24 marca 1945 roku Tański otrzymał powołanie do Ludowego Wojska Polskiego. Wcześniej już w szeregach LWP znaleźli się jego AK-owscy zwierzchnicy, oficerowie „Błyskawica” i „Brzoza”, którzy przydzieleni zostali do jednostki w Kamieniu Pomorskim. – Trafiłem do samodzielnej kompanii Ochrony Przeciwlotniczej w Poznaniu, zostałem celowniczym. Z Poznania kompanię oddelegowano pociągiem do Stargardu Szczecińskiego. Pamiętam, jak płonęły lasy. Żar był nie do wytrzymania. By się choć trochę przed nim uchronić, zrobiłem sobie budę jak dla psa i chowałem się w środku. Nad naszymi głowami niejednokrotnie jeszcze przelatywały niemieckie samoloty – mówi pan Kazimierz. W Stargardzie żołnierzy OPL zakwaterowano w poniemieckich koszarach. W tym samym czasie tworzono tam również podległą wojskowej komendzie miasta jednostkę żandarmerii i rekrutowano do niej żołnierzy: – Z naszej kompanii wzięto trzech, w tym również mnie. Komendantem Żandarmerii Wojskowej w Stargardzie był wówczas były oficer AK, Zacharasiewicz. Może coś o mnie wiedział i dlatego zagarnął pod swoje skrzydła. Musiał coś wiedzieć albo przeczuwać, bo miał do mnie duże zaufanie. Po czterech miesiącach służby w lipcu 1945 roku Kazimierza Tańskiego skierowano do szkoły oficerskiej w Lublinie. Istniały tam w zasadzie dwie szkoły: jedna kształciła oficerów polityczno-wychowawczych (po trzech miesiącach nauki odsyłano ich już, ze stopniem podporucznika, do jednostek), druga – oficerów wojsk liniowych (tu szkolenie trwało rok). Tański miał zostać oficerem liniowym: – Jesienią dowiedzieli się skądś o akcji w Mieścisku, dzięki której uratowaliśmy przed pewną śmiercią wszystkich mężczyzn w miasteczku. Przyszedł odpowiedni rozkaz i podczas uroczystości, na której obecny był sam marszałek Michał Rola-Żymierski, wręczono mi order Virtuti Militari IV klasy. Pan sobie wyobraża?! Komunista wręczył order AK-owcowi. Lubelskiej szkoły nie dane było jednak Tańskiemu skończyć. – Mianowano mnie podporucznikiem i nakazano jechać do Szczecina. Pytałem: „Dlaczego? Przecież chcę skończyć szkołę”. A oni na to: „Nie pytajcie, tam skończycie” – wspomina pan Kazimierz. W Szczecinie przyjęty został do Oddziału Informacji Wojskowej 12. Dywizji II Armii LWP, słowem: został oficerem politycznym w wywiadzie wojskowym. Zwierzchnicy z AK odnieśli się do tej nominacji przychylnie. Bardzo chcieli mieć w takiej instytucji swojego człowieka. – Moim dowódcą w Szczecinie był radziecki pułkownik w polskim mundurze, niejaki Borysow. Po polsku to on jednak nawet słowa nie umiał. Zastępował go wileński Żyd o nazwisku Olański i to z nim załatwiało się wszystkie sprawy – dodaje. „Jesteś spalony!”  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na przełomie 1945/46 roku zdarzyła się taka oto historia: Aresztowano w Szczecinie dwóch kurierów Armii Krajowej z Londynu, którzy przybyli do Polski z pieniędzmi, i zamknięto ich w dwóch pojedynczych celach w areszcie 12. Dywizji. Jednemu z Niemców pracujących dla polskiego wojska rozkazano w piwniczce wmurować kratę w oknie, aby można było obu umieścić w jednej, naprędce przygotowanej celi. – Musiałem coś zrobić! Pod nieobecność murarza wlałem do zaprawy ocet, który bardzo spowalniał twardnienie. Na taką też zaprawę Niemiec wmurował kratę. Szczęście nam sprzyjało, bowiem tego samego dnia jeden z generałów wyprawiał uroczystość, chyba imieniny. Zaproszeni na nie byli wszyscy oficerowie, zapowiadało się wielkie pijaństwo. Wcześniej już przygotowałem sobie gryps. Żołnierza pilnującego aresztantów na zewnątrz budynku wysłałem po raportówkę, którą specjalnie zapomniałem zabrać z biura. Kiedy zostaliśmy sami, podałem kurierom gryps i dodałem kilka słów od siebie. W nocy udało im się wyrwać kratę i uciec. Rano rozpętało się najprawdziwsze piekło, przeczesywano cały Szczecin, ale zbiegów nie udało się już złapać – opowiada z dumą pan Kazimierz. Być może właśnie po tym zdarzeniu grunt pod stopami młodego oficera zaczął się palić. – Przełożeni kazali mnie śledzić, często sprawdzali, coraz mniej mi ufali. Albo uznali, że się do tej roboty nie nadaję, albo dowiedzieli się czegoś o mojej przeszłości – wspomina pan Tański. W marcu 1946 roku na szczecińskim bazarze spotkał się potajemnie z „Błyskawicą” i „Brzozą”, towarzyszyła im również łączniczka „Wanda”, młoda dziewczyna, której udało się przeżyć powstanie warszawskie: – Zachowało się bardzo już dzisiaj zniszczone zdjęcie z tamtego spotkania: nas troje w mundurach oficerów LWP i Wanda w kostiumie niedźwiedzia. Właśnie wtedy łączniczka przekazała Tańskiemu rozkaz brzmiący mniej więcej tak: „Jesteś spalony! Masz niezwłocznie uciekać do Wrocławia”. Kazimierz nie zastanawiał się długo: wsiadł do najbliższego pociągu do Poznania, tam przesiadł się i pojechał do Wrocławia, by stawić się pod wskazany przez „Wandę” adres. – W szczecińskiej dywizji zawsze panował ogromny bałagan. Bywało, że żołnierz znikał na parę dni i dopiero po czasie zauważano jego nieobecność. Teraz działało to na moją korzyść – wyjaśnia starszy pan. We Wrocławiu w starej kamieniczce przyjęły go dwie starsze panie, żony przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, uciekinierki z Warszawy. U nich postanowił przeczekać pierwsze dni. Ucieczka z aresztu – Po Wrocławiu chodziłem w mundurze, co z jednej strony było świetnym kamuflażem, z drugiej jednak przyczyniło się prawie do mojej wpadki – zauważa pan Kazimierz. Pewnego dnia na moście przecinającym Odrę zatrzymał go patrolujący ulice major z Komendy Miasta. Zażądał dokumentów: – Na szczęście nie miałem przy sobie raportówki. Zacząłem więc zmyślać. Powiedziałem mu, że byłem w restauracji z kolegą i dwiema dziewczynami. Jedna z nich musiała iść wcześniej do domu i ja się zaoferowałem, że ją odprowadzę. Wszystkie swoje rzeczy zaś zostawiłem koledze i teraz po nie wracam. Major na to, czy mam pistolet? Ja, że mam. Proszę dać! Dałem. Pozostała część tej historii przypomina scenariusz szpiegowskiego filmu. Major nie chciał odpuścić. Zażądał, aby razem odszukali kolegę Tańskiego. Kazimierz poprowadził go do pierwszej napotkanej restauracji, gdzie oczywiście swego przyjaciela już „nie zastał”. Razem udali się więc do komendy miasta: – Pora była późna. Major przekazał mnie oficerowi dyżurnemu, po czym powiedział, że się spieszy i porozmawiamy dopiero rano. Zamknięto mnie w pokoju na piętrze, skąd – zdawałoby się – nie można było uciec. Zeskoczyć nie mogłem, za bardzo bałem się, że skręcę kostkę albo złamię nogę. Wzdłuż ściany pokoju ciągnęły się jednak kable prądowe w ołowianych obwódkach. Tański zerwał je, przywiązał do grzejnika mieszczącego się pod parapetem i spuścił za okno. – Kiedy zerwałem kabel, nastąpiło gdzieś spięcie i wszędzie zgasło światło. Po kablu szybko zszedłem na dół. Ale co dalej? Byłem dopiero na dziedzińcu kamienicy, a wszędzie dokoła pełno wojska. Po ciemku odnalazłem nieco uchylone okno do ubikacji na parterze i wszedłem do środka. Tam poczekałem, aż nieco się uspokoi. Potem wyszedłem na korytarz i ruszyłem w stronę bramy. Szczęście ciągle mi sprzyjało. Wartownik spał na pace ciężarówki. Ostrożnie przeszedłem obok niego, uchyliłem bramę i wyszedłem na wrocławski rynek. Byłem wolny! – kończy. Dalsze pozostawanie we Wrocławiu wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Następnego dnia rano Tański, już w cywilnym ubraniu, pojechał do Opola. „Wzejdzie mi blady księżyc zmartwychwstania…”  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Aresztowanie Na ostatni dzień czerwca 1946 roku władza ludowa zaplanowała referendum, z inicjatywą przeprowadzenia którego trzy miesiące wcześniej wystąpiła Polska Partia Robotnicza. Komunistyczna Krajowa Rada Narodowa uchwaliła szybko odpowiednią ustawę, na mocy której w plebiscycie społeczeństwo polskie miało odpowiedzieć na trzy pytania: 1) czy jest za zniesieniem Senatu, 2) czy opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej i nacjonalizacji gospodarki oraz 3) czy pragnie utrwalenia polskiej granicy zachodniej na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej. Władze natychmiast przystąpiły do ożywionej kampanii politycznej, zewsząd atakowało ludzi hasło: „3 razy tak”. Kazimierz Tański nawet gdyby chciał, nie mógł głosować. Po ucieczce ze Szczecina i wpadce we Wrocławiu, która cudem nie zakończyła się aresztowaniem i osadzeniem w więzieniu, ukrywał się nie tylko przed funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa, ale i Żandarmerią Wojskową. Nie chcąc już więcej ryzykować, postanowił znaleźć bezpieczniejszy azyl. Takim miejscem wydało mu się Opole. Na Ziemie Odzyskane przybywało wtedy mnóstwo ludzi z całej Polski, nowe twarze nikogo nie dziwiły: – Tam zresztą mieszkał mój wuj. Był, jak to wówczas nazywano, kapitanem słodkich wód i pełnił funkcję komendanta śluzy na Odrze. Nad rzeką, z dala od centrum miasta i ludzi, miał jednorodzinny domek. Jedyną rzeczą, jakiej tam nie brakowało, był spokój. |