powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Kšatrápavan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Ty naprawdę niczego jeszcze nie rozumiesz? – spytała.
– Nie rozumiem? – powtórzył. – Czego nie rozumiem?
– Poczekaj chwilę!
Arwena wytarła ręce w serwetkę i wybiegła z pokoju do łazienki. Po chwili wyszła stamtąd… Rebeka. Adrian przetarł oczy, nie dowierzając własnym zmysłom. Gdyby nie obolała kostka, na pewno wpadłby teraz do łazienki i przetrząsnął całe pomieszczenie w poszukiwaniu dziewczynki. Której – tego był już pewien – nie znalazłby tam.
– Za-zaczynam ro-rozumieć – wyjąkał.
Rebeka podeszła do niego i usiadła na tapczanie, tuż obok. Dotknął jej ramienia, policzka, dłoni. Istniała, nie była jedynie zjawą z pogranicza snu i jawy.
– J-jak ty to r-robisz?
– To proste – odparła. – W zasadzie proste, jeśli znasz się choć trochę na inżynierii genetycznej. – Chwyciła go za rękę i przysunęła ją do swojej szyi. – Dotknij – poprosiła.
Skórę miała bardzo delikatną, w dotyku przypominała atłas. Opuszkami palców głaskał jej szyję. W pewnym momencie Rebeka cicho jęknęła i spytała:
– Czujesz?
Rzeczywiście, wyczuł pewne zgrubienie.
– To jest to miejsce – wyjaśniła.
Rozsunął jej włosy, by przyjrzeć się bliżej temu miejscu, ale Rebeka uprzedziła go:
– Nic tam nie znajdziesz.
– Co to jest?
– Implant, który pozwala mi dowolnie zmieniać osobowość.
– Dowolnie?
– Oczywiście, pod warunkiem, że wcześniej wprowadzono doń pewne dane. Wiek, wygląd i wiele, wiele innych, które składają się na naszą osobowość.
Siedziała przed nim kobieta, która miała skórę, kości, niezaprzeczalnie także duszę, ale nie miał pewności, czy jest prawdziwą kobietą, prawdziwym człowiekiem. Dotykał jej, kochał się z nią, ale czy w rzeczywistości nie robił tego z jakąś wirtualną postacią? Wzdrygnął się na samą myśl o tym.
Rebeka chyba odgadła, co go w tej chwili trapi, bo odsunęła się na bok, następnie wstała i przeszła się po pokoju, jedynie kątem oka zerkając na Adriana.
– Ile masz w sobie osobowości? – zapytał.
– Sześć!
– Ile z nich poznałem?
– Jedną.
– To… – ponownie głos odmówił mu posłuszeństwa. Wolałby pytania tego nie zadawać, ale musiał przecież poznać prawdę, przekonać się, wytłumaczyć sobie, pogodzić się z tym, by móc dalej normalnie żyć. – To… Rebeka?
Jak bardzo pragnął, aby ona teraz zaprzeczyła, ale – wiedział to doskonale, przeczuwał – byłoby to jedynie kłamstwo. Kobieta, bezgłośnie poruszając wargami, potwierdziła.
Spoglądał na nią tępym wzrokiem. Co czuł? Żal, niechęć, trudną do ukrycia wrogość; z drugiej zaś strony – litość. Mieszały się w nim te uczucia. Przecież była jedynie kilkunastoletnią dziewczynką, której – wbrew niej samej – przyszło odegrać główną rolę w spektakularnym widowisku; o rolę tę zaś wcale się nie prosiła.
Kim jest? I jak ogromne spustoszenia emocjonalne musi w niej rodzić to rozbicie osobowości?! Drżał na samą myśl o tym, jakie może to mieć dla Arweny skutki w przyszłości.
– Byłam zwierzątkiem doświadczalnym – wycedziła przez zęby.
– Dlaczego oni, dlaczego on – poprawił się, mając na myśli ojca dziewczynki – pozwolił ci to zrobić?
– Zrobił to… – zająknęła się – dla mojego dobra. Tak twierdził.
– Nie zastanawiał się nad konsekwencjami?
– Ja… ja się na to zgodziłam!
– Byłaś dzieckiem. Nie mogłaś wiedzieć, z czym to się wiąże…
– Wiedziałam – odparła na to stanowczym tonem Rebeka. – Wiedziałam – powtórzyła, ale już ciszej, mniej pewnie, jakby chciała przekonać samą siebie, że tak właśnie było. – I miałam rację – dodała po chwili. – Bo dzięki temu teraz żyję.
– Żyjesz, bo Bóg tak chciał – zaprzeczył Adrian.
– Boga nie ma!
– Może tutaj, na waszej planecie – zrobił szeroki gest ręką – On rzeczywiście się nie pojawia, ale tak w ogóle to jest. Jest! – krzyknął niemal, gapiąc się w jej otępiałą, niechcącą przyjąć do wiadomości oczywistych prawd, twarz.
Zamilkli teraz oboje. Adrian czuł, że posunął się za daleko. Nie powinien był na nią krzyczeć; nie zasłużyła na to, była dzieckiem, a nie dorosłą kobietą, której postać przyjęła.
– Czy mogłabyś wrócić do swojej prawdziwej osobowości? – spytał prosząco.
Rebeka bez słowa dotknęła dłonią miejsce, w którym wprowadzono do jej ciała implant. Chwilę później Adrian mógł zaobserwować, jak wygląda owa zmiana osobowości. Twarz kobiety, przed momentem jeszcze bardzo wyraźna, zaczęła się rozmazywać. Na jej miejscu pojawiło się inne, dziewczęce oblicze Arweny. W podobny sposób przeobrażeniu uległa cała postać.
– Czy ty pamiętasz, co robisz będąc kimś innym? – zainteresował się.
– Pamiętam wszystko – odpowiedziała Arwena. – Mamy wspólną psychikę.
– I to, co robiłaś ze mną, także?
Doskonale wiedziała, o co pyta, ale chciała się z nim trochę podroczyć.
– Co masz na myśli?
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– No, wiesz! – Nie bardzo wiedział, jak ubrać to w słowa. – Gdy byłaś Rebeką…
– Byłam wtedy dorosłą kobietą – stwierdziła krótko. Słowa te miały go uspokoić, może też pozbawić wyrzutów sumienia, lecz on tego nie odczuwał.
Miał dosyć ich obu: i Arweny, i Rebeki. Najlepiej wsiadłby w samochód, o ile byłby w ogóle w stanie poprowadzić go, i odjechał w przysłowiową siną dal. Jego problem polegał jednak na tym, że wciąż jeszcze potrzebował pomocy Rebeki. Rebeki, nie Arweny!
– Co chcesz teraz zrobić? – spytał, odwracając wzrok ku oknu. Nie chciał patrzeć na dziewczynkę, z którą, jak się okazało, kilka dni temu wylądował w łóżku. Nijak nie mogło mu poprawić nastroju jej przekonywanie, że tak naprawdę baraszkował z kimś zupełnie innym.
– Chciałabym, abyś pomógł mi opuścić Kserksesa, czyli nic ponad to, do czego zobowiązałeś się już wcześniej – oznajmiła, wprawiając go tymi słowami w spore zdumienie. – Zrobiłabym to pewnie sama, ale… nie potrafię pilotować statku.
– A twój ojciec?
– Niech się tu sami nawzajem pożrą! – wybuchła. – Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Jak na dziewczynkę, miała w sobie sporą dozę pewności siebie. A może była to cząstka którejś z pozostałych pięciu czy sześciu osobowości, które się w niej przenikały?
– Późno już – stwierdził Adrian, spoglądając za okno. Jeżeli tym razem czas nie wyczyniał żadnych harców, trwała już noc. – Porozmawiamy o tym jutro, dobrze?
Zgodziła się, po czym oznajmiła:
– Pójdę spać do drugiego pokoju!
Zabrała ze sobą poduszkę oraz koc i wyszła, nie życząc mu nawet dobrej nocy.

12.
O świcie, po nieprzespanej przez Adriana nocy, ruszyli w dalszą drogę. Arwena przyjęła postać Rebeki i zasiadła za kierownicą. Starała się mówić jak najmniej; zapytana, odpowiadała monosylabami. Wiedziała, że mężczyzna ma do niej żal i że najprawdopodobniej szybko mu ten nastrój nie przejdzie. Chociaż na Kserksesie w prawodawstwie nie istniało pojęcie molestowania seksualnego i pedofilii, zdawała sobie sprawę, że w myśl przepisów obowiązujących na Terze, Adrian popełnił poważne przestępstwo i w zasadzie nic go nie usprawiedliwia – nawet fakt, iż nie wiedział, z kim ma w danej chwili do czynienia. To, co przeżywał, należało zatem rozpatrywać nie w kwestiach prawnych, ale moralnych, a ona nie czuła się w tym zbyt mocna.
Prze cały czas Adrian wpatrywał się w przestrzeń za oknem. Niekiedy tylko katem oka zahaczał o Rebekę. Spoglądał na nią z pewną tęsknotą wymieszaną z niepokojem. Bał się o nią?
Po dwóch godzinach jazdy zrobili małą przerwę. Adrian wysiadł z wozu, aby rozprostować nogi. Kostka wciąż dokuczała, ale na szczęście, w porównaniu z dniem poprzednim, opuchlizna w dużym stopniu zmalała. Rebeka mokrą szmatką przetarła przednią szybę. Drobinki kurzu nawiewane z pustyni osadzały się pomiędzy wycieraczkami i brudziły szklaną powierzchnię.
– Na pewno masz jakiś plan – zagadnął dziewczynę. Nie wiedział jak o niej myśleć ani w jaki sposób do niej się zwracać; raz była dlań nastoletnią Arweną, to znów po chwili piękną i dojrzałą Rebeką. Nie potrafił tych dwóch postaci rozdzielić.
– Wiozę cię w pewne miejsce…
– Mnie? Sądziłem, że to ty uciekasz.
– Uciekamy oboje.
– Co to za miejsce? – ciekawiło go.
– Klinika.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

95
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.