Natknęli się na nich już na skraju lasu – kilku żołnierzy w esesmańskich mundurach, z bronią maszynową w ręku. Kręcili się przy wysłużonym terenowym samochodzie. Na widok parki roześmieli się głośno. Dwóch z nich wycelowało w Martę i Andrzeja karabiny. Młodzi stanęli w miejscu, uważnie rozglądając się dokoła. Na polance panował przyjemny półmrok. Promienie słońca z trudem przebijały się przez konary wysokich drzew. Andrzej leżał z głową zanurzoną w mchu i przypominał sobie w myślach kolejne wersy jednego z wierszy, których uczył się recytować w gimnazjum. – „O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa w brązie zachodu kute wieczornym promieniem…” – powtarzał szeptem, jakby nie chciał mącić niemal idealnej ciszy panującej w lesie. Leżąca obok niego Marta uniosła się lekko na łokciach i zdziwiona spytała: – O czym ty mówisz? Uśmiechnął się delikatnie i dokończył strofę: – „Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa, pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.” 1) Naprawdę nie pamiętasz? – Jakże mogę nie pamiętać? Od Staffa bardziej lubię tylko Tuwima – odparła, pocierając podbródek dłonią. Próbowała sobie coś przypomnieć, ale pilnie poszukiwana myśl skutecznie wymykała się polowaniu. W końcu machnęła bezradnie ręką. Gdy ta opadała na biodro dziewczyny, Andrzej chwycił jej dłoń w powietrzu i przytrzymał. – Zobacz – szepnął. Na jej sukience siedział motyl. Rozpostarł żółto-fioletowe skrzydełka, jakby szykował się do dalszego lotu. Po chwili jednak zrezygnował i złożył je z powrotem. Marta zastygła w bezruchu, aby nie wystraszyć niespodziewanego gościa. – Zazdroszczę mu – stwierdziła. – Urody? Nie musisz. – Raczej… beztroski – odparła dziewczyna. – My też będziemy kiedyś tacy. Marta zamknęła powieki. W tej samej chwili zerwał się wiatr, nad ich głowami zaszumiały liście. Motyl zerwał się do lotu. – Chyba powinniśmy wracać. – Daj mi jeszcze parę minut – poprosił Andrzej, delikatnie głaszcząc dłoń dziewczyny. – Zdążymy na czas. Nie bój się. – Ja się nie boję. Ja tylko… – nie dokończyła, z oddali bowiem dobiegł ich odgłos kilku pojedynczych wystrzałów. Po chwili odpowiedziała im długa seria z karabinu maszynowego. Marta, przestraszona, schroniła się w ramionach chłopaka. Ten odruchowo wtopił dłonie w jej gęste pachnące lasem włosy. Była tak blisko, że niemal czuł bicie serca dziewczyny. – Teraz nie możemy odjechać – stwierdził, a jego głos zyskał na pewności siebie. – Jeśli to Niemcy na kogoś polują, gotowi pomyśleć, że uciekamy. Nie widział twarzy Marty, ale wyczuł, że dziewczyna przytaknęła mu ruchem głowy. – Tutaj nie przyjdą – powiedziała tak cicho, że ledwo ją dosłyszał. – Nie przyjdą – potwierdził. – Nie mają po co. Przecież jesteśmy tu tylko my. Nawet motyl odleciał. – Próbował ją rozbawić, uspokoić. Duszę miał jednak na ramieniu. Jaką bowiem miał pewność, że Niemcy, jeżeli to w ogóle są oni, uwierzą w jego solenne zapewnienia, iż przyszli tu tylko się kochać? Wiatr przygnał skądś ciemne chmury, które zasnuły niebo. Polana w okamgnieniu skryła się w mroku. Dziewczyna zadrżała z chłodu, a może ze strachu. Andrzej bez słowa sięgnął po odrzucony na trawę sweter i zarzucił go Marcie na ramiona. – Słyszysz? Już nie strzelają – stwierdził. – Więc chodźmy – odparła, podnosząc się z kolan. Była stanowcza i zaskakująco pewna swego. Jej szybkie, kocie ruchy znamionowały jednak wielki strach. Pociągnęła Andrzeja za sobą. Szedł posłusznie, nie wypuszczając dłoni dziewczyny z rąk. Nawet wtedy gdy zanurzyła się w krzaki, żeby wydobyć z nich skryte tam dwa rowery. Chłopak odruchowo zerknął na zegarek. – Pociąg mamy za godzinę, a do stacji jest niecałe pięć kilometrów. Nie musimy się spieszyć – podsumował. – Chcę jak najszybciej znaleźć się między ludźmi – odparła oschle. I właśnie wtedy poczuł jak drętwieje. Wyprostowała palce dłoni, która bezwładnie wypadła z jego rąk. Niewiele brakowało, aby wybuchła krzykiem. – Chyba nie mnie wystraszyłaś się aż tak bardzo? – Andrzej próbował wszystko obrócić w żart, ale gdy tylko dostrzegł przyczynę przerażenia Marty, natychmiast odeszła go ochota do dowcipkowania. Już chyba wolałby zobaczyć przed sobą Niemca z karabinem maszynowym w ręce. Nawet gdyby ten karabin był wycelowany prosto w jego pierś. Żałował teraz, że nie wziął ze sobą pistoletu. Nie chciał jednak narażać dziewczyny na niepotrzebne ryzyko. W każdej chwili mogli przecież zostać wylegitymowani i przeszukani. Jak wytłumaczyłby się wówczas z posiadania broni? Wkopałby w ten sposób nie tylko siebie, ale i Martę. Niejeden z jego przyjaciół powędrował już do obozu przez taką nieostrożność. Niejeden został postawiony pod murem. Ale w tej chwili nie stali przed nim Niemcy. Człowiek, który wprawił dziewczynę w paniczny strach, nie miał na sobie munduru. Ubrany był w starą, mocno zniszczoną marynarkę, podarte spodnie i buty, przez których rozklejone czubki prześwitywały dziurawe skarpety. Kształt jego nosa i rysy twarzy zdradzały pochodzenie. Przez kilkanaście sekund stali w absolutnej ciszy, nawzajem lustrując się wzrokiem. Pierwsza odezwała się Marta. Ścisnęła mocno dłoń Andrzeja i stwierdziła autorytarnie: – Trzeba mu pomóc. – Niby jak? – spytał chłopak, z trudem tłumiąc złość, że to właśnie ona to zaproponowała. – Macie coś do jedzenia? – wydukał nieznajomy. Z trudem łapał oddech, był spocony i mocno zziajany. Andrzej zaprzeczył. – Nie może pan tutaj zostać – powiedziała dziewczyna. Mężczyzna uśmiechnął się ponuro, przez moment mogło się nawet wydawać, że zaraz wybuchnie głośnym śmiechem. Ale on tylko spuścił głowę, odchrząknął i splunął na ziemię. – Nie będę was narażać. – Ja nie z tego powodu… – odparła Marta, rumieniąc się ze wstydu. – Słyszeliśmy strzały – dodała usprawiedliwiającym się tonem. – Są niedaleko. Myślałem, że później się zreflektują – wyjaśnił nieznajomy. – Może ktoś im powiedział – dodał po chwili. Z oddali echo przyniosło jakieś niezrozumiałe krzyki. Pościg musiał znajdować się zaledwie kilkaset metrów od nich. – Niech pan weźmie – powiedział Andrzej, popychając ku mężczyźnie swój rower. – Nie – zaprotestował twardo nieznajomy. – Jeśli mnie złapią… jeśli złapią… – powtórzył – mogę im powiedzieć, skąd go mam. – Wtedy będziemy już daleko stąd – uspokoił go chłopak. Na jego twarzy zagościł cień uśmiechu, jakby w ten sposób chciał pomóc mężczyźnie w podjęciu decyzji. – Nie znam tej okolicy. Ani nikogo, kto mieszkałby w pobliżu – stwierdził Żyd. – Dokąd mam uciekać? Pytanie nieznajomego zawisło między nimi jak klątwa. Przedłużająca się cisza drażniła coraz bardziej. Przerwała ją Marta. – Sto metrów stąd jest leśna droga. Pojedzie pan w prawo i dojedzie nią do stacji kolejowej. Zatrzymują się tam pociągi, ale niech pan nie ryzykuje – jej głos był niezwykle rzeczowy. Dziewczyna jakimś cudem zdołała opanować nerwy, co nie udało się nawet Andrzejowi, który niejeden już raz był w dużo poważniejszych tarapatach niż teraz. – Przed stacją skręci pan w stronę wsi. Proszę przejechać przez nią aż na skraj, nie zatrzymując się po drodze ani zbytnio nie rozglądając. W ostatnim gospodarstwie pod lasem skryje się pan w stodole, a kiedy się ściemni podejdzie do domu. Zapamiętał pan? Mężczyzna posłusznie kiwnął głową. – Jest pani tego pewna? – spytał, chwytając rower Andrzeja za kierownicę. – Gospodarz nazywa się Rybski, a ja jestem… Marta – wytłumaczyła dziewczyna. – Marta – widząc niezdecydowanie nieznajomego, powtórzyła jeszcze raz, głośniej. – Powie pan gospodarzowi, że przysyła pana Marta! – ostatnie zdanie wymówiła już nieomal ze złością. Podniesiony głos dziewczyny wyrwał nieznajomego z letargu. Wsiadł na rower i wyprężył się, gotowy w każdej chwili do jazdy. Odwrócił się jednak jeszcze na chwilę w ich kierunku i wyszeptał: – Dziękuję. Marta kiwnęła mu na pożegnanie ręką, Andrzej nie wykonał żadnego gestu. Od kilku minut marzył tylko o tym, by mężczyzna jak najszybciej zniknął. I najchętniej w tej samej chwili zapomniałby o ich niespodziewanym spotkaniu. Raz na zawsze. Z ulgą obserwował oddalającego się na rowerze nieznajomego. Przyłapał się też na tym, że instynktownie w kieszeni kurtki ściskał z wściekłości dłonie. Był rozgniewany także na Martę, ale akurat temu uczuciu nie miał prawa dać wyrazu. |