powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Strach siedzi w nas, czyli kino grozy pod lupą (1)
ciąg dalszy z poprzedniej strony
JL: Ha, najlepszy w tej kategorii był „Smakosz”. Potwór pokazuje się w całej okazałości już nawet nie w końcówce, a w połowie filmu. Podręcznikowy wręcz przykład zniszczenia obiecującej fabuły i obrócenia mrocznego klimatu w niezamierzoną komedię.
MCh: Wiesz, rozciągnąłbym to po prostu na trzeci akt filmu w pewnych określonych gatunkach filmowych. W szczególności w tych, które próbują budować atmosferę tajemnicy, zagadki i na niej polegają. Czyli załapie się horror, kryminał i tym podobne.
PD: Tyle że w kryminale tę zagadkę przeważnie udaje się utrzymać chociaż do trzeciego aktu, a w horrorze już w akcie pierwszym często mamy jasno zasygnalizowane: wygadany Murzyn, największy cwaniak, palacz i rozwiązła panienka pod nóż, a przeżyje tylko ta skromna, niepozorna dziewczyna.
MCh: Mówisz już o horrorze kompletnie przeżartym konwencją, czyli między innymi o podgatunku slashera. I dokładnie dlatego tego podgatunku nie cenię, że, jak już mówiłem, jego struktura gra moim zdaniem przeciwko grozie, bo film jest przewidywalny. Żałuję, że z racji kasowych sukcesów slashera ten podgatunek aż tak bardzo się upowszechnił. Swoją drogą dokładnie z tego samego powodu nie cenię horror porn, czy konkretnie na przykład „Piły” – przewidywalność zabija grozę.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
JL: Wiesz, jest masa zwolenników slasherów i dla nich te filmy są jak znalazł. I nie ma znaczenia, że są przewidywalne. Jak rozumiem – chodzi tu o rodzaj zadanej śmierci i jej krwistość, a nie o przebieg fabuły. Pod tym względem niektórzy chwalili nawet „Basen”. :-) Mam jednak nadzieję, że slashery w końcu wrócą tam, gdzie ich miejsce, czyli wyłącznie na półkę z DVD. Zaś co do przewidywalności kina grozy, to pozwolę sobie przypomnieć, że znaczna część horrorów jest mniej lub bardziej przewidywalna, a slasherami nie jest. Zresztą – wspomniany wyżej motyw pokazywania w końcówce Zła wynika z zamierzeń edukacyjnych (i katharsistycznych) hollywoodzkiego kina. Zło (i strachy widza) musi zostać obnażone i unicestwione. Takie są reguły gry. Te same, według których symbolami charakteryzującymi najbardziej zwyrodniałych morderców są czarna, skórzana kurtka i słabość do szlachtowania dzieci. Kino europejskie i azjatyckie mają większe szanse w tym momencie, bo nie są w tak wyraźny sposób obciążone bagażem konwencji, ale to Amerykanie zarabiają najwięcej na filmach i to oni siłą rzeczy mogą wpompować największe pieniądze w film. A w przypadku horroru, który nie musi mieć żadnej znanej twarzy ani wyrafinowanego scenariusza, oznacza to pchanie pieniędzy w efekty specjalne – czyli w potwory. Bo to najwyraźniej grzech posiadać duże pieniądze, wspaniałe komputery z fikuśnym oprogramowaniem i magazyn pełen petard i beczek farby, i nie móc się tym pochwalić. Mała więc szansa, że wrócimy do epoki „Nawiedzonego domu” Roberta Wise’a, czy do ekspresjonistycznej gry światłocieniem, jak interesująca czy jak budząca grozę by nie była.
MCh: Od razu zgłaszam lekki sprzeciw co do twojego stwierdzenia: „takie są reguły gry”.
Przecież właśnie te reguły gry odróżniają horror staroświecki od horroru nowoczesnego, który rozwija się od lat 60. W staroświeckim zło musiało zostać ukarane, bo gatunek nie wyrósł jeszcze z dydaktyzmu XIX-wiecznej powieści. W nowoczesnym horrorze, od czasów Polańskiego czy Romero, reguły gry są inne, bo inna jest świadomość społeczna. Zło może i wygrać, i przegrać. Świetnie widać to przecież w całej pierwszej fali amerykańskiego horroru przełomu lat 60. i 70., gdzie ambiwalencja zakończenia oddawała stan ducha człowieka z ulicy, niewiedzącego za bardzo po przemianach społecznych, w jakim świecie żyje.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
JL: Wbrew pozorom nie jest to wszystko takie jednoznaczne. Trzeba chyba w tym miejscu zrobić rozdział między złem śmiertelnym w postaci rozmaitych zdeformowanych morderców, kosmicznych potworów, drapieżnych pnączy i agresywnych owadów, a złem niezniszczalnym w postaci Szatana. To pierwsze zło najczęściej ze szczętem przegrywa (naturalnie coś tam zawsze z niego zostaje, żeby nie zamykać furtki zyskownym kontynuacjom), to drugie zaś przegrać z definicji nie może, bo Szatan jest nieśmiertelny i nieustanna walka z szerzonym przezeń Złem jest wpisana w kulturowość chrześcijańskiego (i nie tylko) świata. Można więc Szatanowi uciec, ale nie można go pokonać. Na tym między innymi zasadzała się niezniszczalność zła z „Omenu”, „Egzorcysty” czy choćby „Amityville”.
MK: A wracając do meritum – moją wyobraźnię najlepiej podkarmiał nie film, lecz komiks. A konkretnie „Alinoë” Rosińskiego i Van Hamme’a. Nie zliczę nocy, podczas których wyobrażałem sobie moją siostrę wychodzącą ze swego pokoju z jarzącymi się spokojną zielenią oczyma… Tutaj też groza nie została wyjaśniona, chociaż została pokazana. Ale została pokazana klimatycznie.
SCh: Dla mnie takim traumatycznym przeżyciem z czasów wczesnej młodości było pierwsze spotkanie z „Psem Baskerville’ów”. Raz w życiu zdarzyło mi się, aby książka przeraziła mnie tak bardzo, bym bał się zostać sam w domu. Efekt był taki, że rzuciłem powieść w kąt i uciekłem do mieszkającej kilka bloków dalej babci – mimo że było południe. Opis tytułowej bestii był tak wyrazisty, a moja wyobraźnia pracowała na tak podkręconych obrotach, że całość dała piorunujący efekt. Co zaskakujące, później żaden film nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia – nigdy nie wyszedłem wcześniej z kina ani nie przełączyłem na inny kanał dlatego, że się wystraszyłem.
JL: Klimat to podstawa. A jest to w tej chwili rzadko spotykana rzecz, bo przytłaczająca większość horrorów operuje głównie chlapnięciem krwi na ekran, oderwaniem kończyny czy rykiem wydobywającym się z ociekającej śluzem paszczy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
MK: Hmmm… Ciekawe, czy ktoś rzuci się nakręcić film na podstawie Half-Life czy F.E.A.R…. To by było potwierdzenie tezy o zamknięciu się w jakimś błędnym kole zużytych klisz.
JL: Twórcy sami chyba nie zauważyli, że popadli w schematy i kręcą się w zaczarowanym kręgu wampirów, wilkołaków i krwiożerczych bestii z kosmosu (lub z wojskowego laboratorium).
KW: Ale to wynika z hierarchii jakości horrorów, przedstawionej we wspominanym tu „Danse macabre” Kinga. Twórca najbardziej utalentowany potrafi wywołać uczucie niepokoju, niepewności, coś, co utrzymuje się jeszcze długo po seansie. I tego oczywiście ja (a podejrzewam, że i wy) oczekuję najbardziej (najlepiej chyba te oczekiwania spełnia Lynch i czerpiący z jego dorobku Azjaci). Twórca mniej utalentowany straszy – a straszenie nie jest trudne, wystarczy wprowadzić gremlina wyskakującego z szafki kuchennej czy dziewczynę idącą po skrzypiących schodach. Wtedy po filmie wychodzimy z uczuciem pewnego oczyszczenia, odprężenia, odreagowania stresów na spokojny, słoneczny świat i o filmie szybko zapominamy. Mamy wreszcie trzecią grupę twórców – tych, którzy już nawet nastraszyć nie potrafią, a mogą jedynie wywołać obrzydzenie. Wtedy z kina wychodzimy ze złością na wywalone w błoto pieniądze. Jakie są proporcje? Cóż, zapewne takie same, jak proporcje między ludźmi utalentowanymi i przeciętnymi wyrobnikami – trudno się więc dziwić, że prostych horrorów jest znacznie więcej.
MCh: Zaczekaj, nie zgadzam się z takim uproszczeniem klasyfikacji Kinga. Dla mnie do tej trzeciej kategorii należy znacząca część kina gore, a w nim taki choćby Cronenberg. Mam go za mistrza posługującego się – w szczególności do połowy lat 80. – naturalnym dla widza odruchem obrzydzenia, ale rzadko budzącym grozę czy strach. Cronenberg jest – a w każdym razie był wówczas – fizyczny. Pozwalał reagować na swoje filmy na poziomie jakiegoś odruchu obrzydzenia, odrzucenia od obecnego na ekranie obleśnego elementu. Dopiero później przychodziła refleksja, że na przykład w „Dreszczach” jest świetna metafora popędu seksualnego. Ale najpierw była budząca obrzydzenie myśl o pasożytach pod własną skórą, o syfiastym glucie dopadającym cię w kąpieli i tym podobne. Wbrew pozorom ten element obrzydzenia wywołać jest trudno. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy wszystko się już widziało. A i tak wspomniany Cronenberg czy powiedzmy Nacho Cerda w „Aftermath” nadal robią wrażenie.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
KW: Nie mogę się nie zgodzić – Cronenberg choćby „Muchą” udowodnił, że poprzez sugestywne dodanie elementu obrzydzenia nawet z cienkiego starego horroru z lat 50., opartego na raczej idiotycznym pomyśle, można zrobić dzieło mocno oddziałujące emocjonalnie na widza. Ma on chyba talent takiego wprowadzania odrzucających motywów, że widz zostaje zmuszony do odnoszenia ich do własnego ciała. Ale to oczywiście wyjątek – większość horrorów tej kategorii raczej śmieszy.
MCh: Zwróć uwagę, że akurat ta pierwsza „fizyczna” seria filmów Cronenberga do dzisiaj pozostaje aktualna, bo problem ciała pozostanie aktualny. Zyska jeszcze zapewne na aktualności, w miarę jak będziemy mocniej w to ciało ingerować z nanotechnologiami, implantami i tak dalej. Cronenberg to świetna karta w historii horroru między innymi dlatego, że poruszał temat, który nigdy się chyba nie zestarzeje, i mówił o nim po raz pierwszy w tak obrazowy sposób (oczywiście dzięki przemianom kulturowym i dzięki temu, że nagle dało się w kinie pokazać więcej). Cała fala późniejszych japońskich filmów, które z Cronenberga czerpały, okazała się jednak ślepą uliczką i trzeba było wracać do kina klimatycznego, z duchami i niejasną grozą.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

591
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.