Światło się zmieniło na zielone? To gaz do dechy! Aczkolwiek chyba nie samochodem… I jakie światło…?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiejszy kadr prezentuje tarczę prędkościomierza - ale nie takiego zwykłego, samochodowego, do maksymalnie 350 kilometrów na godzinę. Nie, ten się kończy na… tysiąc dwustu kilometrach, i to na sekundę, a nie żadną tam godzinę, czyli po przeliczeniu ciut ponad 4,3 miliona km/h. Takie prędkości można rozwijać tylko w przestrzeni kosmicznej, więc już wiemy, że licznik należy do gwiezdnego statku. Tu pojawiają się jednak dwa problemy - względem czego jest liczona ta prędkość, skoro nie zawsze w pobliżu widać gwiazdy, a w przeciwieństwie do samochodu statek nie posiada kół i nie ma gdzie podpiąć linki miernika? I gdzie w ogóle da się dolecieć jednostką, która może i rozwija czwartą prędkość kosmiczną, niezbędną do opuszczenia Drogi Mlecznej, ale jej wnętrze jest chyba szczuplejsze niż to znane z "Sokoła Millenium", więc nie ma mowy o żadnej hibernacji, zapasach tlenu czy żywności. A - przypomnę - do najbliższej gwiazdy mamy 40 BILIONÓW kilometrów (to 4 i trzynaście zer, żeby nie było niejasności). Czyli żeby dolecieć do najmarniejszej, najbliższej gwiazdy, i to na pełnej prędkości, trzeba by spędzić w ciasnym kokpicie, praktycznie kolanko w kolanko z paroma spoconymi kumplami (bo przecież nie ma prysznica), 9,2 miliona godzin, czyli coś koło 1057 lat. Wiem, licentia poetica i czepiactwo. W tej sytuacji nie ma co już psioczyć na wykonanie licznika - z cyferkami i literkami naklejonymi na tarczę tak krzywo, że nie można się oprzeć wrażeniu, iż scenograf dał ten przedmiot do wykonania swojemu pięcioletniemu dziecku, które akurat odkryło w sobie talent plastyczny. Ten pocieszny prędkościomierz, chętnie pokazywany na ekranie podczas przyspieszeń, pochodzi z japońskiej space opery "Fugitive Alien", czyli "Uciekinier z obcej planety". Film powstał w roku 1986 metodą kopiuj-wklej, do jego wykonania pocięto bowiem stary, nakręcony w 1978 roku serial „Sutaurufu” („Star Wolf”), i zlepiono wszystko w z grubsza zborną, samodzielną historię o obcym (normalny facet, tyle że kilkakroć silniejszy od zwykłego człowieka), który podczas ataku na Ziemię - zupełnie kuriozalnym, przeprowadzonym przez kilkadziesiąt jednoosobowych stateczków i obliczonym na wyrżnięcie WSZYSTKICH LUDZI NA PLANECIE, ma się rozumieć w tych kilkadziesiąt osób - odmówił zabicia dziecka (głównie dlatego, że miało takie samo imię, jak on) i w jego obronie niechcący zabił najbliższego przyjaciela, w związku z czym został okrzyknięty zdrajcą i wyjęty spod prawa. Już w kosmosie wysadza swój stateczek i zostaje przejęty na pokład ziemskiej jednostki. Mimo że odmawia wypowiedzenia choć jednego słowa, w pewnym momencie przejmuje stery i ocala statek przed swoją własną inwazyjną flotą. W efekcie, po wyleczeniu już na Ziemi i ucieczce ze szpitala, zostaje przyjęty do załogi statku, który odłowił go z przestrzeni kosmicznej i rusza wraz z nią na odległą planetę w misję zniszczenia broni zdolnej unicestwiać całe kontynenty. "Fugitive Alien" niezasłużenie cieszy się sławą jednego z najgorszych filmów w historii kina (głównie dzięki temu, że pastwiono się nad nim w MST3K) - owszem, jest zły, ale przy tym w jakiś sposób pocieszny. I, co ważniejsze, nie jest nudny, więc mimo różnych bzdurstw daje się go gładko przyswoić. No, powiedzmy, że pisząc "gładko" raczej mam na myśli sympatyków starego kiczu, dostarczonego tutaj w odpowiedniej dawce, że choćby wymienię mini-bombki atomowe wielkości guzika, służące do wysadzania na przykład zamków w więziennych drzwiach. Jeśli ktoś jednak nie lubi kiczu, i nieprzesadnie kocha szurniętą japońszczyznę, to seans rzeczywiście może nie iść "gładko", tym bardziej, że żeby poznać resztę fabuły, trzeba zdobyć drugi, wcale nie lepszy film: „Star Force: Fugitive Alien II”. Zaś na "Fugitive Alien" warto rzucić okiem z jeszcze jednego względu. Otóż kapitana ziemskiego statku gra tam… Joe Shishido (dwa zdania o nim napisałem w Pożegnaniach 2020 roku), na ogół nie zniżający się do udziału w tak tanich, niemądrych przedsięwzięciach. Widać, że biedak się tu męczy… |