powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Najdziwniejsze płyty świata
ciąg dalszy z poprzedniej strony
‹Lost Boys›
‹Lost Boys›
The Flying Pickets – „Lost Boys” (1982)
The Flying Pickets to jeden z najoryginalniejszych zespołów, jakim udało się dostać się na szczyty list przebojów. Jego patent polega na tym, że grupa znakomitych zawodowych śpiewaków a cappella wykonuje w ten sposób żwawe, przebojowe utwory. To jednak jeszcze nic niezwykłego, gorąco robi się, gdy biorą na warsztat cudze kompozycje, wtedy zaczyna się prawdziwa uczta dla ucha. „Lost Boys” to ich pierwszy studyjny album i zawiera wielki hit, czyli ich własną wersję piosenki „Only You” zapomnianego dziś zespołu Yazoo.
Sonic Youth – „Confusion Is Sex” (1983)
Zanim chaotyczne, zdawałoby się przypadkowe granie Sonic Youth zyskało klasę i uznanie, zespół wydał trzy płyty dla ludzi o mocnych nerwach. W tym zestawie najdziwniejszą pozycją jest bez wątpienia ich debiut. Gdyby nie późniejsze dźwiękowe eksperymenty, słuchając materiału tu zawartego, można dojść do wniosku, że muzycy Sonic Youth to nie tylko zgraja niepotrafiących grać paralityków, ale i ludzi nieznających się nawet na strojeniu gitar. I kto by pomyślał, że ten zespół nagra kiedyś tak wspaniałe płyty jak „Daydream Nation” czy „Dirty”.
‹Confusion Is Sex›
‹Confusion Is Sex›
John Frusciante – „Smile from the Streets You Hold” (1997)
Solowy popis gitarzysty Red Hot Chili Peppers jest tak straszny, że sam Frusciante po jego nagraniu opamiętał się i wykupił ze sklepów większość nakładu, by nie trafił do słuchaczy. Niestety, nie udało mu się odzyskać wszystkich kopii… Płyta ta została nagrana dla pieniędzy, kiedy artysta popadł w spore długi z powodu uzależnienia od narkotyków. Stanowi zestaw odrzutów z poprzedniego, już i tak fatalnego, wydawnictwa. Frusciante mało, że gra tu prostackie, nieudolne dźwięki na gitarze, to jeszcze fałszuje niczym kot w rui. Zestaw ten sprawia, że na okładce powinna znaleźć się adnotacja: „Dzieciaki, nie bierzcie dragów, bo skończycie jak ten gość”.
Mazzoll, Kazik & Arhythmic Perfection – „Rozmowy s catem” (1997)
„Rozmowy s catem” to bez wątpienia najdziwniejszy i najbardziej ciężkostrawny projekt, w jakim Kazik maczał palce. Na płycie ze świecą szukać choćby jednej jako tako znośnej kompozycji. W większości mamy do czynienia z acid-jazzowymi odjazdami pozbawionymi choćby cienia melodii. Jako eksperyment można to Kazikowi wybaczyć. Szkoda, że na ostatnich solowych płytach wciąż dają o sobie znać fascynacje podobnymi klimatami.
‹Smile from the Streets You Hold›
‹Smile from the Streets You Hold›
El Dupa – „A pudle?” (2000)
We wkładce tego albumu znajduje się adnotacja: „Jeśli wydaje ci się, że płyta jest za długa – użyj przycisku PROGRAM na swoim odtwarzaczu i pomiń melodie, które uważasz za czerstwe”. Jest to bardzo trafna podpowiedź. Szkoda tylko, że jeśli się do niej zastosować, możemy zatrzymać się może w trzech, czterech miejscach („Natalia w Bruklinie” cz. I i II, „Prohibicja”). Reszta to muzyczne wygłupy, które byłyby świetne jako przerywniki między utworami na regularnych płytach Kazika. A tak stanowią męczącą całość. Trudno nie odnieść wrażenia, że najlepiej przy tej muzyce bawili się sami kompozytorzy, bo słuchacze to już niekoniecznie.
Ścianka – „Dni wiatru” (2001)
O tym, że spółka Cieślak – Lachowicz to znakomici, pomysłowi i intrygujący muzycy świadczy każda płyta Ścianki poza „Dniami wiatru”. Panowie odeszli tu od jakiejkolwiek przystępności. Zaprezentowali mieszankę wyjątkowo ciężką do zniesienia. O ile delikatne, psychodeliczne utwory jak tytułowy daje się jakoś słuchać, o tyle kanonady dźwięku ukrytej pod tytułem „Spychacz” mogą zniszczyć najbardziej opornego. I tylko zastanawia, co w tym gronie robi genialna kompozycja „The Iris Sleeps under the Snow”.
‹Medulla›
‹Medulla›
Björk – „Medulla” (2004)
Jest to płyta niezwykła. Po zdehumanizowanej, przesyconej elektroniką „Vespertine”, Björk nagrała materiał całkiem odmienny. Na „Medulli” postawiła na organiczoność. Ograniczyła do minimum wykorzystanie instrumentów, zastępując je ludzkimi głosami. Zabieg okazał się nadzwyczaj udany. Płyta jest przesycona duchowością, emanuje ciepłem i odkrywa przed słuchaczami istotę człowieczeństwa. Już w samej okładce można się zakochać.
„Le Grande Silence Soundtrack” (2007)
Fascynuje mnie pomysł, jak można było wydać ścieżkę dźwiękową do filmu pod tytułem „Wielka cisza”, który z założenia takowej nie posiadał. Obraz ten jest dokumentem o kartuskich mnichach. Ich program dnia składa się z modlitwy, jedzenia, modlitwy, pracy, modlitwy, rozmyślania, w co jest powtykane jeszcze parę modlitw. O ile na ekranie śledzimy wycieczkę po całkiem obcym świecie pełnym surowych nakazów i zakazów, o tyle soundtrack zawierający monotonne śpiewy mnichów to najnudniejsza rzecz pod słońcem. Jeśli tak ma wyglądać droga do oświecenia, to ja dziękuję.
Marcin Piwnik
‹Trout Mask Replica›
‹Trout Mask Replica›
Captain Beefheart – „Trout Mask Replica” (1969)
Nienawidzę tej płyty tak bardzo, jak bardzo krytycy ją wychwalają. Wycia niezrównoważonego psychicznie gościa, któremu wydaje się, że umie śpiewać, plus rzępolenie zespołu, któremu wydaje się, że umie grać, zaowocowało dziełem, którego nie byłem w stanie ani razu wysłuchać nawet do połowy. Co dla wielu może być akurat świetną rekomendacją, podobnie jak „Produkcja: Frank Zappa”.
Can – „Tago Mago” (1971)
Zapis szaleństwa w stanie czystym. I nie podejmuję się zgadywać, czy panowie tworzyli ten album na trzeźwo, czy pod wpływem jakichś tajemniczych substancji. Apogeum odjazdu to siedemnastominutowe „Aumgn”, które nawet u misia koali wywołałoby schizofrenię paranoidalną, a u leniwca głębokie stany depresyjne. A przy okazji to jedno z najwspanialszych dokonań na niwie tzw. krautrocka.
‹Mekanïk Destruktïw Kommandöh›
‹Mekanïk Destruktïw Kommandöh›
Magma – „Mekanik Destruktiw Kommandöh” (1973)
Magma to dziecko Christiana Vandera, który na potrzeby grupy oprócz muzyki tworzył także całą otoczkę – łącznie z legendą, że muzycy Magmy to tak naprawdę przybysze z planety Kobaia, tylko zakamuflowani. Ale na płytach się ujawniali, bo teksty były po kobajańsku. „MDK” to czterdziestominutowa suita w języku, którego nikt nie rozumie, ale podobno chodzi o to, by dostąpić zbawienia u boku kobajańskiego proroka. Jeśli zaś ilustracja muzyczna miała owo zbawienie obrazować, to ja się zgłaszam – będzie ciekawie.
Neu! – „Neu!2” (1973)
Fascynujący efekt zabawy studyjnej Michaela Rothera i Klausa Dingera pod czujnym okiem Conny’ego Plancka. Kilka wariantów tej samej piosenki – puszczonej na zwolnionych obrotach, na przyspieszonych obrotach, od tyłu, poszatkowanej na kawałki… Wydaje się głupie? A dlaczego identyczne patenty słychać na ubiegłorocznym debiucie Gnarls Barkley? Protoplaści dzisiejszych remiksów to cała strona B tej płyty. Nawet jeśli robią wrażenie kolażu autorstwa autystycznego dziecka.
‹Måltid›
‹Måltid›
Samla Mammas Manna – „Maltid” (1973)
Tytuł w tłumaczeniu na polski: „Czas posiłku”. Rozbrajająca okładka przedstawia dwoje staruszków z koszem piknikowym na ławce. Obrazek ten ma się zupełnie nijak do zawartości albumu, ale paradoksalnie – świetnie oddaje jego treść muzyczną. Skandynawski folk, jazz, awangarda, rock – wszystko wymieszane w najbardziej bezsensownych proporcjach, jakby kucharz przygotowywał danie na zasadzie „garść tego, garść tamtego, o! a co to? a, nieważne, też dorzucę!”. Zadziwiające jest to, że mimo tak bezsensownego (pozornie) wymieszania składników wszystko tu do siebie pasuje i ma swoje miejsce. Aczkolwiek nie podejmuję się zgadywać przepisu.
Gong – „Radio Gnome Trilogy”, czyli trzy płyty „Flying Teapot”, „You”, „Angel’s Egg” (1973-74)
Psychodeliczne szaleństwo. Trzy albumy opowiadające historię tajemniczego Radia Niewidzialny Gnom z morałem: „Wszechświat jest jednym, wielkim i nieskończonym orgazmem”.
Art Zoyd – „Le Marriage du Ciel et de l’Enfer” (1985)
Awangardziści z kręgu Rock In Opposition tym razem w kompozycjach stworzonych do baletu Rolanda Petita. Najdziksze odjazdy, mikstura Strawińskiego, muzyki konkretnej, śladów rocka i elektroniki zaowocowała prawdziwie piekielną mieszanką zdolną wywoływać męczące koszmary. Odważysz się słuchać tej płyty przy zgaszonym świetle?
‹Aperitif for Destruction›
‹Aperitif for Destruction›
Richard Cheese & Lounge Against The Machine – „Aperitif for Destruction” (2005)
Piosenki 2Live Crew, Slipknot, Guns N’ Roses, Beastie Boys, Black Eyed Peas, Alice In Chains, Jane’s Addiction, Michaela Jacksona, Alanis Morissette, Metalliki, U2, Green Day, Violent Femmes i The Killers przerobione na mambo i zaśpiewane w manierze a la Tom Jones w Las Vegas. Plus zespół w składzie: Gordon Brie, Bobby Ricotta i Buddy Gouda (ostatnio zastąpiony przez Franka Fetę). Jazda po bandzie, którą pokochasz albo szczerze znienawidzisz, ale nie pozostaniesz obojętny.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

819
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.