Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj siedemnasty studyjny album Hawkwind, który nagrany został w składzie (zaledwie) trzyosobowym.  |  | ‹Electric Tepee›
|
Kiedy pod koniec lat 80. ubiegłego wieku w składzie Hawkwind pojawili się nowi artyści – w tym wokalistka Bridget Wishart i perkusista Richard Chadwick – mogło się wydawać, że w tym zestawieniu zespół spokojnie przetrwa kolejne lata, a nawet za sprawą uzdolnionej śpiewaczki zdobędzie nowych wielbicieli. Tymczasem „sielanka” trwała zaledwie dwa lata. W tym okresie zespół zarejestrował tylko jedną płytę studyjną, wydany w 1990 roku „ Space Bandits”, choć gwoli ścisłości należałoby dodać, że oficjalna dyskografia grupy wzbogaciła się także o albumy koncertowe, w tym między innymi „ Palace Springs” (1991) i „ California Brainstorm” (1992). Asumptem do kolejnych roszad personalnych stała się zaskakująca trasa koncertowa Hawkwind po Europie Zachodniej (objęła ona Holandię, Republikę Federalną Niemiec, Grecję, Włochy i Francję), którą londyńska formacja odbyła wiosną (w marcu i kwietniu) 1991 roku. Co w niej było zaskakującego? Otóż w składzie zabrakło… Dave’a Brocka, którego zastąpił sprowadzony przez Richarda Chadwicka gitarzysta Steve Bernard (przed laty razem występowali w The Demented Stoats i The Smartpils). Po powrocie do Anglii z grupą postanowił rozstać się wieloletni basista i klawiszowiec Harvey Bainbridge, który pod skrzydła Dave’a Brocka trafił „kuchennymi drzwiami”, najpierw dołączając do Sonic Assassins i Hawklords; jego oficjalnym debiutem w składzie Hawkwind był nagrany latem 1980 roku longplay „ Levitation”. Parę miesięcy później, we wrześniu 1991 roku, kolegów porzuciła Bridget Wishart. Brock, który w tym czasie wrócił na stanowisko lidera zespołu, nie rozglądał się jednak wcale za nowymi muzykami; uznał, że poradzi sobie z tymi, których wciąż ma przy sobie, czyli z basistą Alanem Daveyem (po Bainbridge’u przejął on także obowiązki drugiego klawiszowca) oraz perkusistą Richardem Chadwickiem. Panowie zamknęli się w należącym do Dave’a studiu Earth w Devon i we trzech zarejestrowali materiał na nowy krążek studyjny – „Electric Tepee”. Swoją drogą: całkiem sporo było tego materiału. Przed laty starczyłoby go na dwie albumy; tym razem jednak, korzystając z dobrodziejstw płyty kompaktowej, Brock zdecydował się wydać wszystko za jednym zamachem. W efekcie tych zabiegów wielbiciele Hawkwind zostali uraczeni czternastoma kompozycjami trwającymi niemal siedemdziesiąt pięć minut. Płytę wydała w maju 1992 roku londyńska wytwórnia Essential Records. W momencie kiedy trafiła ona do sprzedaży, trio odbywało właśnie tournée po Wielkiej Brytanii. Fani, którzy po wcześniejszych doniesieniach mogli odczuwać spory niepokój co do przyszłości grupy, po wysłuchaniu „Electric Tepee” zapewne odetchnęli z ulgą. Krążek broni się bowiem nieźle, a broniłby się jeszcze bardziej, gdyby muzycy zdecydowali się przyciąć go o jakieś dwadzieścia minut, część materiału zostawiając sobie na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Były to jednak czasy, kiedy wielu artystów chciało maksymalnie wykorzystywać miejsce na kompaktach i z uporem „upychało” na nich nawet do osiemdziesięciu minut muzyki. Jak widać, Dave Brock i jego koledzy także nie uniknęli tej pokusy. Album otwiera ponad ośmiominutowa kompozycja Dave’a i Richarda „L.S.D.”. Można powiedzieć, że to kolejny utwór w klasycznym dla Hawkwind stylu – dynamiczny i motoryczny (z rozpędzającą się z czasem sekcją rytmiczną), ale dzięki wykorzystaniu kilku nałożonych na siebie ścieżek syntezatorów brzmiący zarazem bardzo nowocześnie. Im bliżej końca, tym więcej w nim monotonnego, ale i zasysającego słuchacza psychodelicznego space rocka. Jeśli ktoś żywił obawy, co przyniesie ze sobą nowe wydawnictwo Hawkwind, po wysłuchaniu „L.S.D.” na pewno poczuł sporą ulgę. Instrumentalny „Blue Shift” wyszedł spod ręki Daveya i mógł nieco zaskoczyć – przede wszystkim swoimi „kosmicznymi” nawiązaniami do tradycji tak zwanej „szkoły berlińskiej”. Gdyby ten kawałek znalazł się na którymś z ówczesnych krążków Tangerine Dream czy Klausa Schulzego, na pewno nikogo by nie zdziwił. W „Death of War” trio wraca na bardziej przewidywalne ścieżki, aczkolwiek i tutaj elektroniki jest sporo; do tego dochodzą jeszcze „wsamplowane” efekty (szum wody, wystrzały, głosy, szatański śmiech). Kiedy zespół wychodzi na prostą, otrzymujemy podniosły rockowy kawałek z mnóstwem budujących klimat syntezatorów.  | |
Czwarty w kolejności „The Secret Agent” to kolejny ponad ośmiominutowy numer (tym razem Dave’a). Brock sięga w nim do tradycji najwcześniejszego Hawkwind, z czasów, kiedy z grupą występował jeszcze Lemmy. Zresztą nawiązań do stylu Motörhead jest tutaj całkiem sporo, tyle że całość, mimo gitarowego czadu, brzmi znacznie lżej. Trzy kolejne, połączone ze sobą, kompozycje to instrumentale, w których na plan pierwszy wybijają się instrumenty klawiszowe: w „Garden Pests” Dave dorzuca elementy techno i trance, w „Space Dust” Alan ponownie zahacza o inspiracje „kosmicznym” rockiem elektronicznym, natomiast w „Snake Dance” muzycy dorzucają wtręty orientalne (zmianę narracji podkreśla też pojawienie się w tle perkusji). „Mask of the Morning” to trzeci – po „L.S.D.” i „The Secret Agent” – długi (tym razem niemal dziewięciominutowy) kawałek autorstwa Brocka i kolejny w klasycznym spacerockowym stylu – z mocną gitarą, wyeksponowanym basem, rozpędzoną, aczkolwiek z biegiem czasu coraz bardziej majestatyczną perkusją. Wieńczy ten fragment płyty króciutka instrumentalna impresja oparta na motywie ze „Święta wiosny” Igora Strawińskiego, którą lider Hawkwind zatytułował „Rites of Netherworld”. „Don’t Understand” to z kolei zespołowy utwór, który powstał podczas pracy w Earth Studios. Otwiera go pulsujący rytm techno, który ewoluuje w stronę mieszanki ambientu i „szkoły berlińskiej”. Treść jest psychodeliczna (i odpowiednio monotonna), za to forma bardzo nowoczesna i elektroniczna. Zupełnie inaczej niż w przypadku „Sadness Runs Deep”, w którym pojawia się przełamany melodyjnymi syntezatorami hardrockowy podkład rytmiczny. To także pierwszy (i w zasadzie ostatni) utwór na albumie, w którym rozbrzmiewa klasyczna solówka gitarowa Brocka (cóż, po odejściu przed paru laty Huwa Lloyda-Langtona zwyczajnie nie miał ich kto grać). W „Right to Decide” jest nadal motorycznie, ale dużo bardziej… rockandrollowo, za to w rozbudowanym instrumentalnym „Going to Hawaii” trio wraca do mariażu rocka elektronicznego z muzyką trance. Album wieńczy krótka, bo zaledwie trzyminutowa kompozycja tytułowa, której ton nadają pojawiające się na tle nieco energetyczniejszych partii klawiszy indiańskie śpiewy Brocka i Daveya. W końcu tytuł do czegoś zobowiązuje. Podsumowując: „Electric Tepee” to – jak na moment w karierze, w jakim znalazł się Hawkwind – zadziwiająco udana płyta. Trzy dekady po publikacji wciąż brzmi świeżo i atrakcyjnie. A że jest za długa… Cóż, kto chce, może sobie wybrać najbardziej pasujące mu utwory i tym samym przyciąć ją do czterdziestu-pięćdziesięciu minut. Wtedy już naprawdę nie będzie na co narzekać. Skład: Dave Brock – śpiew, gitara elektryczna, instrumenty klawiszowe Alan Davey – gitara basowa, instrumenty klawiszowe, chórki Richard Chadwick – perkusja
Tytuł: Electric Tepee Data wydania: 11 maja 1992 Nośnik: CD Czas trwania: 74:27 Gatunek: rock W składzie Utwory CD1 1) L.S.D.: 08:17 2) Blue Shift: 04:17 3) Death of War: 04:45 4) The Secret Agent: 08:10 5) Garden Pests: 02:08 6) Space Dust: 05:19 7) Snake Dance: 03:51 8) Mask of the Morning: 08:50 9) Rites of Netherworld: 00:37 10) Don’t Understand: 07:02 11) Sadness Runs Deep: 05:57 12) Right to Decide: 04:25 13) Going to Hawaii: 07:31 14) Electric Tepee: 03:08 Ekstrakt: 70% |