„Indiańskie lato” – efekt współpracy dwóch tuzów światowego komiksu, Hugo Pratta i Milo Manary – to tętniąca chorobliwą erotyką opowieść o tym, jak wykluwały się Stany Zjednoczone. I to z gatunku tych, które samym Amerykanom do gustu przypaść raczej by nie mogły. Opowiadająca o tych samych czasach „Szkarłatna litera” Nathaniela Hawthorne’a to przy „Lecie” jedynie niewinna opowiastka.  |  | ‹Mistrzowie Komiksu: Indiańskie lato›
|
Zanim doszło do współpracy obu panów, zdobyli już oni wielką sławę w komiksowym światku – Hugo Pratt dzięki serii przygodowo-sensacyjnych opowieści o marynarzu awanturniku Corto Maltese, Milo Manara natomiast dzięki opowieściom o Giuseppe Bergmanie i swoim komiksom erotycznym („Klikowi” i „Zapachowi niewidzialnego”). Na pozór wydawałoby się, że z takiego artystycznego spotkania zrodzić może się jedynie swoiste kuriozum, dzieło tyleż eksperymentalne, co niestrawne dla czytelnika. Nic bardziej mylnego. Obaj panowie znaleźli wspólny język, co zresztą przestaje dziwić, kiedy dowiadujemy się (z posłowia Wojciecha Birka) że Pratt od lat był jednym z mistrzów Manary. Scenariusz „Indiańskiego lata” odbiega jednak znacznie od opowieści o Corto Maltese, chociażby dlatego, że pulsuje erotyką. To była zapewne cena, jaką Pratt musiał zapłacić za współpracę z Manarą. Tło historyczno-obyczajowe opowieści tradycyjnie w przypadku Pratta jest egzotyczne. Akcja rozgrywa się w Ameryce Północnej w drugiej połowie XVII wieku, a więc mniej więcej na sto lat przed wojną o niepodległość, po której narodziło się nowe państwo – Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Brytyjscy koloniści żyją we względnej symbiozie z indiańskimi tubylcami. Jeśli już dochodzi do poważniejszych konfliktów, to znacznie częściej rodzą się one wewnątrz hermetycznej społeczności purytańskich osadników. Sprzyja temu rygoryzm religijny, na straży którego stoją niezwykle wymagający pastorowie. Taki przynajmniej obraz kolonii uwiecznił urodzony w Salem pisarz Nathaniel Hawthorne, autor słynnej „Szkarłatnej litery”. Od Hawthorne’a przejął go natomiast Hugo Pratt, tworząc scenariusz „Indiańskiego lata”. Znaczący jest już tytuł komiksu. Oznacza on porę roku – u nas zwaną babim latem – na styku lata i jesieni, kiedy to ponoć wyzwala się w ludziach niepohamowany apetyt seksualny. Na tyle niepohamowany, że niektórzy, chcąc zaspokoić swój głód, gotowi są nawet posunąć się do gwałtu. Takie właśnie wydarzenie stanowi wstęp do dramatycznej historii przedstawionej przez Pratta i Manarę. Dwóch młodych Indian z plemienia wodza Squanda spotyka nad brzegiem morza samotnie spacerującą piękną dziewczynę. Nie mogąc się powstrzymać, gwałcą ją. Na ich nieszczęście przypadkowym świadkiem gwałtu jest mieszkający nieopodal ze swoją rodziną Abner Lewis. Nie zastanawiając się długo, chłopak sięga po broń i zabija Indian, dziewczynę natomiast zabiera do domu, by mogły zaopiekować się nią jego matka i siostra. To z pozoru mało istotne wydarzenie rozpoczyna lawinę, która pogrzebie pod gruzami niejedno ludzkie istnienie. Zgwałcona dziewczyna jest bowiem bliską krewną miejscowego pastora z fortu New Canaan. Ten zaś, gdy dowiaduje się o tragedii, pała żądzą zemsty. Tego samego pragną zresztą Indianie, a ich celem staje się przede wszystkim Abner Lewis i jego rodzina. Konflikt stopniowo narasta i – co gorsza – nie widać najmniejszej szansy na jego pokojowe rozwiązanie. Determinizm społeczny musi doprowadzić do tragedii. Tak jak nie byłoby współczesnych demokracji bez krwawych doświadczeń Wielkiej Rewolucji Francuskiej, tak samo nie istniałaby współczesna Ameryka – do bólu politycznie poprawna – bez doświadczeń wojen z Indianami i wojny secesyjnej. Pratt i Manara nie mieli wprawdzie ambicji stworzenia dzieła stricte historycznego, mimo to ich komiks jest wcale zgrabnym przyczynkiem do najwcześniejszych dziejów – a może raczej pradziejów – USA. „Indiańskie lato” pełne jest – jak na pracę Milo Manary przystało – erotyki. I to wcale nie tej wysublimowanej. Nie miałbym jednak śmiałości stwierdzić, że grafik ociera się o pornografię. Współczesnego czytelnika nic w tym komiksie zaszokować już raczej nie może – przynajmniej w jego warstwie wizualnej. Szokujące momentami mogą być natomiast sugestie pojawiające się w warstwie słownej. Pastor, który ma obowiązek prowadzić swoje owieczki prosto do Boga, ma na pewno na sumieniu więcej grzeszków niż biblijny Judasz. Inni bohaterowie też sobie folgują – rozwiązłość seksualna i stosunki kazirodcze są tutaj chlebem powszednim. I mimo że wydawca nie umieścił odpowiedniej adnotacji na okładce, warto zaznaczyć, że „Indiańskie lato” zdecydowanie jest komiksem dla dorosłych. Chyba że chcecie zaserwować swoim dzieciom traumatyczne przeżycia… Nie wszystko jest w tym komiksie idealne. Miejscami odrobinę zgrzyta scenariusz. Jakby Pratt starał się oddać Bogu, co boskie i… Manarze, co manarskie. Aby dać rysownikowi możność porozkoszowania się pięknem kobiecego ciała, chyba niepotrzebnie wprowadził do scenariusza aż tyle perwersji. I bez nich opowieść znakomicie by się obroniła. Z tym wyjątkiem, że nie moglibyśmy podziwiać wówczas tylu kobiecych wdzięków. Coś za coś. Dla czytelników znających dotychczas Manarę z wydanych w Polsce „Podróży z Fellinim” i „Klika” zaskoczeniem mogą być natomiast liczne w „Indiańskim lecie” sceny batalistyczne – narysowane zresztą z dużym wyczuciem, bez zbędnego epatowania okrucieństwem. Po lekturze dzieła Pratta i Manary nie sposób na dodatek pozbyć się wrażenia, że ta historia jest gotowym scenariuszem filmowym. Sposób poprowadzenia narracji, długie, niemal filmowe ujęcia, rozmach inscenizacyjny – to wszystko aż prosi się, aby „Indiańskie lato” przenieść na duży ekran. Zanim jednak do tego dojdzie, należy sięgnąć po komiks. I często doń wracać. Bez wątpliwości – to mistrzowie komiksu w prawdziwie mistrzowskiej, choć specyficznej formie.
Tytuł: Indiańskie lato Tytuł oryginalny: Un été indien Data wydania: marzec 2006 ISBN-10: 83-237-3163-2 Format: 152s. 210×297mm; oprawa twarda, kolor: Cena: 99,- Gatunek: obyczajowy Ekstrakt: 80% |