Patrzyliśmy, jak wielka ściana znów drgnęła i ruszyła w dół, a potem uderzyła głucho w dno, gdzieś tam, na samym dole. Znów zrobiło mi się niedobrze, masy budynków jęknęły, przejmując dygot podłoża. Co tam mogło być? Z okna widzieliśmy platformy wysunięte ponad przepaść, niemal do samej ściany słupa. Teraz wypełniały się powoli robotnikami, którzy przywiązani na linach, czekali z wielkimi wygiętymi w sierp kawałkami metalu na przyklejone do słupa oleum. Słup ruszył i skrobacze wychylili się poza krawędź. Wyglądało to karkołomnie. Balansując na samym brzegu, patrzyli w dół i wyłapywali plamy żelu, które sprawnie zahaczali i odklejali, by kierować je następnie do lejów pod platformami. Z daleka wszystko wyglądało prosto i bezpiecznie, ale z bliska człowiek wisiał na cienkiej linie tuż przy rozpędzonej ścianie i modlił się, żeby zawroty głowy nie przechyliły go za bardzo w złą stronę. Co i raz lej zapełniał się na chwilę miodową mazią, która znikała w żarociągu, ale wielu skrobaczy stało na platformie, spoglądając w dół i nie przykładając kosy ani razu. Kisielu było rzeczywiście coraz mniej. – To musi być coś innego… – powiedziałam, patrząc na zwalniający słup. – Co? – zapytał chłopak. – Cicho teraz, koleżanka dyskalkulia ma jakąś ważną opinię… – Nie wiem… – Nie zwracałam uwagi ani na niego, ani na przezwisko, które podchwycił od jednego z opiekunów. – Ale to nie to, co robimy. Dziewczyny przestały mówić o spóźniającym się okresie, zatrzymując się na wniosku, że jeśli są w ciąży, to dostaną zwolnienie z pracy i pytaniu, czy zdążą urodzić dzieci, zanim wszyscy umrą. – Serio? To wszystko, co miałaś do powiedzenia? – Prychnęła jedna. – Nie dość, że nie umiesz liczyć i żadnego z ciebie pożytku, to jeszcze próbujesz mącić? – Jesteś najbardziej bezużytecznym członkiem zespołu, jakiego kiedykolwiek mieliśmy – dopowiedziała jej druga. – Co nie, Kat? Dziewczyna nazwana Kat potwierdziła mruknięciem. Chciałam coś odpowiedzieć, ale nie mogłam oderwać wzroku od zwalniającego słupa i ludzi mrowiących się wokół niego, oddzielonych od przepaści cienką barierą. Tak gasło życie ostatniego miasta na świecie. Mieszkańcy nie zdawali sobie sprawy, jak niewiele tego dnia zebrano oleum. Nie mieli pojęcia, dla jakiej zagubionej grupy udającej naukowców ryzykują życie. Myśleli, że tu, w akademii, wyspecjalizowane umysły szukają sposobu na ocalenie, a tymczasem grupka tępych dzieciaków kłóciła się o byle co, gapiąc się w okno. Może Jaketan miał rację. Po co aż tyle rąk do pracy? Oleum już prawie nie było. Dziś będzie bardzo zimno i wiele osób znów umrze. Ale Haprit też miała swoją rację. Trzeba było zbierać, co jest, chronić słup, szukać odpowiedzi, a przede wszystkim dawać nadzieję i utrzymać porządek, żebyśmy koniec przekroczyli godnie. Jeśli ktoś kiedyś znajdzie nasze skamieliny, to przynajmniej nie będzie wstydu. Zaczęłam myśleć o tym, w jakiej pozycji zamierzam umrzeć, gdy wtem gdzieś na ulicy podniósł się rwetes. Z tłumu wypadł nagle zakrwawiony kształt i pognał w dół ulicy, znacząc swoją trasę karmazynowym śladem. Przytknęłam czoło do szyby. To był ryjarz. Biegł przez miasto z wbitym w grzbiet ostrzem, jakby dosłownie uciekł spod ręki ubijacza. Rozchlapując krew na szarym lodzie, zostawiał oczywisty ślad dla pościgu. Młodzi i starzy przepychali się, ciągnęli za ubrania i deptali po sobie, ścigając umierające zwierzę, które nie miało żadnych szans. Ktokolwiek złapie uciekiniera, będzie próbował go sobie przywłaszczyć i na pewno nie obędzie się bez zamieszek, toteż spodziewałam się, że patrol nadzoru został już skierowany w tę okolicę. W dole ulicy mieszkańcy, zorientowawszy się w sytuacji, także kucali i wystawiali ręce, zastawiając drogę, ale ryjarz biegł, dokonując karkołomnych zwrotów i przebiegając im w końcu między nogami albo wywracając ich na lodzie. Sprawa znalazła niespodziewane zakończenie u wylotu ulicy. Ryjarz wykonał szereg skrętów i skoków, aż dopadł bariery nad przepaścią, tuż przy słupie. Z impetem wbił korpus pomiędzy płyty i zapierając się racicami o lód, przepchnął pulchny zad na drugą stronę, gdzie po prostu spadł w czeluść, przy wtórze jęku całego tłumu. – Wszystko dobrze? – zapytała mnie jedna z dziewczyn. Szyba pod moimi palcami stała się dziwnie gorąca. Obserwując scenę, przywarłam do okna i teraz, odsunąwszy się nieco, zobaczyłam odbicie własnej twarzy. Po policzkach płynęły mi łzy, a w brzuchu czułam ścisk, jakiego nie mogłam porównać z żadnym uczuciem poznanym dotychczas. Co się ze mną działo? Pierś pulsowała mi, jakby serce wypełniało całą przestrzeń pod żebrami. – Co tak pachnie? – zapytał chłopak, z którym byliśmy w grupie, i podszedł do mnie teatralnie, udając podążanie za nosem. – Umyłaś się, dyskalkulia? – Trudne znasz wyrazy. – Otarłam oczy. – Ale ksywka, która ma więcej niż dwie sylaby, raczej nie przejdzie. Nie męcz się. Rzeczywiście. Coś w pomieszczeniu zaczęło pięknie pachnieć. Jak mydło, które podobno naśladowało wonią prastare, dawno niewidziane tu rośliny. Chłopak pokazał mnie palcem i odwrócił się w stronę koleżanek. – Ej, ona beczy… Nie dość, że dyskalkulia, to jeszcze walnięta! Co tam było na ulicy? Twoja matka? Wyskrobali z lodu twojego starego? Zanim się zorientowałam, chłopak miał moją pięść w zębach, a potem jego biografia przeniosła się na podłogę. Leżał z półprzymkniętymi oczami i się nie ruszał. Dziewczyny zaczęły się drzeć. Kiedy nadzorcy zabierali mnie do izolatki, stał już o własnych siłach, choć nie wyglądał jeszcze na zbyt pewnego tego faktu. Ja za to miałam pewność, że do tej grupy już nie trafię. – Co tak tu pachnie? – zagadnął kolegę funkcjonariusz. Tamten wzruszył ramionami. Pod bandażem biegnącym przez środek twarzy mógł mieć odmrożony nos. Dostałam tydzień karceru. W celi próbowałam poukładać sobie ostatnie wydarzenia, ale skończyło się tak, że zasnęłam jak hibernowana. Śniły mi się galopujące kopyta i ból. To ja uciekałam. A potem skakałam w pustkę. I śnił mi się ból brzucha, a na koniec, że umarłam, choć podobno we śnie nie da się umrzeć. Gdy się obudziłam, za oknem jaśniał już dzień, byłam głodna, ale przed oczami nadal wyświetlały mi się obrazy ze snów, podszyte zwierzęcym gniewem i przerażeniem, Najpierw przyszła do mnie Haprit. Chudy student wepchnął za nią wózek ze skoroszytami i książkami. – Nie myśl, że to sposób na obijanie się! – Przywitała mnie. – Nie potrafię liczyć – powtórzyłam, nie wiem który już raz, nadal leżąc na łóżku i patrząc w sufit. – Potrzebuję pytań. – Elegancko byłoby wstać. W sumie, miała rację. Wstałam, poprawiając ubranie. Uśmiechnęła się delikatnie. – To nie są zadania. – Haprit spojrzała na papiery. Student ukłonił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. – Zwykle nie dajemy tego studentom. Chciałabym, żebyś się z tym zapoznała. Podniosłam pierwszą kartkę. Jakieś szkice, obliczenia, schemat walca. – Tyle wiemy o słupie – mówiła dalej profesorka. – Pytań jest tu aż nadto. Westchnęłam, chyba trochę zbyt głośno, a ona tylko pokiwała głową, poprawiła kartki, żeby leżały równo, popatrzyła za okno i wyszła. Za drzwiami odwróciła się jeszcze. – Rozumiem twoje przeczucia jako właściwość twojego umysłu, której nie mamy teraz czasu badać, ale każdy twój pomysł sprawdzimy. Obiecuję. – Jak się czuje Miris? – Nic mu nie jest. Znowu położyłam się na łóżku. – Słup się psuje, Zealo. Musimy go ratować. Zamarzniemy. – Weźmiecie moje odpowiedzi na wiarę? Rozejrzała się po korytarzu. – Wiara nam się nie przyda. – Wiara pomaga przetrwać cierpienie. – Tego cierpienia, które nas czeka, żadna wiara nie pomoże przetrwać, dziecko. Profesorka zarządzająca miastem–światem Urc patrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, a potem wyszła. Ledwie drzwi się zamknęły, rzuciłam się do kartek jak wygłodniały ryjarz. Początki słupa – jeszcze nie wiadomo. Był wcześniej, przed wszystkimi ludźmi. Teorie powstania… nie obchodziło mnie to. Nie wiadomo… Pytanie: skąd wziął się słup? Spojrzałam w okno w poszukiwaniu znajomego uczucia. Poczułam lekkie mrowienie w brzuchu, ale nic ponadto. Dalej… Może mechanizm działania? Czemu się psuje? Znów teorie… Rany, ileż tekstu można stworzyć, niczego nie wiedząc! Czy cała nauka tak wygląda? Pół dnia później jedna trzecia zawartości wózka leżała na podłodze. Nie zamierzałam po sobie sprzątać. To bez sensu. Powinno się to zdetonować ogniem. |