powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Zbigniew Orywał – opowieść o losach olimpijczyka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Jako reprezentant poznańskiego klubu wiosną 1949 roku (będąc jeszcze nadal uczniem wągrowieckiego LO) pojechał na swoje pierwsze lekkoatletyczne mistrzostwa Polski. Były to zawody halowe, a odbywały się w Przemyślu. Wziął wówczas udział w biegu na dość niecodziennym dystansie: w sztafecie 3 x 1000 metrów. Jego partnerami byli Włodzimierz Kiełczewski i Tadeusz Bartecki. Trójka ta pobiegła znakomicie, zajmując bezapelacyjnie pierwsze miejsce. Sukces ten udało się powtórzyć kilka miesięcy później (w październiku 1949), podczas mistrzostw kraju we Wrocławiu – rozgrywanych już pod gołym niebem.
Matury pan nie zda!
Zbigniew (z prawej) oraz Alojzy (z lewej) Orywałowie wraz z Adolfem Grygołowiczem po biegu w Memoriale im. Bronisława Szwarca – Poznań, 1950</br>Fot. archiwum
Zbigniew (z prawej) oraz Alojzy (z lewej) Orywałowie wraz z Adolfem Grygołowiczem po biegu w Memoriale im. Bronisława Szwarca – Poznań, 1950
Fot. archiwum
Czasy były jednak takie, że sukcesy sportowe biegacza nie miały żadnego znaczenia. O wszystkim bowiem decydowała polityka. – Matury miałem nie zdać. Taką decyzję podjęto w Komitecie Miejskim PZPR w Wągrowcu. Po części z uwagi na działalność ojca w PSL-u, po części z braku mego zaangażowania w działalność młodzieżowych przybudówek partii. Byłem bardzo dobrym uczniem, ale i tak na nic by się to zdało, gdyby nie niezłomna postawa ówczesnego dyrektora szkoły, pana Bierły, jak również innych nauczycieli, którzy przeciwstawili się decyzji partyjnych aparatczyków. Na tym się jednak moje kłopoty nie skończyły. Po maturze chciałem kształcić się dalej w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Poznaniu. Pewnego dnia jednak dyrektor Bierła wezwał do szkoły mojego ojca i oznajmił mu: „Panie Orywał, pański syn nie ma żadnych szans, by dostać się na tę uczelnię. Ja nawet nie mogę jego papierów tam wysłać”. Jako że byłem już wtedy znanym w regionie sportowcem, dlatego też zaproponował: „Mogę jednak pomóc mu w inny sposób. Wyślę jego dokumenty do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego przy Akademii Medycznej”. Być może dzięki temu zostałem zawodowym sportowcem – wspomina pan Zbigniew. Podczas egzaminu wstępnego do WSWF Orywał po raz kolejny spisał się znakomicie: był najlepszy – ex aequo z chłopakiem, który parę lat później trafił do piłkarskiej drużyny Lecha Poznań.
Studia rozpoczął w roku 1950. Wyższa Szkoła Wychowania Fizycznego nie była wówczas samodzielną uczelnią (tak jak dzisiaj Akademia Wychowania Fizycznego), podlegała bowiem Akademii Medycznej. – Przez półtora roku mieliśmy tych samych wykładowców i te same przedmioty co studenci medycyny. Różnica była tylko jedna: my zdawaliśmy egzamin z anatomii po polsku, oni musieli dodatkowo znać terminy łacińskie. Wykładowcy nie dawali nam żadnej taryfy ulgowej, a przecież mieliśmy jeszcze mnóstwo zajęć i treningów z wychowania fizycznego. O tym, jak mordercze były to studia, świadczy chociażby fakt, że zaczęło nas 120, do końca zaś dotrwało zaledwie 37. Pamiętam po dziś dzień, że najtrudniej było przebrnąć przez chemię i fizjologię – wspomina starszy pan. Podobnie jak w szkole średniej, także w czasie studiów Orywał nie angażował się w działalność polityczną. Spotykały go za to różne drobne szykany. – Nie miałem oczywiście co marzyć o przyznaniu miejsca w akademiku bądź jakimkolwiek stypendium. Na szczęście mieliśmy w Poznaniu znajomych i jakoś sobie radziłem – dodaje. Jak ważna była wówczas polityka, świadczy inny jeszcze fakt. – Zdarzało się, że na studia delegowano niekiedy aktywistów z ZMP. Przysyłano ich bez matury. Mieli jednak obowiązek w ciągu półtora roku studiów tę maturę zaliczyć; ale jak ten egzamin dojrzałości wyglądał, można sobie wyobrazić. Wielu z nich zrobiło później wielkie kariery. Nie sportowe jednak… – wspominając o tym, pan Zbigniew uśmiecha się znacząco.
Powitanie Zbigniewa Orywała z żoną na dworcu w Wągrowcu po triumfalnym powrocie ze Stanów Zjednoczonych – jesień 1958</br>Fot. archiwum
Powitanie Zbigniewa Orywała z żoną na dworcu w Wągrowcu po triumfalnym powrocie ze Stanów Zjednoczonych – jesień 1958
Fot. archiwum
Nakaz – za biurko
Jako student WSWF-u Zbigniew Orywał nie miał praktycznie czasu wolnego. Zajęcia bardzo często zaczynały się już o szóstej rano, a kończyły o dwudziestej. – Uczelnia była bardzo rozproszona. Na okrągło trzeba było biegać z wykładów na treningi i na odwrót, z jednego krańca Poznania na drugi. Sprzyjało to jednak wyrobieniu kondycji – stwierdza z uśmiechem pan Zbigniew. – Podczas studiów nie tylko biegałem. W barwach AZS-u Poznań grałem także w II lidze koszykówki i siatkówki. O ile w basketballu wchodziłem raczej jedynie na zmiany, o tyle wiele spotkań siatkarskich zaczynałem w pierwszej szóstce. Dobrze grałem też w piłkę ręczną – dodaje. W Polsce rozwijały się wówczas dwie odmiany tej dyscypliny: w halach grano w piłkę ręczną siedmioosobową, w klubach natomiast dominował tradycyjny wówczas szczypiorniak jedenastoosobowy. – Grałem wtedy na skrzydle (z uwagi na świetną kondycję) w Kolejarzu Poznań i z tą drużyną wywalczyłem w szczypiorniaku wicemistrzostwo Polski. W finale przegraliśmy z chorzowskim Ruchem – wspomina Orywał. Przepisy gry były bardzo zbliżone do piłki nożnej. Grano na takim samym boisku, takiej samej wielkości były bramki. Można było piłkę kozłować, potem biec z nią trzy kroki i kozłować dalej. – Najlepszym graczem Kolejarza był wtedy Edward Adamczyk, znakomity pięcioboista, rekordzista Polski w skoku w dal i skoku o tyczce. Parę lat później połączył nas wspólny los, a może raczej należałoby rzec: pech. W 1956 roku obaj uzyskaliśmy minima olimpijskie: on w skoku w dal, ja w biegu na 800 metrów, ale żadnego z nas na igrzyska do Melbourne nie wysłano. Oficjalnie podano, że ze względów finansowych, ale tak naprawdę ponownie zaważyła polityka. Adamczykowi nie ufano, bo był z Wrocławia, i przez cały czas podejrzewano go o niemieckie pochodzenie… – wyjaśnia z nieukrywanym żalem były trener.
Podczas studiów Orywał zaniedbał nieco lekką atletykę. – Biegi, chcąc nie chcąc, zeszły na dalszy plan. Angażowałem się w spotkania ligowe koszykarskie i siatkarskie, grałem w piłkę ręczną i tenisa stołowego, dużo pływałem; byłem bardzo dobry w szachy. Miałem również duże osiągnięcia w dziesięcioboju, trzykrotnie zdobywając brązowy medal podczas mistrzostw Polski. Nadal byłem zawodnikiem Warty Poznań, ale czasu na treningi lekkoatletyczne było z roku na rok coraz mniej – wspomina pan Zbigniew. Studia na WSWF ukończył w 1953 roku. O przyszłość, teoretycznie, nie musiał się martwić, bowiem o pozyskanie go na stałe starała się Warta i Zakłady im. Hipolita Cegielskiego (w tamtym czasie przemianowane na Zakłady Stalina). Tyle że wtedy obowiązywały nakazy pracy. – Za brak zaangażowania politycznego ukarano mnie, zsyłając do pracy w tworzącym się wówczas województwie zielonogórskim. Zostałem mianowany inspektorem w Wojewódzkim Komitecie Kultury Fizycznej w Zielonej Górze. Tłumacząc na polski: posadzono mnie za biurkiem – mówi starszy pan.
Narodziny średniodystansowca
Bieg na 1000 m: metę przekracza Szwed Dan Waern (bijąc rekord świata), za nim – Orywał (zawody w fińskim Turku, 1959)</br>Fot. archiwum
Bieg na 1000 m: metę przekracza Szwed Dan Waern (bijąc rekord świata), za nim – Orywał (zawody w fińskim Turku, 1959)
Fot. archiwum
Zadanie, które postawiono przed mianowanym na inspektora Orywałem, było jasne: rozwijać sport i dbać o lekką atletykę w województwie zielonogórskim. I z tego zadania wywiązał się on znakomicie. – Grałem w reprezentacji województwa w koszykówkę, siatkówkę i szczypiorniaka jedenastoosobowego. Byłem koszykarzem II-ligowego Zastalu Zielona Góra. Trenowałem również lekkoatletów Zastalu i Szkolnego Związku Sportowego. Przez cały czas starałem się jednak o zmianę miejsca pracy. Udało się to wreszcie w 1955 roku, kiedy to oficjalnie przeniesiono mnie do Szkolnego Związku Sportowego w Poznaniu. Wtedy dopiero moja kariera sportowa zaczęła się na dobre – wspomina Orywał. Sukcesy pan Zbigniew odnosił jednak już wcześniej. W 1953 roku podczas rozgrywanych w Zielonej Górze przełajowych mistrzostwach kraju zajął trzecie miejsce w biegu na 3000 metrów. Systematycznie powoływany był do kadry narodowej, ale – jak sam zaznacza – ciągle trafiali się zawodnicy lepsi od niego. W kadrze Polski oficjalnie zadebiutował w 1954 roku podczas krakowskiego trójmeczu lekkoatletycznego pomiędzy Polską, Belgią i NRD. Pobiegł wówczas na 400 metrów przez płotki i zajął piątą lokatę. – Zadebiutować w reprezentacji mogłem już parę miesięcy wcześniej. Na początku 1954 roku trener kadry powołał mnie na zawody międzynarodowe rozgrywane w Rumunii i na Węgrzech. Nie należałem jednak do PZPR, więc odmówiono mi wydania paszportu – wyjaśnia olimpijczyk.
Przełomowym okazał się dla biegacza rok 1955, a konkretnie start w Memoriale im. Janusza Kusocińskiego. – Biegłem 400 metrów przez płotki, prowadziłem do ostatniego płotka i na nim się przewróciłem. Wstałem jeszcze i dobiegłem do mety na trzecim miejscu. Gdybym się nie przewrócił, wygrałbym ten bieg z czasem bliskim rekordu Polski. Byłem tak wściekły, że musiałem w jakiś sposób odreagować. Poszedłem więc do trenera i poprosiłem go, żeby wystawił mnie w biegu na 800 metrów, który miał zostać rozegrany za pół godziny. Obsadzono mnie w serii B, którą wygrałem. Wtedy też postanowiłem poświęcić się na dobre temu właśnie dystansowi – wspomina pan Zbigniew.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

856
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.