś liczył na wielkie batalistyczne sekwencje, może się poczuć rozczarowanym. Pojedynek między symbiontami nie stanowi najważniejszego punktu programu. To raczej zasłona dymna mająca uporządkować choć trochę poplątane życie Parkera. Dlatego przed lekturą lepiej przypomnieć sobie najważniejsze wydarzenia z ostatnich zeszytów. Nie tylko związane z Eddie′em Brockiem, ale także ze śmiercią Gwen Stacy (pamiętacie, jak wspomniałem, że w Marvelu nikt nie umiera na długo?), ciocią May, Ultimates i Nickiem Furym. Wszystko się tu przeplata. Nie zawsze w przekonujący sposób. Chwilę oddechu przynosi odcinek „Annuala”, który jest nieco oderwany od reszty komiksu. Nie tylko ze względu na mangową kreskę, za którą odpowiada David Lafuente. Dostajemy nowego-starego wroga, czyli mocno odrestaurowanego Mysterio, a do tego scenarzysta postawił na rozwijanie relacji Petera z Mary Jane. Wyszło trochę naiwnie z cyklu „jak starszy twórca komiksów wyobraża sobie związki nastolatków”, niemniej zeszyt ten stanowi miłą odskocznię od wielkich problemów. Te zaczynają się w drugiej części albumu. Trafiamy w sam środek eventu „Ultimatum”, który dotknął cały świat Marvel Ultimate. Opowiada o tym, że Magneto postanowił wreszcie zrealizować swój niecny plan eliminacji homo sapiens, by zrobić miejsce dla homo superior. W związku ze spowodowanymi przez niego kataklizmami do akcji zostali włączeni wszyscy, od X-Men, przez Ultimates, po Daredevila, Hulka i Fantastyczną Czwórkę. Nasz ścianołaz staje się uczestnikiem wielkiej batalii o Nowy Jork. Nie chodzi jednak o pranie się po facjatach, a o ratowanie ludzi z potężnego tsunami zalewającego miasto. Strasznie to wszystko dramatyczne. A ponieważ nie otrzymujemy całości historii (Magneto pojawia się jedynie na moment, a z X-Menów widzimy tylko Kitty Pryde), staje się ona dość mętna. A żeby w dalszym ciągu trzymać się wodnych odniesień, dodam, że lepiej dać się ponieść z nurtem i nie próbować wszystkiego zrozumieć. Zwłaszcza, że końcówka nie należy do najbardziej oczywistych. Większość zeszytów narysował Stuart Immonen, o którym mam zdecydowanie gorsze zdanie niż o Marku Bagley′u. Niemniej uczciwie trzeba przyznać, że pod okiem Bendisa całkiem nieźle się wyrobił i jego prace robią wrażenie bardziej przyjaznych i dopracowanych, niż poprzednio. Na marginesie wspomnę, że Bagley również na moment powrócił, dokładając swoje trzy grosze do dwóch zeszytów. Niestety, jedenasty tom „Ultimate Spider-Man” cechuje zbytnia ociężałość, tak jakby twórcom już się nie chciało tego ciągnąc dłużej. Ewentualnie się chciało, ale próbując na siłę dopasować wszystko do wielkiego eventu, przez co walor rozrywkowy komiksu bardzo ucierpiał. Czas na nowe rozdanie w serii drugiej.
Tytuł: Ultimate Spider-Man #11 Data wydania: 29 czerwca 2022 ISBN: 9788328154353 Format: 384s. 170x260mm Cena: 149,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 60% |