 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Agnieszka: Zakres tego, co zostaje pokazane czytelnikowi, jest podobny w przypadku narracji w pierwszej osobie i w trzeciej z „bliskiej kamery”. Czujemy emocje tylko tego jednego bohatera, dowiadujemy się, co myśli, a jeśli postrzega rzeczywistość w określony sposób, to my też dostaniemy taki obraz. Najbardziej znanym przykładem takiego zabiegu jest cykl o Harrym Potterze, gdzie narracja jest trzecioosobowa, ale przez większość czasu (poza początkiem każdego z tomów) obserwujemy wydarzenia oczami Harry’ego. Anna Cranberry Nieznaj: Narrator trzecioosobowy wcale, ale to wcale, nie musi być obiektywny wszechwiedzący, no skąd. Aż zaczęłam się zastanawiać, czy choćby w XIX wieku zawsze tak było. Akurat właśnie wczoraj rozmawiałam o „Księgach Jakubowych” i o tym, jak za pomocą prostej sztuczki – narracji (trzecioosobowej) z różnych punktów widzenia, ale nigdy z punktu widzenia Jakuba Franka – został uzyskany efekt taki, że do końca nie zostaje postawiona kropka nad „i”, czy Jakub to Boży człowiek i prorok, czy świadomy oszust. Zwłaszcza, że też przecież wcale nie jest powiedziane, że w obrębie powieści nie mógłby być jednocześnie prorokiem i robić złych rzeczy (pominąwszy gorszące – nawet tych z naszego – i postaci obserwowanych przez narratora – punktu widzenia obiektywnie złych). Beata: Po uwadze na temat dwóch różnych książek zaczęłam się właśnie zastanawiać, w przypadku jak wielu moich lektur wizja autora rozminęła się z moim wyobrażeniem. Czy cała radość, jaką z nich miałam, była iluzją? Chyba nie umiem tego ubrać w słowa. Zawsze mi się wydawało, że sztuka jest mostem pomiędzy ludźmi, ale jeśli to tylko dwie połówki mostu, które się nie połączą, bo każda sięga w inne miejsce? Wychodzi jednak na to, że jesteśmy nieskończenie samotni.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Cranberry: Mam wrażenie, że nawet jeżeli czyta się tę samą książkę na różnych etapach życia, to widzi się w niej różne rzeczy (wcale niekoniecznie przyrostowo – po prostu zwraca się uwagę na inne rzeczy). Nie wydaje mi się, żeby to zaraz miało przekreślać unikalność komunikacji autor-czytelnik, tę telepatię, jak to King określił w autobiografii. Chociaż fakt, trochę jest tak, że to książki czytają ludzi. O nieekscytowaniu się zabrzmiało smutno. Może pora na jakiś czytelniczy ekscytujący skok w bok? Choć to oczywiście grozi chybionymi eksperymentami – no risk, no fun. Beata: Co do pasji do lektury, z wiekiem ona się wykruszyła – choć oczywiście czytać dalej lubię, nie towarzyszą już temu takie wzruszenia jak kiedyś. Z nostalgią wspominam czasy dzieciństwa, kiedy książki naprawdę były bramami do innych światów. Pamiętam, jak czytałam coś Karola Maya i czy to dlatego, że podczytałam końcówkę, czy po prostu doszłam do wniosku, że sytuacja jest poważna – w każdym razie uznałam, że główny bohater umrze. Bałam się przewracać kolejne kartki, coraz szybciej przebierałam nogami z nerwów, aż wreszcie odłożyłam książkę nieskończoną. Uznałam, że w ten sposób „nie uśmiercę” tej postaci. Nawiasem pisząc, taki sposób myślenia przedstawił i wykorzystał Huberath w „Gnieździe światów”, gdzie bohater prosi czytelnika, by zarzucił lekturę, aby jego żona mogła nadal żyć. Problem w tym, że Ra Mahleine była tak antypatyczną postacią, że akurat „Gniazdo…” doczytałam z pewnym rodzajem mściwej satysfakcji.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Agnieszka: Co do sztuki jako mostu – myślę, że tu możliwe są różne scenariusze! Bywa, że dochodzi do silnego pozytywnego rezonansu między czytelnikiem a książką, bo treści w niej zawarte trącają w nas jakąś głęboką strunę (ja tak miałam z „Władcą pierścieni” jako trzynastolatka, dla której ważnymi elementami tożsamości były A) czytanie baśni, B) jeżdżenie od siódmego roku życia na wakacje w górach: zakochałam się i wsiąkłam w baśniową opowieść o WĘDROWANIU). Bywa, że książka pokazuje nam rzeczy i miejsca kompletnie obce, ale tak fascynująco przedstawione, że w jakiś sposób nas to wzbogaca (tak miałam np. z „Requiem dla snu”). Bywa, że drażni i denerwuje, ale paradoksalnie to dobrze, bo daje do myślenia i pobudza nas kreatywnie (z czytelniczej frustracji i chęci napisania czegoś na nowo, inaczej, wzięło się mnóstwo pierwszych prób literackich, w tym na pewno spora część fanfików, które zapoczątkowały niniejszą dyskusję!). Najgorzej jest chyba, kiedy przeczytany utwór nie przemawia do nas w żaden sposób i pozostajemy obojętni.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nigdy nie miałam natomiast poczucia, że obcowanie z literaturą powinno zawierać element duchowego porozumienia z autorem. To pewnie subiektywna kwestia, ale ja za młodu czytałam książki po to, żeby się zagłębiać w światy literackie i przeżywać dziejące się w nich historie, a z czasem moje potrzeby czytelnicze ewoluowały coraz bardziej w stronę poszukiwania nowych doznań, inspiracji, poszerzania horyzontów, podpatrywania i uczenia się (to już odruch osoby pracującej z literaturą). Może to niepokojące, ale nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy czytam utwory literackie zgodnie z zamierzeniami autora. Chyba zakładałam, że moim zbójeckim prawem jako czytelnika jest czytać i interpretować tak, jak mnie się podoba… Ale nie doceniałam tego, jak radykalnie odmienne mogą być czytelnicze interpretacje tego samego tekstu! Niby na zdrowy rozum wiem, że tak jest (wystarczy przeczytać kilka recenzji tej samej książki); niemniej, Beato, właśnie udało ci się mnie zaskoczyć. Ra Mahleine antypatyczna? Beata: Była bardzo ciekawa dyskusja kiedyś w komentarzach, na Katedrze bodaj, o interpretacji tekstu. Mnie i parę innych osób wychowano na na tłuczeniu nieszczęsnego „co autor miał na myśli” i choć nie raz słyszałam żarty na ten temat, takie podejście zapadło dość mocno. To chyba wynika z charakteru – raczej lubiłam pewność i jednoznaczność. Już jako małe dziecko zatruwałam życie babci i mamie, najpierw prosząc o opowiedzenie bajki, a potem co i rusz protestując, że „przecież jak opowiadałaś to poprzednim razem, to suknia Kopciuszka była niebieska, a nie różowa!”. Pamiętam, jak w podstawówce brałam udział w konkursie z mitologii greckiej. Żeby się porządnie przygotować, oprócz Parandowskiego pożyczyłam sobie jakieś dwa inne opracowania. I tutaj – zgroza, panie! – wersje się różniły, i to nie tylko losy bogów i bohaterów, ale nawet genealogie. Doprowadziło mnie to nieledwie do rozpaczy – no bo jak to, która wersja zatem jest „ta prawdziwa"? W komentarzowej dyskusji wypowiadała się też osoba, że współcześnie stawia się na różnorodność interpretacji. Ale jakkolwiek mogę sobie wyobrazić interpretację, która tekst wzbogaca, tak trudno byłoby mi uznać interpretację, która jest niepodbudowana sensownie w tekście.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie cierpiałam Ra Mahleine, wydawała mi się wstrętną jakąś babą zimną. Była taka scena, gdzie ona beznamiętnie stwierdza, że w pokoju leżą trupy, niech ktoś to posprząta. Niewiele o niej pamiętam, ale właśnie tę myśl „"zdychaj, babo!” w czasie lektury. Na poparcie dodam, że moja matka miała podobne (choć nie tak gwałtowne uczucia). Wydaje mi się, że tu może działać coś, co nazwę „syndromem kobiety niegodnej” – chodzi mianowicie o sytuację, w której autor tworzy postać kobiecą i opisuje, jak to bohater, czy bohaterowie bardzo ją kochają, poświęcają się dla niej, próbują ją ocalić itp. I teraz, jeśli bohaterka wydaje się warta tych zabiegów, to w porządku, ale jeśli człowiek się zastanawia, po co on tak się stara, co on w niej widzi, włącza się niechęć, a wręcz nienawiść. Sądzę, że z tego powodu nie lubiłam też Ciri (doprecyzuję, że w cyklu, bo jako mała dziewuszka była fajna) – wydawało mi się, że tyle postaci nadstawia za nią karku, rzuca dla niej wszystko, a czy ona na to zasłużyła?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Agnieszka: Mnie Ra Mahleine zapisała się w pamięci po prostu jako spokojna introwertyczka, która najpierw przeszła straszną, dehumanizującą traumę transportu do Davabel, a potem rozchorowała się na raka – o ile pamiętam, to głównie te doświadczenia ją definiowały w oczach czytelnika, nie dostaliśmy zbyt wielu informacji o tym, jaka była wcześniej… Niestety czytałam tę książkę naście lat temu, a nie mam jej teraz pod ręką (ktoś sobie pożyczył mój egzemplarz i nie oddał) i nie mogę zweryfikować wrażeń z lektury. Co do nastoletniej Ciri zgadzam się, ona faktycznie może budzić antypatię od chwili, gdy dołącza do bandy Szczurów. Ale wydaje mi się, że mamy tu zagadnienie warte drążenia: bywa, że czytelnik jest do bohaterów inaczej nastawiony niż autor, inaczej interpretuje ich zachowania, jest ślepy na ich wady albo odwrotnie – przeszkadzają mu cechy, które w autorskim zamyśle miały budzić sympatię. Na pewno w dużym stopniu decydują o tym własne doświadczenia (tudzież obawy, kompleksy, uprzedzenia, ambicje…). Cranberry: Być może oznacza to też, że należałoby przeczytać cykl Sapkowskiego raz jeszcze, kiedy pokoleniowo bliżej nam do Geralta i Yen (czyli autora), a nie do Ciri – bo to nie jest o byciu wychowywaną, ale o wychowywaniu. Jednym słowem – nie jest to „młodzieżówka” o Ciri, ale o tworzeniu relacji rodzicielskiej. Oczywiście chodzi mi tylko o jedną warstwę. Choć nie wiem, czy dam radę przezwyciężyć swoją niechęć do końcówki sagi (opowiadania i początek czytałam kilka razy). |