powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Instytucjonalny obrońca pokrzywdzonych, czyli Józefa Mackiewicza przygody z reportażem, część 1
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Mackiewicz wiedział i widział jak nikt inny, ile szkody może temu państwu wyrządzić nierozważna, niedostosowana do określonych potrzeb polityka, zbiurokratyzowanie administracji, coraz bardziej oddalającej się od tych, którym przecież służyć powinna – obywateli. Mackiewicz jak pies gończy tropił i opisywał wszystkie nieprawości, zawsze był na miejscu, zawsze czuły i wrażliwy na ludzką krzywdę, niesprawiedliwość. Pisał o rzeczach nieprzyjemnych i to pisał wprost, niczego nie owijając w bawełnę; nie było dla niego tematu tabu. Nic zatem dziwnego, że wielokrotnie bywał za swoje artykuły atakowany, poddawany stałej obserwacji i cenzurze. Nie był lubiany przez władze, cieszył się natomiast poważaniem i sympatią wśród zwykłych obywateli. Zaowocowało to zresztą w przyszłości, gdy znalazł się Mackiewicz – wiosną 1945 roku – w tragicznej sytuacji podczas ucieczki przed bolszewicką nawałą.
Materiał do pierwszego tego typu reportażu zebrał Mackiewicz w czasie pobytu w Święcianach. Jego bohaterem była… plotka. Otóż przekonał się on, że całe miasto nie mówi o niczym innym, jak o konflikcie między dwoma lekarzami pracującymi w miejscowym szpitalu: doktorem Małafiejewem i doktorem Jurkiem. Z kim by się nie rozmawiało, osoba ta od razu wchodziła na temat konfliktu i powtarzała na okrągło zasłyszane gdzieś plotki o tym, że doktor Małafiejew oskarżony jest o jakieś nadużycia i – po cichu – o to, że nie sprzyja władzy. Opuszczał Mackiewicz miasto rozżalony i przerażony. Parę dni później na marginesie konfliktu w Święcianach zastanawiał się w „Słowie” nad charakterem prowincjonalnych miasteczek, nad plotką dawniejszą i dzisiejszą. Pełen goryczy pisał: Intryga i plotka pozostały, ale już to nie jest ta sama intryga i ta sama plotka. Gorsza! Kiedyś uprawiano ją dla zabicia czasu, dziś dla zabicia konkurenta. Szara codzienność powiatowych miasteczek przedstawiała mu się więc w jak najczarniejszych barwach, mali i szarzy byli ludzie, małe i szare były też sprawy, którymi się zajmowali.
Po tym wstępnym, nieco banalnym reportażu zajął się Mackiewicz swoją pierwszą wielką sprawą – buntem rybaków na jeziorze Narocz. Wszystko zaczęło się od wprowadzenia w życie ustawy rybackiej, na mocy której państwo zaanektowało jeziora, a potem kazało chłopom od pokoleń łowiących w nich ryby dowodzić swoich własności. Chłopi często nie posiadali na to żadnych dokumentów (własność ich uświęcona była tradycją), nie stać ich było na wszczęcie procesu, postanowili się więc zbuntować. Pierwsze wypadki miały miejsce na podwileńskim jeziorze Miadzioł, które po zajęciu przez państwo zostało oddane do przetargu. Po wielu kombinacjach kupił je (za 3250 zł) niejaki Wiesztort. Gdy próbował dotrzeć do jeziora, chłopi zagrodzili mu drogę. Wezwał wówczas na pomoc czterech policjantów, którzy przez chłopów oskarżeni zostali o… komunizm. Oburzony Mackiewicz pisał: A czyż ustawa rybacka nie podrywa stokroć gorzej autorytetu prawa, prawa własności, a tym samym i autorytetu tych, którzy powołani są do strzeżenia tego prawa… Publicysta sprzeciwiał się ostro temu, że w imieniu prawa to właśnie prawo jest łamane.
Jednakże wypadki na jeziorze Miadzioł były dopiero wstępem do rewolty, jaka wybuchła wśród rybaków naroczańskich. Jezioro to na mocy ustawy przejęła bowiem dyrekcja Lasów Państwowych. Zgodę na połowy sielawy udzieliła jedynie dwóm chłopom, pod warunkiem że całość będzie jej oddawana. Wyznaczono także cenę, którą dyrekcja miała płacić, a wynosiła ona zaledwie 66 procent rynkowej ceny wileńskiej. Chłopi sprzeciwili się tej tak jawnej ich zdaniem niesprawiedliwości i wbrew ostrzeżeniom pojechali z rybami do Wilna. Tam cały połów został im skonfiskowany. W odwecie ogłosili 3 lutego 1936 roku strajk. – Dyrekcji Lasów też łowić nie pozwolimy – mówili. Strajk przebiegał spokojnie do chwili, kiedy dyrekcja najęła robotników mających zająć się połowem. Chłopi im to skutecznie uniemożliwiali. Wówczas konflikt przekroczył lokalne granice, a sprawa stała się głośna w całej Wileńszczyźnie.
Od razu też zainteresował się nią Mackiewicz. Jak zwykle postanowił zbadać wszystko na miejscu i udał się do głównej kwatery „buntowników” pod Naroczem. Przyszło mu też sprostować plotkę, jakoby strajk rybaków był żydowską intrygą. W związku z tym można zadać dwa pytania – pisał. – Czy Żydzi popierają żądania chłopów?Niewątpliwie tak.Czy Żydzi są inicjatorami strajku naroczańskiego?Kategorycznie nie. I wyjaśniał: Żydzi, owszem, ciągnęli korzyści z Naroczy, ale teraz, wraz z rybakami, ponoszą straty. Chłopom jednak pomóc nie chcieli. Jeden tylko Żyd, kupiec Rywkind, wszedł w porozumienie z rybakami, którym dyrekcja zezwoliła na założenie sieci, pożyczył im pieniądze na sprzęt, a potem miał się zająć sprzedażą ryb. Te jednak zostały skonfiskowane i tak powstała plotka o żydowskiej intrydze. Teorię Mackiewicza potwierdziła wizyta w kwaterze „buntowników”. Strajkujący chłopi uważali jezioro za swoją bezsprzeczną własność i nie mogli zrozumieć sensu i celu ustawy rybackiej; twierdzili w dodatku, że ryb jest tyle, że starczy dla każdego. Dotychczas połowy sielawy na Naroczu były ich jedynym źródłem utrzymania, upaństwowienie jeziora odbierało im to źródło, prowadziło do biedy. Zdeterminowani rybacy ogłosili strajk, a Mackiewiczowi starali się wytłumaczyć swoje postępowanie: Jednogłośnie twierdzą – pisał – że stracili tyle i więcej nie mają nic do stracenia.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Położeniem chłopów zainteresowała się także posłanka Wanda Pełczyńska6) (żona ówczesnego pułkownika), która przyjechała do Naroczy, by – podobnie jak Mackiewicz – zbadać sprawę na miejscu, a później w prasie warszawskiej poprzeć żądania zbuntowanych rybaków. Dziennikarz wyrażał się o niej bardzo pochlebnie, pisząc w „Słowie”: Moim zdaniem zasługa pani Pełczyńskiej polega na tym, że wśród kilkunastu wsi białoruskich nie dała upaść nagle zachwianej wierze w poczucie sprawiedliwości w Państwie. Jej także zasługą było to, że sprawę nagłośniła na cały kraj. Starano się bowiem ze wszystkich sił problem Narocza wyciszyć, aby nie szargać autorytetu Państwa. Mackiewicz miał w tym względzie zupełnie inne poglądy, uważał to wręcz za szkodliwe. Wyjaśniał: (…) skoro pan nie będzie tego autorytetu komentował w jego błędach, zrobi to za pana agitator komunistyczny. Skoro pan nie zechce wystąpić w obronie pokrzywdzonego, to wystąpi za pana agitator komunistyczny. Obawy Mackiewicza były o tyle uzasadnione, że zauważał ze zdziwieniem zaufanie, którym chłopi darzą Żydów. Jego zdaniem wpływ na to miała wspólnota sytuacji: Żyd bowiem, z reguły niechętnie ustosunkowany do władz, potrafi w ten sposób zdobywać zaufanie włościan. Było to dla Mackiewicza zjawisko niekorzystne, niezdrowe. Żyd, według niego, jako człowiek obcy rasą nie był predestynowany do opieki nad „chrześcijańskimi włościanami”. Ta żydowska „opieka” była – w rozumieniu Mackiewicza – oznaką słabości państwa i błędnej polityki administracyjnej.
Podczas gdy konflikt na jeziorze Miadzioł trwał, na Naroczu doszło do chwilowego kompromisu. Starosta zgodził się na wypuszczenie z aresztu zatrzymanych w czasie strajku chłopów, za co ci zezwolili dyrekcji na połowy. Ta zaś w zamian za to umożliwiła chłopom zarzucenie sieci, ale pod warunkiem że będą jej odsprzedawali ryby za 50 groszy za kilogram. Gdy jednak zaproponowano rybakom spisanie umowy, ci – nadal nie uznając praw dyrekcji do własności jeziora – odmówili, nie chcąc tworzyć precedensów prawnych. Zapanował chaos, z którego wszyscy, o dziwo, wydawali się zadowoleni: łowili chłopi i łowiła dyrekcja, która na dodatek zatrudniała do tego chłopów. Umowa dotyczyła jedynie sielawy, pozostałe ryby chłopi mogli łowić bez ograniczeń i sprzedawać na własną rękę. Kompromis, choć zadowalał obie strony, był jednak – zdaniem Mackiewicza – ze wszech miar śmieszny, nadal też nadszarpywał autorytet władzy. – Jakież tedy wyjście? – pytał Mackiewicz. – Wciąż tylko jedno: ustąpienie zupełne Dyrekcji. Ale nim do tego doszło, rozwiązano konflikt na Miadziole. Nie odbyło się jednak bez rozprawy sądowej; sąd zakwalifikował czyn rybaków jako samodzielne wymierzenie sprawiedliwości. Uznał, że rybacy działali w dobrej wierze i wewnętrznym przekonaniu swych słusznych praw. […] wymierzył im karę raczej symboliczną. Dla Mackiewicza – twierdzącego, że ustawa rybacka zwłaszcza na ziemiach naszych koliduje z najelementarniejszym, najważniejszym i najbardziej rozbudzonym wśród włościan poczuciem prawa własności – wyrok sądu był słuszny i sprawiedliwy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

404
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.