Po drugim i trzecim tomie „Achai” Andrzej Ziemiański stracił kapitał, jaki zbił na pierwszej części cyklu. Niestety, wznowione po szesnastu latach „Bramy strachu” – wczesna powieść wrocławskiego pisarza – nie przywrócą mu uprzednio zajmowanej pozycji na firmamencie polskiego science fiction. Książka ta zdaje się potwierdzać, że Ziemiański, choć potrafi pisać znakomite opowiadania, nie radzi sobie równie dobrze z większymi formami literackimi.  |  | ‹Bramy strachu›
|
„Bramy strachu” po raz pierwszy opublikowane zostały przez Wydawnictwo Dolnośląskie w 1990 roku; teraz zaś przypomniano je, rozpoczynając nową serię wydawniczą science fiction, publikowaną przez wrocławską oficynę. Trudno się zresztą dziwić, że sięgnięto po dzieło autora na stałe mieszkającego w stolicy Dolnego Śląska i często czyniącego Wrocław bohaterem swoich opowiadań. Niestety, kilkanaście lat temu Andrzej Ziemiański nie był chyba jeszcze lokalnym patriotą, albowiem akcję swojej powieści umieścił w dalekiej Australii. Państwo to rządzone jest autorytarnie, a obywatele trzymani są w posłuchu wizją najazdu wrogich mieszkańców północy kontynentu. By jednak nic nie pozostawić przypadkowi, istnieje specjalny system kontroli i doboru kadr do rządzenia państwem. Temu właśnie służą państwowe egzaminy, jakim poddawana jest młodzież. Taki właśnie egzamin musi przejść Peter French – członek młodzieżowego gangu, który, choć zdolny i inteligentny, więcej czasu poświęca szwendaniu się z kolegami po ulicach, aniżeli nauce. Nie trzeba chyba dodawać, że dla ojca policjanta syn jest przyczyną wielu pedagogicznych udręk. Ale i na Petera przychodzi pora. Egzaminy – podczas których elektroniczna aparatura bada umysły młodych ludzi – wykazują, że French junior ma wielkie predyspozycje, które można wykorzystać dla dobra kraju. Tym samym, jako jednostka wybitnie zdolna, trafia do ośrodka w Tentwood, gdzie po wymazaniu zbędnych wspomnień, otrzymuje odpowiedni przydział – do ściśle zakonspirowanej jednostki wywiadu. Siedemnastolatek nie zdaje sobie jeszcze wówczas sprawy, że tym samym przypieczętowany został jego los. A to za sprawą, przypadkowego poniekąd, spotkania z niejakim profesorem Luckhardem – odkrywcą środka chemicznego, dzięki któremu French będzie mógł kontrolować umysły innych ludzi w jeszcze większym stopniu niż czyni to, na drodze elektrostymulacji, rząd. Luckhard nie całkiem bezinteresownie powierza Frenchowi tajemnicę odkrytego przez siebie środka. Tuż przed popełnieniem spektakularnego samobójstwa, obarcza on bowiem chłopca pewną bardzo ryzykowaną misją. Początek „Bram strachu” rokuje spore nadzieje. Całkiem niezłe jest też zakończenie powieści, w którym autor rozwiązuje wszystkie zagadki. Niestety, niewiele dobrego da się za to powiedzieć o części najważniejszej i najobszerniejszej, czyli rozwinięciu fabuły. Sprawia ona wrażenie literackiego kolażu, którego autor żongluje wytartymi już do cna schematami powieści sensacyjnych i science fiction. Najwięcej zapożyczył od „ojców chrzestnych” polskiej fantastyki socjologicznej, czyli Janusza Zajdla i Edmunda Wnuka-Lipińskiego – w zasadzie całą wizję totalitarnie rządzonego społeczeństwa, w którym to przypadkowo uświadomiona jednostka odkrywa prawdę i podejmuje szlachetną, heroiczną wręcz próbę odmienienia losu swoich rodaków. Co nieco zapożyczył Ziemiański także od zachodnich klasyków sf: Franka Herberta (wątek pustynny i partyzancki) oraz George’a Orwella (system kontroli społecznej). Dorzucił do tego intrygę sensacyjną i grę wywiadów, do czego zapewne zainspirowali późniejszego twórcę „Achai” wydawani wówczas „na pęczki” w naszym kraju (przypominam: „Bramy strachu” ukazały się w roku 1990) autorzy anglojęzyczni, tacy jak Robert Ludlum, Jack Higgins czy Steve Shagan. Nie wątpię, że w chwili premiery powieść Ziemiańskiego mogła robić jakieś wrażenie – z taką polską fantastyką wcześniej nie mieliśmy raczej do czynienia. Po kilkunastu latach jednak nie da się już tej powieści obronić. Brakuje w niej przede wszystkim, nie tyle nawet głębi psychologicznej, ile jakiegokolwiek uwiarygodnienia postępowania bohaterów. French, realizujący plan profesora Luckharda niejako z rozpędu, trochę nawet wbrew sobie, jest postacią papierową. Nie wzbudza najmniejszych emocji, czytelnikowi trudno się z nim utożsamiać czy choćby tylko kibicować jego sprawie. Konstrukcja powieści przypomina zresztą skomplikowane matematyczne równanie, w którym wprawdzie wszystko się zgadza, ale zainteresować może ono tylko matematycznych fanatyków. „Bramom strachu” brakuje bowiem ducha. Kuleje także wykreowana przez Ziemiańskiego rzeczywistość. Sztuczność dekoracji w powieściach Zajdla i Wnuka-Lipińskiego stanowiła świadomy element stworzonego przez nich świata, autorom nie brakowało jednak rozmachu w jej przedstawieniu, wrocławski fantasta natomiast przedstawił wyjątkowo spłaszczoną wizję Australii. Gdyby choć udało mu się oddać uczucie klaustrofobii, towarzyszące na przykład lekturze „Paradyzji”… Ale i tego zabrakło. Na pochwałę zasługują za to dialogi. Tu już znać rękę przyszłego mistrza. Tyle że na samych dialogach nie da się zbudować dobrej powieści. Słowem: „Bramy strachu” to zaledwie obiecujący szkic, który dopiero przy odpowiedniej obróbce mógłby zamienić się w interesujące dziełko. W tym miejscu należałoby zatem zadać pytanie – retoryczne pytanie – Czy warto było wznawiać tę książkę?
Tytuł: Bramy strachu Data wydania: 18 stycznia 2006 ISBN: 83-7384-446-5 Format: 238s. 130×205mm Cena: 24,90 Gatunek: fantastyka Ekstrakt: 60% |