Oprócz solidnych dekoracji warto mieć na planie filmowym także przygarść sensownych rekwizytów. Choć chyba nie każda ekipa o tym pamięta…  | |
W poprzednim odcinku cyklu pisałem o wątłych dekoracjach, gracko nokautowanych przez zbyt silnych aktorów. Dzisiaj proponuję rekwizyt, który całym swoim jestestwem ostrzega przed ostrym traktowaniem. Ponieważ zdjęcia do filmu już się rozpoczęły, ale połowa rekwizytów utknęła gdzieś na mieście w korku, trzeba było improwizować i Boski list – tak jest, od Boga, z Pieczęcią przez duże P – zrobiono z dwóch części: złożonej na pół kartki grubszego papieru oraz wyciskanej w gipsie pieczęci. Oba elementy wręczono aktorowi z przykazaniem, aby się z nimi delikatnie obchodził, bo gips wyszedł, kartka była ostatnia, a sądząc z chwytu – zabrakło też kleju. Scena wygląda więc dość komicznie, bo aktor dwoi się i troi, byle tylko nie ruszać palcami dłoni podczas przesuwania listu przed obiektywem kamery, bowiem każdy nieostrożny ruch mógłby spowodować np. mimowolne przesunięcie się pieczęci, przylegającej do papieru tylko dzięki naciskowi palca. Jeszcze więcej ostrożności wymaga odpowiednie złamanie pieczęci z równoczesnym otwarciem listu… Później jest już trochę lepiej, bo trafiają się listy, które faktycznie mają trwale przyczepioną pieczęć i ich otwieranie wygląda wiarygodnie, trudno więc zrozumieć, czemu akurat na początku filmu trafiła się taka szemrana scena. Tym bardziej, że film – a mowa o nakręconym w 1988 roku „The Seventh Sign” czyli „Siódmym znaku” – raczej nie cierpiał na budżetowe braki, więc żadnych aż tak widocznych obsuw nie powinno w nim być. Sam film jest religijnym moralitetem, z wyczuwalnym posmakiem taniego kina epoki VHS. Na świecie zaczynają się dziać rzeczy przepowiedziane przez Biblię (kataklizmy, rzeki krwi i inne tego typu atrakcje), bo zszedł na Ziemię Chrystus (Jürgen Prochnow, Jezus jak malowanie) i otwiera kolejne pieczęcie. Wciąż jednak miłuje ludzkość, więc mimochodem rzuca ciężarnej kobiecie, u której kątem się zameldował (Demi Moore w początkach kariery, pierwszy raz listowana na plakatach ponad tytułem filmu), że da się jeszcze całą procedurę – naturalnie sprawiającą mu przykrość – powstrzymać. Kobieta, posiłkując się pomocą nastoletniego religijnego Żyda, rozgryza, iż chodzi o ocalenie skazanego na elektryczne krzesło, nieco opóźnionego umysłowo chłopaka, który w imię Boga spalił żywcem swoich własnych rodziców. W intrydze oczywiście jest więcej elementów, wliczając w to sceptycznie nastawionego do całej sprawy męża (Michael Biehn) oraz złowieszczego księdza, ale o tym warto już przekonać się samemu. Jeśli tylko nie będzie przeszkadzać to, że scenariusz został oparty na kliszach (np. ciężarna obowiązkowo jest niewierząca), finał jest przewidywalny, a cała sprawa skazańca szyta grubymi nićmi. |