To był zły pomysł. Zmarznięta ręka zabolała mnie jak oparzona. Jaketan tylko uśmiechnął się smutno. – Nie myśl, że chciałem… – powiedział w końcu. – Ale nie zgodzę się, żebyś umarła. Położył przede mną na podłodze kartkę, którą kiedyś podarł. Poklejone kawałki układały się w wyblakły prostokąt z narysowanym na nim wielkim latawcem i unoszącą się pod nim postacią. – Jeśli to ma rzeczywiście sprawić, że nie umrzesz, to… po prostu coś ci pokażę. Nie możesz wysadzić słupa w mieście, ale jeśli ma podpory… – Co? Nie mów, że zrobiłeś… – Tym razem poczułam, że głos uwiązł mi w gardle. Jaketan wytarł nos mankietem. Zerwałam się nagle i ucałowałam go prosto w to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą go uderzyłam. – To nie ja! – Teraz śmiał się szczerze. – Przymusili mnie. Odpaliłaś ich jak papier! – Jak stąd wyjdziemy? Drzwi nadal były zamknięte. – Z tym nie będzie kłopotu – odpowiedział, wskazując na linę zwieszającą się za okno. – Brak nam tylko ładunków… Wskazałam na wózki z książkami i kartkami, które miałam w celi. Zerwaliśmy poszewki z kołdry, poduch, a potem Jaketan związał jeszcze swoją kurtkę. Upchnęliśmy wszystko i chwilę potem już opuszczaliśmy się powoli przez okno. Mróz stał się nie do zniesienia. Wydychane powietrze zamarzało, zanim jeszcze opuściło nozdrza. Nie wiedziałam, jak wytrzymam. Przeciskając się w tłumie, a trochę ślizgając się po dachach, dostaliśmy się do platform. Musieliśmy podejść do najdalszej. Po drodze kilka razy mój wzrok zatrzymał się na tym, co działo się na ulicy. Jedni walczyli, kłócili się, inni umierali w ciszy, siedząc w kucki i tuląc się do siebie. Ale jeszcze nie było za późno! W końcu dotarliśmy. – Pomyślałem, że przed tym wszystkim będziesz chciała się z kimś zobaczyć. – Jaketan ustąpił na bok i zza niego wytelepała się okutana w futro, krągła sylwetka. – Miris! Brat rzucił mi się na szyję. Tuliłam go chyba trochę za mocno, bo zaczął piszczeć jak lodownik. – Nie umrzesz, prawda? – powiedział, gdy wreszcie go puściłam. – Niezłe powitanie! – Wytarłam mu szron z brwi. – Nie wiem, jak to zrobisz, ale jeśli ci się uda, to będzie… – Cud! – Odwróciłam się w stronę głosu. To był chłopak. Dziewczyna z mojej grupy stała obok. – Cuda się zdarzają, dyskalkulio – powiedział. – Ale wystarczająco rzadko, żeby zapracować na swoją nazwę. – Zeala. – Wyciągnęłam rękę. – Kartif. Chwycił moją rękę i pociągnął mnie do siebie. Dziewczyna także przytuliła się do nas. – Mnie tam statystycznie nie wychodzi – powiedziała przez łzy. – Ale, cholera, trzymam za ciebie to, co mi zostało z kciuków. I bardzo chcę ci wierzyć. Jaketan stał nieopodal z rękami w kieszeniach. Odzyskał już swoją kurtkę i teraz tupał nogami, próbując się nie trząść. – Gdzie Haprit? – Zawołać? – Zażartował. Klepnęłam go w kołnierz, aż poleciał lód. Haprit na pewno wiedziała, co się dzieje. W okolicy nie było jednak żadnego nadzorcy. Spojrzałam w stronę budynku, gdzie mieściło się jej biuro. I podniosłam rękę. Na pewno patrzyła. Gdybym była nią, pewnie po części chciałabym, żeby akcja się powiodła. Ale jakaś część wciąż uparcie życzyłaby mi porażki. No bo co wtedy? Haprit zdecydowała jednak, by dać mi szansę. Uśmiechnęłam się do siebie. I chyba jednak też do niej. – Co robisz? – Zdziwił się Jaketan. – Dziękuję. – Pogłaskałam go po policzku. Zamknął oczy, ale nie doczekał się tego, czego się chyba spodziewał. Podwiązałam latawiec do liny, która miała go wyprowadzić i wpięłam się w uprząż. Pasowała jak ulał. Kto tak dobrze znał moje wymiary? Spojrzałam na Jaketana. Nasunął sobie szal na usta, ale byłam pewna, że znów się uśmiecha. Próbowałam poruszyć kołowrót liny, którą przywiązany był stelaż. Wyglądało, jakby koło było nieruchome, ale wiedziałam, że siła wznosząca będzie ogromna i potrzebujemy sporego oporu. – Ostrożnie – krzyknął Kartif. – Czy wiesz, ile osób siedziało nad obliczeniami? Jeśli zepsujesz, to będzie tylko twoja wina! – Matematyka nigdy się nie myli. – Przypomniałam sobie stare powiedzonko. – Tylko życie popełnia błędy. – Heretyczka! – I terrorystka! – Zaśmiałam się. Dostałam mały żarnik z kisielem, który wsunęłam pod kurtkę. Dziewczyna podała mi gogle oraz maskę. – Trochę tam powieje – powiedziała. – Uważaj na oczy. Bywają przydatne. Widziałam o wiele mniej, ale przynajmniej twarz była chroniona. Pomyśleli o wszystkim. Chciałam im podziękować, chyba każdy, kto mógł, dołożył cegiełkę do realizacji mojej wizji, ale właśnie wtedy słup delikatnie drgnął. Jak na zawołanie odezwała się moja prawdziwa natura i serce wypełniły mi wątpliwości. Dziewczyno! Przecież zupełnie nie wiesz, co robisz! Co będzie tam, w górze? Kompletne wariactwo! A potem spojrzałam na Mirisa i wszystkich mieszkańców podmiasta, zgromadzonych wokół słupa. I płaszczyznę latawca… Skąd wzięli tyle ultralekkich tworzyw? Cóż, widocznie, jak mówił Jaketan, w podmieście było wszystko. Co mnie to obchodziło? I tak nie rozumiałam, jak to działa. Niczego nie rozumiałam! Tylko byłam pewna. Ale przecież to źle! Całe życie mówiono mi, że to źle! Przez jedną chwilę chciałam zrezygnować. A potem nagle stanęła mi przed oczami wersja świata, w którym tchórzę i jednak zostaję. Wystarczyło. Kiedy uderzył mnie pierwszy, ciepły powiew smrodliwego powietrza, podskoczyłam i uprząż ścisnęła mnie, wytłaczając powietrze z płuc. Skrzydło za mną jęknęło, ale wciąż utrzymywałam się na ziemi. Czy źle policzyliśmy? A co, jeśli to zbyt małe skrzydło? Spojrzałam na zgromadzonych. Zagryzione wargi i zmrużone oczy. Znów poczułam potężne uderzenie wiatru na twarzy i odruchowo zacisnęłam wszystkie mięśnie. W ostatniej chwili! Wiatr wypychany z przepaści dosłownie wyrwał mnie w górę i w tył, daleko od słupa. Poleciałam, szarpiąc się we wszystkich kierunkach. Latawiec jęknął jak bantu, kiedy rusza z przymarzniętymi saniami, ale konstrukcja wytrzymała. Szybując już daleko od ziemi, odczepiłam linę, która zaczęła się już niebezpiecznie naprężać i teraz zdana byłam tylko na siebie. Powiew znów cisnął mną, prawie wywracając latawiec na drugą stronę, jednak udało mi się wyrównać lot i po raz pierwszy od startu wziąć pod maską głębszy wdech. Moje ciało sterowało położeniem skrzydła, niczym linka latawca i mogłam poruszać się we wszystkich kierunkach, pilnując, by nie stracić ciągu. Na lżejszym wietrze powietrzny statek według starożytnego projektu wreszcie reagował tak, jak wyobrażałam sobie, że powinien. Kiedyś naprawdę mieliśmy na świecie mądrych ludzi. Jak to się stało, że tak skończyliśmy? Wyżej wiatr nie był aż tak silny i pochyliłam lekko skrzydło, żeby zbliżyć się do słupa, od którego odleciałam już dość daleko. Latawiec ślizgał się w powietrzu i przeskakiwał z jednego wstępującego prądu na drugi, podczas gdy kołowałam coraz wyżej. Próbowałam dostrzec coś w chmurach nad głową, ale gogle niemal całkowicie pokryły się szronem. Przetarłam je rękawiczką, by stwierdzić tylko, że nad głową mam jedynie mgłę. Cały świat w dole, poza najbliższą okolicą słupa, stanowił lodową równinę. Gdzieniegdzie pod lodem majaczyły szare fragmenty konstrukcji, które kiedyś mogły być antenami czy wieżami. Daleko na horyzoncie prawdopodobnie wznosiły się jakieś góry. A może to chmury układały się w taki wzór? Wiatr pędził lodowe burze, z daleka tak piękne, a z bliska zabójcze dla wszystkiego, co żywe. Pomyślałam, że nawet jeśli tylko część historii o starym świecie była prawdziwa, musiał on być kiedyś bajecznym miejscem. Nagle z dołu dobiegł mnie huk i słup uderzył w dno. Zacisnęłam zęby. Nie wolno było teraz tracić przytomności! Wnętrzności fiknęły mi kozła i wbiłam palce w trapez, skupiając się na oddychaniu. Na chwilę zrobiło mi się biało w oczach i już myślałam, że odpływam. Gdyby tak się stało, w parę sekund znalazłabym się tam, skąd wystartowałam i wszystko byłoby stracone. Zagryzłam wargę, skupiłam się na bólu, który sama sobie zadałam i mogłam wytrzymać. Utrzymać latawiec w pozycji – powtarzałam sobie w myślach. |