powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Przerost formy nad treścią
John Bolton, Neil Gaiman ‹Arlekin i Walentynki›
Komiks „Arlekin i walentynki” mógł stać się dziełem wybitnym, gdyby Neil Gaiman bardziej przyłożył się do swego zadania. Jednakże zamiast rozbudowanej opowieści o nieszczęśliwej miłości i samotności w wielkim mieście, otrzymaliśmy zaledwie szkic, nowelkę, punkt wyjścia.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
‹Arlekin i Walentynki›
‹Arlekin i Walentynki›
Gaiman – scenarzysta i pisarz – zawsze potrafił zaskoczyć czytelnika niekonwencjonalnymi pomysłami; uważany jest również za mistrza nastroju. Jego opowiadania, powieści i komiksy niosą ze sobą niepokój, sporą dawkę romantyzmu i wiele niezwykle trafnych przemyśleń na temat naszego życia i nurtujących ludzkość problemów (choć to ostatnie czyni często w sposób symboliczny, posługując się poetyckimi parabolami). Przyzwyczaił już czytelników do wysokiego poziomu swoich dzieł, dlatego tym boleśniejsze jest każde zetknięcie z twórczością Gaimana, która nie dorównuje jakością najlepszym jego dokonaniom. A tak jest niestety w przypadku „Arlekina i walentynek”.
W tej krótkiej historyjce – część komiksowa albumu to zaledwie trzydzieści plansz formatu zeszytowego – pisarz świadomie nawiązuje do szesnastowiecznych włoskich komedii dell’arte i wywodzących się z nich późniejszych o wiek francuskich wodewilów. Komiks nie ma w sobie jednak nic z komedii, generalnie trudne byłoby jego zaszeregowanie. Najbardziej trafne wydaje się określenie - często używane w odniesieniu do twórczości Edgara Allana Poe, E. T. A. Hoffmanna czy też niektórych opowiadań Iwana Turgieniewa - „opowieść niesamowita”. Znalazły się tu bowiem elementy grozy i urban fantasy. Nade wszystko jest „Arlekin…” przewrotną historią miłosną, rodzajem melodramatu bez happy endu. Głównym bohaterem jest tytułowy Arlekin (potraktujmy to pojęcie, oznaczające błazna, jako imię własne) nieszczęśliwie zakochany w swej Kolombinie, która w wersji Gaimana jest piękną, choć zdaje się wyjątkowo pechową, blondynką o imieniu Missy.
W dniu św. Walentego Arlekin wysyła dziewczynie bardzo nietypową „kartkę walentynkową”: jest nią jego własne serce, przybite do drzwi mieszkania szpilką od kapelusza. Ta przesyłka ze świata zmarłych wprawia Missy w zdumienie. Nic więc dziwnego, że stara się ona rozwikłać tajemnicę. Być może ostatnią w swoim życiu, bo wszystko wskazuje na to, że dziewczyna bliska jest podjęcia decyzji o samobójstwie, a może już nawet ją podjęła.
Nie wszystko jest w tym komiksie logiczne. Jeśli więc ktoś lubi, aby opowieść miała swą żelazną logikę, aby poszczególne wydarzenia bezpośrednio wynikały z siebie – może poczuć się zawiedziony. Gaiman przenosi nas bowiem do świata baśni i mitów, którym kierują przecież zupełnie inne zasady. Tu, zdaje się przekonywać nas pisarz, niemal wszystko jest możliwe. Mimo to „Arlekin…” jest również w dużej mierze opowieścią realistyczną. We współczesnym świecie coraz więcej jest bowiem samotnych młodych ludzi, żyjących z poczuciem beznadziejności, odczuwających osamotnienie jako osobistą porażkę, balansujących na krawędzi, za którą jest już tylko nicość, czarna dziura zwątpienia. Tacy są również bohaterowie tego komiksu.
Komiks ten mógł stać się dziełem wybitnym. Mógł, gdyby Gaiman przyłożył się bardziej do swego zadania. Jednakże zamiast rozbudowanej opowieści o nieszczęśliwej miłości i samotności w wielkim mieście, otrzymaliśmy zaledwie szkic, nowelkę, punkt wyjścia. Postaci Missy i Arlekina aż proszą się o więcej uwagi ze strony autora, o głębszą analizę psychologiczną, o retrospekcje z ich wcześniejszego życia. Nawet jeśli Gaimanowi bardzo zależało na tym, aby akcję zamknąć w jednym dniu (14 lutego), z czystym sumieniem mógł całą historię znacznie rozwinąć: nie zagospodarował przecież nawet całego popołudnia, a pozostały jeszcze wieczór i noc.
O ile scenariusz „Arlekina…” w efekcie rozczarowuje, bardzo dobre wrażenie robi strona graficzna komiksu. John Bolton postawił na realizm, jego rysunki przypominają nieco podkolorowane fotografie – niezwykle popularne w Polsce w końcu lat 50. i przez całe lata 60. monidła, czyli portrety malowane na podstawie zdjęć, starające się oddać jak najdokładniej piękno oryginału. W amerykańskim komiksie podobna technika stosowana jest nader rzadko. Dobrze więc się stało, iż Bolton pokusił się o taki właśnie formalny eksperyment. Wrażenie „monidłowości” komiksu podkreśla jeszcze fakt, iż praktycznie cały album – z małymi wyjątkami – to zbiór kadrów-portretów. Na pierwszym planie zawsze są ludzie; tło jest zdecydowanie mniej istotne: albo zakreślone zostało kilkoma konturami wyobrażającymi przedmioty, albo też jest rozmazane do tego stopnia, iż trudno stwierdzić, co znajduje się za plecami bohaterów. To kolejna informacja dla czytelnika, że najważniejsze są w „Arlekinie…” przeżycia Missy i jej nieżyjącego już adoratora. Szkoda jedynie, że Gaiman nie poświęcił im należytej uwagi…



Tytuł: Arlekin i Walentynki
Tytuł oryginalny: Harlequin Valentine
Scenariusz: Neil Gaiman
Data wydania: maj 2004
Rysunki: John Bolton
Przekład: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont
ISBN-10: 83-237-9061-2
Format: 170×240
Cena: 16,90
Gatunek: obyczajowy
Zobacz w:
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

719
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.