Minął znów jakiś czas, nim zaczęto opróżniać więzienie. – Wzywali nas po kolei do tzw. oczyszczania: obcinali guziki, zabierali sznurki, sznurowadła, nie można było mieć żadnych pasków. Potem załadowali do ciężarówek i wywieźli na stację kolejową, jakieś sześć kilometrów za Szczuczynem. Na stacji czekał już specjalny pociąg z zakratowanymi oknami. Żeby wyjść do ubikacji, za każdym razem trzeba było wołać strażnika. Ale droga nie była daleka. Zawieźli nas do Baranowicz. Tam zapędzili do wielkiej sali z wybetonowaną podłogą.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
I znów minął tydzień, może dwa. Więźniowie żyli w niepewności, nie wiedząc, co ich czeka. – Wreszcie kazali się zbierać i załadowali nas do dużo już gorszych bydlęcych wagonów. W jednym było nas czterdziestu. Za ubikację służyła dziura w podłodze. Dokuczało zimno. W takich warunkach dojechaliśmy do Kotłasu na Syberii. – Wymieniając tę nazwę, pan Artemiusz wyraźnie się wzruszył. Zamilkł na chwilę, jakby musiał sięgnąć do głębszych pokładów pamięci, by móc kontynuować przerwaną myśl. Kotłas był jedną z ważniejszych „stacji przeładunkowych” zesłańców. Tu dokonywano pierwszych selekcji, dzielono do poszczególnych obozów. – Byliśmy tam może miesiąc. Mieszkaliśmy w barakach, często ze zwykłymi kryminalistami. Trzymałem się z trzema kolegami jeszcze ze szczuczyńskiej celi. Teraz jednak nas rozdzielono. Jako jedyny trafiłem do obozu Ucht-Iżynak w Republice Komi na dalekiej północy Rosji. Wokół tajga, trzęsawiska porośnięte krzewami, mróz. Puste baraki, które jednak ktoś przed nami musiał wybudować. I trzystu pięćdziesięciu więźniów! Rosjanie, Polacy, Żydzi, Chińczycy. Obozy te zwano potocznie „kołonnami”. Na terenie samego Peczor-łagu w Republice Komi takich kołonn było może nawet i półtora tysiąca. Liczyły przeciętnie po dwustu-trzystu więźniów. Na czele kołonny stał komendant straży, zwanej popularnie „ochra”. On wyznaczał poszczególnych więźniów do pełnienia określonych funkcji. Pozostali więźniowie nazywali ich „pridurkami”; zajmowali się oni między innymi sprawami wyżywienia i zakwaterowania, wykonywania robót przez więźniów, prowadzili rejestrację i zajmowali się stanem zdrowia zesłańców, udzielając np. zwolnień z pracy bądź kierując do szpitali. – Po paru dniach pobytu w Ucht-Iżynaku – podjął ponownie pan Artemiusz – przyszli strażnicy i kazali się rozbierać. Odebrali nam wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Potem dzielili nas do pracy: jednych brali pod ziemię do kopalni, innych do wyrębu lasu. Ja miałem nie do końca sprawną nogę, ponieważ jeszcze przed wojną przeżyłem wypadek podczas polowania (spadłem z konia, który się potem na mnie przewrócił), więc odstawili mnie na bok. Rano wszystkich wyprowadzali do pracy, a mnie kierowali do biura, gdzie prowadziłem dokumentację techniczną. Jakie były warunki w obozie? – A jakie miały być? – pytanie wydawało się retoryczne. – Mróz dochodził niekiedy do minus pięćdziesięciu stopni. Jak człowiek splunął, to ślina nie zdążyła dolecieć do ziemi. Ani jednego ptaszka. Przez pierwsze miesiące do jedzenia dawali nam jakąś zupę, pływał w niej jeden, może dwa kapuściane liście, potem dostawaliśmy miażdżony owies, nie owsiankę, ale zwykły owies, jeszcze z plewami. Aż w końcu trochę się poprawiło, bo zaczęli nas karmić oczyszczonym pęczakiem z naparstkiem oleju… Ciężko było. Cały czas zima, zawieje, zdarzało się, że ludzie umierali na mrozie. Mnie rodzony syn nie wierzył, mówił: „Tato, to niemożliwe, człowiek by nie mógł tego wytrzymać”. Ale to zwierzęta nie wytrzymywały, a człowiek wytrzymywał. Po co to mówię? Żeby ludzie wiedzieli, jak było naprawdę. To, co piszą w książkach, to tylko połowa prawdy. Całą prawdę znają tylko ci, którzy byli w więzieniach i łagrach. Bo kto wie o tym, że kiedyś w jednym z obozów więźniowie się zbuntowali i że zamknięto ich w baraku, a barak ten oblano wodą i do rana on cały zamarzł z nimi w środku?…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Od chwili aresztowania we wrześniu 1939 roku minęły dwa lata. Znaczone były one kolejnymi więzieniami i obozami: Szczuczyn, Baranowicze, Kotłas i ostatecznie Ucht-Iżynak. – Tak siedzieliśmy i męczyliśmy się aż do czasów Sikorskiego – podsumował pan Artemiusz. „Do czasów Sikorskiego” oznaczało do drugiej połowy 1941 roku. W międzyczasie miała miejsce kolejna agresja III Rzeszy – tym razem na Związek Radziecki. Zaskoczona Armia Czerwona znajdowała się w odwrocie, Niemcy na całym froncie parli przed siebie z zastraszającą szybkością. Upadek Leningradu i Moskwy wydawał się jedynie kwestią czasu. Stalin potrzebował sojuszników. Stąd polepszenie stosunków z Wielką Brytanią, jak również – wymuszone przez Anglików – z rządem polskim na emigracji. 30 lipca 1941 roku w Londynie podpisany został pakt polsko-sowiecki, w historii określany mianem paktu Sikorski-Majski. Była w nim mowa między innymi o tym, że rząd ZSRR uznaje podpisane w 1939 roku porozumienie z Niemcami w sprawie zmian terytorialnych w Polsce za nieważne. Tym samym przywrócono zerwane we wrześniu 1939 roku stosunki dyplomatyczne i przystąpiono do tworzenia armii polskiej w ZSRR. Niezwykle ważny był także dołączony do paktu specjalny protokół, w którym znalazł się następujący ustęp: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych Rząd Sowiecki udziela amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź na innych odpowiednich podstawach”. Polaków zaczęto zwalniać z więzień i obozów. – Dostaliśmy dokumenty, które stwierdzały, że teraz możemy zamieszkać wszędzie, na całym terytorium Związku Radzieckiego, poza kilkoma strefami zakazanymi, jak np. Leningrad. Wiedziałem już oczywiście, gdzie jest żona, więc postanowiłem od razu do niej pojechać. Ze mną ruszyło w drogę jeszcze dwóch zesłańców. Trafiliśmy do Pietropawłowska. W większych miastach, które były skupiskami Polaków, rezydowali już polscy oficerowie, rekrutujący mężczyzn do armii. Ale o pójściu do Andersa nie było już mowy. Zbyt późno wypuszczono mnie z łagru. Oficer w Pietropawłowsku poradził mi: „Jedź do żony! Jak tam będzie, nie wiadomo, ale jakoś tam jednak żyją, takich rodzin jest więcej. My nie jesteśmy już w stanie nikogo utrzymać. Porcje żołnierskie i tak dzielimy na trzy-cztery, żeby wyżywić nasze kobiety i dzieci…”. Poszedłem do NKWD, żeby dowiedzieć się dokładnie, gdzie przebywa żona. Enkawudzista otworzył moje akta i mówi: „Jest w Marielce, ale tego nie wiemy na pewno, bo po ogłoszeniu amnestii może się poruszać, gdzie chce”. A ta Marielka była zaledwie trochę ponad dwieście kilometrów od Pietropawłowska. Powstał jednak problem, jak się do niej dostać. Mogli mnie tam skierować jedynie do pracy. Od oficera NKWD dowiedziałem się, że jest w Pietropawłowsku Wojewódzki Zarząd Dróg i że tam, gdzie przebywa moja żona, potrzebują pracownika. Poszedłem do zarządu i powiedziałem, że mnie do nich NKWD skierowało. Inżynier o polskim nazwisku Płaskożerski, który jednak odżegnywał się od znajomości języka polskiego (mówił, że – owszem – jego matka i siostra znają, ale on nie), naradził się z kimś na osobności i w końcu wydał mi nominację na kierownika technicznego w Marielce. Odpowiednie dokumenty dla miejscowych władz dostali także moi dwaj koledzy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– To była jednak dopiero połowa sukcesu. Wciąż pozostawał problem, jak tam się dostać. Nie było żadnych środków lokomocji, wszystko skonfiskowała armia. Ale okazało się, że co jakiś czas przyjeżdżają stamtąd do pietropawłowskiego MTS-u (to taki nasz ośrodek maszynowy) samochody po paliwo. Ktoś zadzwonił do ośrodka i – szczęście wielkie – akurat te samochody przyjechały. Kierowcy zgodzili się nas zabrać, ale za skrzynkę wódki. My nie mieliśmy pieniędzy, żeby tyle wódki kupić. Ostatecznie po długich pertraktacjach spuścili cenę do dziesięciu butelek. Wyjechaliśmy wieczorem. Wokół sam step, jak okiem sięgnąć – trawa. Po drodze dosiadali się kołchoźnicy. Prawie same baby z towarem do miasta. W pewnym miejscu kierowcy zatrzymali się. Że się niby samochód zepsuł. Ale baby nam powiedziały, że oni tu zawsze się zatrzymują, że pić będą. A samochód stał. Zajrzałem do środka. Ktoś zauważył, że jeden drucik jest zerwany. Połączyłem i można było jechać dalej. Ale oni, kierowca i dyspozytor wozu, byli już kompletnie pijani. No to postanowiłem sam poprowadzić samochód, a jedna z bab pokierowała, bo przecież znała drogę. Ruszyliśmy. Był środek nocy, gdy nagle usłyszeliśmy ujadanie psów. Dojechaliśmy do wioski. Jak mieszkańcy zobaczyli samochód, zbiegli się. W większości kobiety. Zaglądały do środka i pytały po polsku: „A mojego tu nie ma?”. Bo już wcześniej mężczyźni wracali i one na nich czekały. Okazało się jednak, że mojej żony nie ma w tej wsi, że mieszka siedemdziesiąt kilometrów dalej. Co robić? Zaofiarowała się jedna dziewczyna, że nas pokieruje, pojedzie z nami, bo i tak ma tam koleżankę, kołchoźnicę. Wsiedliśmy z powrotem do samochodu. Po drodze kierowca nieco wytrzeźwiał i przeraził się, że pojechaliśmy dalej, aniżeli mu kazano, że przecież nie powinniśmy. W końcu dotarliśmy na miejsce. I znów dowiedziałem się, że żony tu nie ma, że jeszcze dwadzieścia kilometrów. Jechać już nie mogłem, więc doszedłem pieszo… Droga musiała dłużyć się w nieskończoność. Mimo skrajnego wyczerpania, pan Artemiusz po kilku kolejnych godzinach stanął wreszcie przed żoną. Nie widzieli się dwa lata – od czasu gdy we wrześniu 1939 roku w Szczuczynie aresztowało go NKWD. Można sobie wyobrazić, jak wyglądało powitanie małżonków. |