Adam Kordaś: Problem z „Bitwą pięciu armii” widzę głównie w tym, że jest to najmniej autonomiczny, a przy tym najbardziej monotematyczny film z całej sagi Jacksona. Myślę, że gdyby z „Pustkowia Smauga” i „Bitwy pięciu armii” zmontować jeden obraz, ogólne wrażenie byłoby o wiele lepsze – oczywiście trochę akrobacji i maślanych spojrzeń by wyleciało, ale można by je przecież dodać do „wersji reżyserskiej”. A tak, właściwie poza smoczym początkiem domykającym „Pustkowie Smauga” i zakończeniem spinającym w całość „Hobbita” z „Władcą pierścieni”, dostajemy jedynie dłuuugą bitwę, którą starano się mniej lub bardziej udanie uczynić jak najbardziej efektowną tak w skali ogólnej, jak i w szczegółach – próbując przy tym przebić to, co widzowie zapewne już zobaczyli w trylogii „Władca pierścieni”. Abstrahując od zagadnień logiczno/taktycznych takiego starcia reżyserowi udało się ukazać istotę każdej wielkiej bitwy – chaos. Tylko że to niespecjalnie przysłużyło się filmowi… Wątek fabularny gdzieś się w tym chaosie gubi – bohaterowie walczą to tu, to tam, nijak nie ogarniając całości wydarzeń. Właściwie poza pojedynkami toczonymi ze znaczącymi przedstawicielami „ciemnej strony” przez Thorina i Legolasa, pozostali starają się jedynie jakoś przetrwać owo starcie. A bitwa jak to bitwa – sroży się, trup się ściele gęsto, aż nagle okazuje się, że to już koniec, bo jedna ze stron wzięła nogi za pas… Cóż, w prawdziwym świecie nie raz się zdarzało, że po bitwie obie strony wiały w przeciwnych kierunkach i zwycięstwo przypadało tej, która się pierwsza zatrzymała. Jest też kwestia celu całej tej rzezi – we „Władcy pierścieni” wieńcząca trylogię bitwa była „o wszystko” i każdy jej uczestnik na ekranie oraz każdy widz o tym wiedział. Bitwa pod Samotną Górą to starcie, z którego wielkiego znaczenia dla Śródziemia zdają sobie sprawę nieliczni jej uczestnicy (Gandalf), a i zapewne niewielu widzów. Bowiem na pierwszy rzut oka wygląda ona na festiwal chciwości krasnoludów, ludzi i elfów, na który bardzo energicznie wprosili się orkowie, tylko przypadkiem jednocząc owe trzy ludy (gotowe jeszcze chwilę wcześniej rzucić się sobie do gardeł). Tak więc chaos, w którym rozcieńczono już i tak marną fabułę tej części, to chyba główny zarzut. Mnie drażni też obecna już we „Władcy pierścieni” bojowa „mechaniczność” elfów porównywalna w „Bitwie…” tylko z podobnym zachowaniem krasnoludów – te niezliczone hufce wykonujące te same ruchy, jak dobrze zaprogramowane roboty, są wręcz przerażające. Tak jakby to były pozbawione indywidualności jakieś organizmy zbiorowe mające wspólną inteligencję. To paradoksalnie sprawia, że jakoś tak trudno się emocjonalnie zaangażować, widząc starcie tych „maszynek do zabijania” z podobnymi (choć jakby bardziej rozregulowanymi) „maszynkami do zabijania” drugiej strony. No i orły… Tyle zachodu i siekaniny, a tu one tak jak we „Władcy pierścieni” – wtem przylatują i zamiatają sytuację. Beatrycze Nowicka: Też zwróciłam uwagę na oddziały elfów i ich idealną koordynację w przegrupowywaniu się, odwracaniu. Straszliwie sztucznie to wyglądało. Czytałam niedawno powieść fantasy „Tysiąc imion”, której autor inspirował się pamiętnikami żołnierzy z czasów wojen napoleońskich. Jest tam scena, gdzie oddział około setki nieprzeszkolonych ludzi ustawiony, nie pomnę w 3-4 rzędy, usiłuje wykonać jednocześnie zwrot i wszyscy zaczynają na siebie wpadać. Ja rozumiem, że elfy żyły tysiące lat (choć nie wiem, czy pożytkowały je na ćwiczenie musztry), ale nawet jeśli, to przecież niemożliwe jest, by setki wojowników poruszały się idealnie tak samo. Śmieszna była też scena (ktoś chyba wspomniał o niej wyżej), gdzie krasnoludy ustawiły mur tarcz, o który miała się rozbić orkijska armia, a elfy przeskoczyły po nich i hajda na wroga. Sensu w tym za grosz. Niezbyt epicka była też scena, gdzie krasnoludy zostają przyparte do bram Ereboru i wydaje się, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę orków, a tu Thorin z kumplami wybiegają z krzykiem w kilkunastu naprzeciw przeważającemu liczebnie wrogowi i naraz losy bitwy się odmieniają. Michał Kubalski: Ta scena była bardzo epicka. Ale w tym kiepskim znaczeniu – patetyczna, wyolbrzymiona, a połączona z kuzynowskim uściskiem i pogawędką – wręcz śmieszna. Beatrycze Nowicka: Tu nie mogę nie wspomnieć o rozmowie, jaką prowadziliśmy ze znajomymi – koleżanka zauważyła bezsens tej sceny, na co znajomy rzucił uwagę o Spartanach (choć po prawdzie towarzyszy Leonidasa jednak było 300 i bronili wąskiego wąwozu). Na co usłyszał odpowiedź (zapewne odnoszącą się do filmu Zacka Snydera): „Ale wiesz, Spartanie, każdy jeden: sześciopak, majty z bobra i byli gotowi na wszystko.” Rechotaliśmy przez najbliższe kilka minut. A skoro już wypowiadam się na temat stroju: kiedy Thorin i jego towarzysze zawalili bramę i szykowali do obrony złota, z wielkim pietyzmem pozakuwali się w płytówki… by potem wyruszyć na bitwę w swoim zwyczajnym odzieniu. I racja – ta bitwa o złoto nie ma takiej siły oddziaływania, jak bitwa w „Powrocie króla”. Ot, rzezamy orki dla skarbu i PDków.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Konrad Wągrowski: Mamy więc domknięte przeniesienie dwustustronicowej książeczki dla dzieci na blisko osiem godzin epickiego fantasy. Jak w sumie udał się cały ten przeszczep? Czy dobrym pomysłem było kręcenie „Hobbita” w poważniejszej poetyce „Władcy pierścieni"? Czy w ogóle była inna opcja? Michał Kubalski: Wydaje mi się, że jeszcze dwa filmy byłyby do strawienia, zaś trzy to za dużo. Chociaż z drugiej strony mam wrażenie, że niektóre sceny z zakończenia „Bitwy Pięciu Armii” Jackson specjalnie zachował do rozszerzonej edycji (która z pewnością powstanie) – choćby to, co się stało ze skarbem Smauga czy objęcie władzy pod Górą przez Daina Żelazną Stopę. Billy Connolly jako Dain miał w kinowej wersji malutką rólkę, podejrzewam, że w wersji na płytach będzie to postać bardziej widoczna. Czy dałoby się nakręcić „Hobbita” jako wesołą powiastkę łotrzykowską? Pewnie dałoby się. Pierwsza część „Hobbita” miała taki potencjał (krasnoludy u Bilba, awantura z trollami), ale szybko skręciła w stronę epickich starć i losów świata. Chęć powiązania całości i uwypuklenia sprawy Pierścienia przesądziła o kierunku całej ekranizacji. Jakub Gałka: Można sobie gdybać, czy dałoby się, czy nie (oczywiście, że by się dało), ale chyba ważniejszy jest efekt. A pomijając jakość poszczególnych filmów, idea spójnej poetyki zdała egzamin w 100% – to jest ten sam świat, częściowo ci sami bohaterowie. Lubimy przecież wracać do tych miejsc, które znamy. Oczywiście o ile idea była słuszna, to już wykonanie poszło w stronę absurdu: kręcenie kolejnej trylogii (dzisiaj można już stwierdzić z całą pewnością, że trzy filmy to co najmniej o jeden za dużo), wciskanie na siłę wątków związanych z powrotem Saurona. Podsumowując: poetyka tak, ale już łączenie na siłę historii i wątków – zdecydowanie nie. Beatrycze Nowicka: Mnie też poetyka pasowała. Co do trzech filmów – wydaje mi się, że byłoby możliwe nakręcenie udanej filmowej trylogii opartej na motywach z „Hobbita”, ale trzeba by naprawdę dobrych pomysłów na fabułę oraz udanego splecenia całkowicie wymyślonych wątków z wyprawą Thorina. Konrad Wągrowski: Też się zgadzam, że zamysł prequela w zbliżonej stylistyce był dobry. Jackson jednak w takiej konwencji czuje się najlepiej, widzowie też pewnie niekoniecznie łyknęliby coś odstającego stylistycznie. Dało się to też zamknąć w trzech filmach i wcześniej nie miałem problemów z rozciąganiem opowieści. Myślę jednak, że przesadzono w długości – Jackson po prostu nie nadaje się na nowego Tolkiena, który dopisze nowe wątki spójne z całością i równie zajmujące. To nie powinny być trzy dwuipółgodzinne filmy, to mogłoby być trzy filmy stuminutowe. Wyleciałyby wtedy na siłę dodane wątki budzącego się Saurona (można by to ewentualnie zasugerować), królików Radagasta, Legolasa, który nie ma fabularnie większego sensu, a wyraźnie został wklejony, bo Orlando Bloom potrzebował powrotu do postaci, która niegdyś rozkręciła jego przygasającą obecnie karierę. Można by wtedy wywalić sceny efekciarskie – sandwormy, spadające kamienie, przeciągnięte walki z orkami, można by usunąć zbędne postacie (jak irytujący i nic nie wnoszący do całości Alfrid) i powstałoby dużo spójniejsze dzieło. Zdaje się zresztą, że fani zmontowali już czterogodzinnego „Hobbita” i jest to dzieło jako całość lepsze od oryginału. Michał Kubalski: Przyznam, że jestem bardzo ciekaw efektu – bez Legolasa i Tauriel, ze skróconymi wątkami (np. walki z goblinami) i bez prologu. Ponoć w tej wersji historię napadu Smauga poznajemy razem z Bilbem z opowieści krasnoludów, a cały film skupia się na tym, na czym powinien – czyli na hobbicie i jego przemianie. Beatrycze Nowicka: Alfrida faktycznie można by usunąć bez większej szkody dla całości. Ani ten humor nie jest najwyższych lotów (czy potrzebny), a tylko głupie się wydaje, że ktokolwiek powierza mu jakieś zadania. Objawienie się Saurona psuje wrażenie spójności, choć powiem, że scena jego manifestacji w części drugiej była jedną z najefektowniejszych w całym filmie. Adam Kordaś: Mnie również odpowiada utrzymanie w „Hobbicie” spójnej stylistyki z „Władcą pierścieni”. Zresztą nie wyobrażam sobie innego podejścia – przecież w skali czasu dominującej w Śródziemiu (nieśmiertelne elfy, mocno długowieczne krasnoludy, ponad śmiertelni czarodzieje i nieumarłe zło) wyprawa Froda i drużyny pierścienia będzie miała miejsce dosłownie „chwilę” po przygodach Bilba, Gandalfa i „krasnoluda zbiorowego”. Zgadzam się też, że rozciągnięcie „Hobbita” aż w trylogię nie było najlepszym pomysłem artystycznym – choć pewnie niezłym marketingowym. Dwa filmy chyba by w zupełności wystarczyły – całość nabrałaby wtedy spójności oraz zapewne większej emocjonalnej mocy. Z drugiej strony, gdyby owa skondensowana wersja miała nadal zawierać krasnoludzko-elfie amory, „przelegolasowanie” i wszędobylskiego „Jasia Alfrida” (to jest faktycznie zupełnie zbędna kuriozalna postać w stylu Jar Jar Binksa) raczej ciężko by było o „Hobbicie” Jacksona wypowiadać się pozytywnie. Stan obecny pozwala chyba na spokojne stwierdzenie, że co prawda nie bez pewnych znaczących zgrzytów, ogólnie rzecz biorąc przeniesienie „Hobbita” na ekran się Jacksonowi raczej bardziej udało niż nie udało. |