„Skrzydła Serafina” reklamowane są jako manga science fiction, której głównymi odbiorcami powinni być mężczyźni (a może raczej dorastający chłopcy?). Jedyne, co decyduje o takiej klasyfikacji komiksu, to otwierające każdy akt rysunki pięknych, skąpo odzianych dziewcząt. I owszem, pozwalają one sycić oko krągłymi kształtami, tyle że nijak się mają do treści całej serii. Rzec by jeszcze należało, że… na szczęście!  |  | ‹Sojusznicy›
|
Od trzeciego tomu „Skrzydeł Serafina” zmienił się scenarzysta mangi: miejsce Yo Morimoto zajął Tashiya Takeda. Przyznać trzeba, że czekało go zadanie niełatwe, Morimoto bowiem skutecznie zapętlił kilka wątków akcji, które jego następca musiał skrupulatnie rozwikływać. Główną osią fabularną komiksu wciąż jest próba dotarcia do technologii Obcych – technologii, która znacznie wyprzedza to wszystko, co do tej pory dokonali i wymyślili Ziemianie. Po odkryciu na Księżycu statku należącego do innej cywilizacji rozpoczęła się bezpardonowa walka o dostęp do nieznanych jeszcze ludziom wynalazków. Z ramienia ONZ-u udała się tam, doskonale nam już znana, piękna agentka M-Zak. Problem jednak w tym, że znaleziskiem zainteresowali się również właściciele wielkich korporacji, nie wahający się skorzystać z pomocy grup przestępczych. Na dodatek przypadkowo w tę niebezpieczną rozgrywkę grup wywiadowczych wplątany został młody Sunao Oumi. Obie strony konfliktu nie przebierają w środkach, które mają doprowadzić do celu. O ile jednak ci dobrzy, czyli agenci ONZ-u (tzn. panna M-Zak i spółka), robią niekiedy wrażenie niezgułowatych, ich przeciwnikom nic nie można zarzucić – to prawdziwe „czarne charaktery”, które nie cofną się przed niczym. Trzeba wywołać na Księżycu zamieszki obywateli niezadowolonych z poczynań Narodów Zjednoczonych – nie ma problemu. Należy wysadzić coś w powietrze lub kogoś zaszantażować – też się zrobi. Aż trudno uwierzyć, że tak sprytni i przebiegli przestępcy, za którymi na dodatek stoją przedstawiciele potężnych korporacji, mogą dać się oszukać niewielkiej grupce agentów, którym – jakby problemów mieli oni zbyt mało – plączą się między nogami niesforne dzieciaki, bez przerwy wymagające opieki… Niedorzeczność? Skądże! Raczej wymogi komiksowej konwencji, która zakłada, że zło ostatecznie musi zostać ukarane. Ale na to przyjdzie nam jeszcze poczekać, ponieważ na razie piłka znalazła się po stronie złych i to oni wykonają następny ruch. „Skrzydła serafina”, choć podzielone są na tomy, stanowią zwartą opowieść: bez znajomości poprzednich zeszytów, łatwo jest się pogubić we mnogości wątków i perypetii bohaterów. Od pierwszej strony „Sojuszników” rzuceni jesteśmy od razu na głęboką wodę i wraz z ostatnią stroną wcale nie dopływamy do spokojnego brzegu. Po drodze też przychodzi nam przeżywać sztormy i burze, dzięki temu jednak lektura komiksu nie nudzi. Poza tym wszelkie zawirowania – pościgi, zamachy, strzelaniny, wybuchy itp. – powodują, że możemy podziwiać niezwykły wręcz talent autora scenariusza (a za nim pewnie także i tłumacza) do wymyślania coraz bardziej intrygujących onomatopei. Oto niewielka ich próbka: „kokk”, „gakin”, „vlam”, „bom”, „slamm”, „gan”, „grik”, „grui”, „plang”, „aaa...ooo...”, „cap”, „sst”, „pach”, „blam”, „glop” – tyle ich znalazłem na sześciu zaledwie stronach (od 226 do 231). A jest tych wyrazów dźwiękonaśladowczych w całym komiksie znacznie więcej. Może, opierając się na „Skrzydłach serafina”, warto byłoby przygotować specjalny słownik onomatopei? :-)
Tytuł: Sojusznicy Tytuł oryginalny: Seraphic Feather 5 Data wydania: maj 2004 ISBN-10: 83-237-9770-6 Format: 110×180 Cena: 18,- Gatunek: obyczajowy, SF Ekstrakt: 60% |