powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Zbigniew Orywał – opowieść o losach olimpijczyka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Mistrz za oceanem
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nim jednak Orywał trafił za ocean, podbijał serca Polaków podczas mistrzostw kraju i mityngów lekkoatletycznych rozgrywanych na Starym Kontynencie. W 1956 roku wywalczył pierwszy w karierze tytuł mistrza Polski; zawody odbywały się w Zabrzu, a on pobiegł na swoim koronnym wówczas dystansie – 800 m. Rok później w Krakowie powtórzył swój wyczyn, tym razem jednak na dystansie 1500 m. – W tym samym roku w dwumeczu z Czechosłowacją w biegu na 1500 m pokonałem ówczesnego rekordzistę świata – wspomina z dumą. Na Igrzyska Olimpijskie do Melbourne (1956) nie dane mu było jednak pojechać. – W latach 1954-1955 czterokrotnie otrzymywałem powołania do kadry na mecze wyjazdowe i czterokrotnie nie zgadzano się na mój w nich udział. Dopiero po przełomie październikowym 1956 mogłem po raz pierwszy pojechać na Zachód. Podobnie zresztą jak nasz słynny trener Jan Mulak. Choć był on człowiekiem lewicy, to jednak popadł w niełaskę władz jako były członek PPS-u sprzeciwiający się zjednoczeniu z PPR. Wtedy też na wiele lat odsunięto go od polityki i skierowano do sportu – mówi o legendarnym trenerze polskich lekkoatletów Orywał.
Wyjazd na mityng do Brukseli był dla dwudziestosześcioletniego wówczas biegacza niesamowitym przeżyciem. – Zobaczyliśmy inny świat! – wspomina Orywał. Wojaż udał się także pod względem sportowym: w biegu na 800 m dotarł na metę trzeci. O lepszym debiucie na arenie międzynarodowej nie mógł chyba marzyć. Od tej pory Orywał był już stałym uczestnikiem zawodów rangi europejskiej. Mimo to zaproszenie na halowe tournée po Stanach Zjednoczonych, które dotarło do władz Polskiego Związku Lekkiej Atletyki jesienią 1957 roku, było dlań ogromnym zaskoczeniem. – Polacy zaproponowali Amerykanom sześciu lekkoatletów. Ci zaś wybrali dwóch: skoczka wzwyż Zbigniewa Lewandowskiego i mnie – informuje starszy pan.
Dwójka Polaków wybrała się za ocean na początku 1958 roku. Tournée po USA trwało od 19 stycznia do końca lutego; na ten okres zaplanowano siedem startów. – Pierwsze zawody odbyły się w Waszyngtonie. Nie były dla mnie udane z paru powodów. W Polsce biegaliśmy w halach na mączce ceglastej, tam ustawiano drewniane parkiety. Poza tym Amerykanie nie zgodzili się, bym pobiegł w swoich starych, zniszczonych butach. Kupili mi więc nowe, które – pech chciał – okazały się za małe. Kiedy dobiegłem do mety, całe stopy miałem we krwi. Na dodatek tuż po starcie przewróciłem się, nie byłem bowiem w stanie utrzymać równowagi, gdy pozostali zawodnicy zaczęli rozpychać się łokciami. W efekcie byłem szósty – wspomina pan Zbigniew. Wiele kosztowała młodego sportowca także kontuzja stóp. – Po zawodach lekarz zalecił mi kompresy z wody utlenionej. Jako że niczego nam nie fundowano, musiałem za własne kieszonkowe, które wynosiło dwa dolary dziennie, zrealizować receptę w aptece. Z pieniędzmi było krucho, bo przecież z Polski żadnych dewiz nie mogliśmy wywieźć – wyjaśnia. Kolejny start był już znacznie bardziej udany, zakończył się zdobyciem drugiego miejsca. – Potem zwyciężyłem jeszcze w Baltimore i wreszcie przyszła kolej na ostatni bieg na 1000 jardów – podczas rozgrywanych w starej nowojorskiej hali Madison Square Garden Halowych Mistrzostw USA. Zawody oglądało ponad 15 tysięcy ludzi. Nie brakowało też Polonii, która zgotowała mi wspaniałe przyjęcie. W takiej atmosferze musiałem wygrać – mówi Orywał z przekonaniem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W drodze do Rzymu
W glorii chwały biegacz wrócił do kraju. I tu nie miał sobie równych. W 1958 roku pobił trzy rekordy Polski: na 1000 m (czas: 2:18.8 min), 1500 m (3:42.0 min) oraz 1 milę (3:59.4 min). – Jako pierwszy Polak w historii w biegu na 1 milę osiągnąłem wynik poniżej 4 minut, co miało miejsce na stadionie White City w Londynie. Dzięki temu zostałem członkiem zaszczytnego klubu Rogera Bannistera – tłumaczy z dumą były trener. Nic zatem dziwnego, że tak wybitnego biegacza zaproszono (w styczniu 1959 roku) na tournée po USA po raz drugi. Tym bardziej że podczas rozgrywanego rok wcześniej w Polsce (na stadionie X-lecia w Warszawie, w obecności stu tysięcy widzów) dwumeczu z USA Orywał ponownie bez trudu pokonał biegaczy amerykańskich na 1500 m. – Tym razem wygrałem trzy poważne turnieje i wróciłem do kraju z trzema złotymi medalami. Po sukcesie w zawodach Millrose Gates i New York Athletic drugi raz triumfowałem w Halowych Mistrzostwach USA. To zwycięstwo było dla mnie znacznie cenniejsze od poprzedniego, gdyż tym razem pokonałem całą światową czołówkę: aktualnego mistrza Europy Michaela Rowsona, rekordzistę świata na 1000 i 1500 m Szweda Dana Waerna i brązowego medalistę z Melbourne na 800 m Erniego Sowella. Moje amerykańskie sukcesy doceniono również w Polsce. Za pierwsze mistrzostwo otrzymałem od klubu, Warty Poznań, przydział na mieszkanie (jeden pokój z kuchnią), za drugie: talon na lodówkę – wspomina z uśmiechem pan Zbigniew. Nie mniej udany był start polskiego mistrza w największym w Europie mityngu lekkoatletycznym Weltklasse w Zurychu. – Tu również wygrałem bieg na 1 milę. Dzisiaj za zwycięstwo w takich zawodach otrzymuje się 50 tysięcy dolarów. A ja, poza statuetką i najnowszym modelem zegarka elektronicznego, który noszę zresztą po dziś dzień, dostałem 4 dolary, bo tyle przysługiwało za udział w dwudniowych zawodach – wyjaśnia Orywał. Niewiele także brakowało, by również w 1959 roku Orywał został rekordzistą świata. – Biegłem razem z Waernem. Oboje mieliśmy wynik lepszy od aktualnego rekordu świata, ale to Dan przybiegł na metę pierwszy – dodaje z żalem były biegacz.
Ukoronowaniem sportowej kariery Orywała miał być występ podczas XVII Letnich Igrzysk Olimpijskich w Rzymie w 1960 roku. – Miałem szanse na zajęcie medalowego miejsca, ale przed tym najważniejszym w życiu startem nie opuszczał mnie pech. Trzy tygodnie przed zawodami zachorowałem na anginę, wysoka temperatura na osiem dni wykluczyła mnie z treningów. Kiedy więc pojechałem do Rzymu, miałem świadomość, że nie jestem w pełni sprawny – opowiada były biegacz. W Rzymie Orywał wystartował w biegach na 800 m i 1500 m. Osłabiony, nie był w stanie nawiązać wyrównanej walki z kolegami z bieżni. W efekcie na obu dystansach odpadł w eliminacjach. – Wcześniejsze rezultaty świadczyły, że jestem w formie. Widocznie nie dane mi było odegrać większej roli na igrzyskach: najpierw nie mogłem pojechać do Melbourne, a w Rzymie przegrałem przede wszystkim z chorobą – wspomina pan Zbigniew, a w jego głosie usłyszeć można smutek.
„Anioły stróże” Wunderteamu
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Liczne wyjazdy zagraniczne miały też jednak swoje cienie. – Zawsze, gdy wyjeżdżałem, czy jako zawodnik, czy też później w roli trenera, ekipie sportowej towarzyszył „anioł stróż”. Jego zadaniem było śledzenie naszych poczynań, sporządzanie szczegółowych raportów. Gdy tylko ktoś oddalił się od reszty, mógł mieć pewność, że zostanie to odnotowane w raporcie. Bywało też, że i zawodnicy byli donosicielami. Wielu z nich „zapraszano” do SB i dokładnie instruowano. Raz taka „przyjemność” spotkała i mnie (było to akurat po powrocie z zagranicy). „Co pan widział? Co kto robił?”, dopytywał się oficer. A ja odpowiedziałem: „Nie interesowało mnie to. Myślałem tylko o tym, żeby udanie wystartować i jak najszybciej wrócić do Polski”. Doszli wtedy zapewne do wniosku, że ze mnie informatora nie zrobią, i dali mi spokój – wspomina pan Zbigniew. Zdarzało się niekiedy, że znaczniejszym sportowcom z krajów demokracji ludowej działacze obcych federacji składali propozycje pozostania za granicą. – Amerykanie chcieli, bym u nich został. Ale ja musiałem wracać. W Polsce czekała na mnie żona w zaawansowanej ciąży z najstarszą córką, poza tym po prostu nie chciałem być emigrantem – dodaje Orywał. Żona pana Zbigniewa, Lidia, także była sportsmenką. – Zaczynała karierę w Baildonie Katowice. W 1959 roku, dwa lata po ślubie, zdobyła mistrzostwo Polski w przełajach i trafiła do kadry narodowej, za co w nagrodę mogła pojechać razem ze mną, tyle że w roli widza, na olimpiadę do Rzymu. W 1958 roku urodziła nam się córka Anna, trzy lata później syn Marek, a po jedenastoletniej przerwie druga córeczka, Małgorzata – wylicza z dumą były sportowiec i trener.
W 1961 roku Orywał zakończył karierę zawodniczą. Zaczął się wykruszać ów zrodzony podczas mistrzostw Europy w Helsinkach w 1958 roku polski lekkoatletyczny Wunderteam trenera Mulaka. Powoli żegnali się z bieżnią – poza Orywałem – Zdzisław Krzyszkowiak (dwukrotny mistrz Europy na 5000 m i 10000 m, złoty medalista olimpijski na 3000 m z przeszkodami i dwukrotny rekordzista świata na tym dystansie), Jerzy Chromik (trzykrotny rekordzista świata i medalista Mistrzostw Europy), Zbigniew Makomaski (sześciokrotny mistrz kraju na 800 m, 1500 m i w sztafecie 3x1000 m), Stanisław Ożóg (olimpijczyk z Rzymu, jedenastokrotny mistrz Polski na 10000 m i w przełajach na 8 km i 12 km), Kazimierz Zimny (wicemistrz Europy i brązowy medalista olimpijski na 5 km). – Tworzyliśmy wspaniały, zgrany zespół. Do dziś pamiętam zgrupowania w Borowicach, podczas których Mulak kazał nam zaczynać poranny rozruch o 7.30. Wszyscy byliśmy bardzo religijni, więc wcześniej biegaliśmy osiem kilometrów w jedną stronę przez góry do sąsiedniej wsi na poranną mszę, którą specjalnie dla nas o szóstej rano odprawiał znajomy ksiądz. Mulak, ateista, o wszystkim wiedział, ale przymykał na to oko – wspomina starszy pan.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

857
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.