Po kilku „powieściach milicyjnych” opublikowanych pod pseudonimami na początku lat 70. XX wieku Aleksander Minkowski – mistrz prozy dla młodszych i starszych nastolatków – wydał wreszcie kryminał pod własnym nazwiskiem. Czego, jak się okazuje, absolutnie robić nie powinien. „Kiedy wracają umarli” (z serii „Ewa wzywa 07…”) jest bowiem jego zdecydowanie najsłabszym tekstem o proweniencji sensacyjnej.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku Aleksander Minkowski (1933-2016), znany przede wszystkim z wielu – nierzadko ekranizowanych – książek dla dzieci i młodzieży (vide „ Szaleństwo Majki Skowron”), spróbował swoich sił jako twórca kryminałów milicyjnych, które publikował pod pseudonimami Adrian Czobot („Skok śmierci” z 1969 roku, napisany do spółki z „ Władysławem Krupką) i Marcin Dor („ Zabójstwo Thomasa Jonesa”, 1969; „ Major opóźnia akcję”, 1970). Na koniec tej przygody wydał w końcu tekst pod własnym nazwiskiem – „Kiedy wracają umarli” (ukazał się on w serii Iskier „Ewa wzywa 07…” jako zeszyt trzydziesty szósty). Co go do tego skłoniło, trudno stwierdzić. Nie jest on bowiem wcale lepszy od swoich poprzedników. Ba! będąc na miejscu Minkowskiego, gdybym chciał ukryć autorstwo któregoś z tych dzieł – to właśnie tego. A on postąpił dokładnie na odwrót. Co ciekawe, fabuła „Kiedy wracają umarli” przypomina nieco „Zabójstwo Thomasa Jonesa” – podobieństwa kryją się w miejscu akcji (Trójmiasto) i fakcie, że istotną rolę odgrywa w intrydze kryminalnej kobieta. W wydarzenia wplątani są też marynarze pływający zarówno pod polskimi, jak i zagranicznymi banderami. A wszystko zaczyna się od nadzwyczaj dramatycznej okoliczności: w prasie ukazuje się informacja o morderstwie popełnionym na dwudziestoletniej Agnieszce Brel, studentce trzeciego roku gdańskiej Akademii Medycznej, która zaledwie parę miesięcy wcześniej przeprowadziła się na Wybrzeże z Warszawy i zamieszkała w akademiku. Kobieta została uduszona, ale nie próbowano jej wcześniej, jeszcze za życia, zgwałcić ani po śmierci okraść (w torebce przy ciele ofiary znaleziono sporą sumę pieniędzy). Jeśli więc motywem zbrodni nie była napaść seksualna czy chęć grabieży – to co? Takich spraw nie lubi żadna policja na świecie, ta ludowa także. Sprawę przejmuje w swoje ręce porucznik MO Zbigniew Blady (kolejny do kolekcji funkcjonariusz z nazwiskiem tak pospolitym, że aż wzbudzającym litość!), który ostro zabiera się za przesłuchania. Na pierwszy ogień idą Krystyna Kwiryn, współlokatorka Agnieszki z akademika, oraz mieszkający w tym samym domu studenckim Władysław Grela, który ponoć podkochiwał się w Brel i źle zniósł odrzucenie przez nią. Miałby więc powód do zemsty. W czasie dochodzenia milicja baczniejszą uwagę kieruje jednak na Krystynę; podejrzenia wzbudza przede wszystkim jej – duuużo zresztą od niej starszy – narzeczony, właściciel sklepu jubilerskiego Antoni Wojda. By uwiarygodnić nieufność MO, Minkowski stosuje stare chwyty, często wykorzystywane w „powieściach milicyjnych” z epoki Gomułkowskiej i Gierkowskiej. Zatem: Wojda to były żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (w podtekście: antykomunista, może nawet szpieg, a na sto procent łachudra), a Kwiryn ma ojca, który w 1956 roku, czyli – jak można mniemać – po przełomie październikowym wyemigrował do zachodnich Niemiec (czyli kanalia do kwadratu, bo wyrzekł się ludowej ojczyzny).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie do końca jasna jest też rola, jaką odgrywa starszy brat Agnieszki, Krzysztof Brel – marynarz na frachtowcu; podobnie jak i wuj dziewczyny, niejaki Karpiak, który od niedawna pracuje jako magazynier w porcie. Milicja ma więc ręce pełne roboty, aby rozpracować wszystkich podejrzanych, zwłaszcza że z biegiem czasu rodzą się podejrzenia, że dziewczyna mogła paść ofiarą porachunków w grupie przemytników. To z kolei stara się ustalić kapitan Ryszard Julski z pomocą swego znajomego, dziennikarza Derkacza. I to jest chyba podstawowy problem „Kiedy wracają umarli” – akcja ewidentnie rozłazi się na boki, każdy zaangażowany w dochodzenie ciągnie w swoją stronę. Na dodatek Aleksander Minkowski zastosował „awangardową” – czytaj: średnio przystającą do takiej literatury – formę narracji. Rozwój akcji śledzimy, wczytując się w zapiski poszczególnych bohaterów, a do tego dochodzą jeszcze w zamyśle popychające ją do przodu notatki prasowe. W efekcie powstaje wrażenie chaosu, potęgowane tym, że część postaci okazuje się kim innym, niż jest to początkowo sugerowane. Gwoździem do trumny staje się jednak zabieg wykorzystany przez autora w finale, wobec którego określenie deus ex machina pasuje wprost idealnie. W porównaniu z kryminałami opublikowanymi pod pseudonimem Marcin Dor, które też przecież nie były arcydziełami, „Kiedy wracają umarli” wypada – nomen omen – blado (w nawiązaniu do skądinąd sympatycznego porucznika MO). Przypomina pisany na kolanie i kompletnie bez serca (i rozumu) tekst początkującego grafomana, który nie chcąc silić się bądź nie potrafiąc na oryginalność, skomponował obraz przy wykorzystaniu samych starych klisz. Zaskakuje to tym bardziej, że Minkowski naprawdę był niezłym literatem.
Tytuł: Kiedy wracają umarli Data wydania: 1971 Format: 45s. Gatunek: kryminał / sensacja / thriller Ekstrakt: 30% |