Kto by pomyślał, jak przytulne były komnaty mieszkalne na londyńskim zamku u schyłku średniowiecza… Kto był na średniowiecznym, kamiennym zamku, ten wie, że komnaty są tam raczej wysokie i jeśli mają drewniany strop, to ten wspiera się na belkach grubych jak udo bułgarskiej sztangistki. Na ogół trafia się tam też ogromny kominek, a jeśli jest łoże, to również ogromne, z obowiązkowym baldachimem, by tynk i pająki nie sypały się z powały wprost w usta śpiącej osoby. Tak też zresztą wygląda istniejąca po dziś dzień królewska komnata sypialna na londyńskim zamku Tower, o czym można się przekonać tu lub tu. A mimo to twórcy – żeby nie było: w większości rdzenni Brytyjczycy – zaserwowali komnatę w kształcie dalece odbiegającym od oryginału, co widać na załączonym kadrze. Przede wszystkim komnata jest nieprawdopodobnie mroczna, ponieważ zapomniano w niej umieścić… choć jedno okno. Rozświetlają ją więc nieliczne świece, z których dym poddusza powoli mieszkańca, bo to, co widać po prawej, to tylko sugestia kominka, a nie kominek. Łoże wbrew pozorom ma skromne rozmiary, oferując w przypadku korzystania z niego przez dwie osoby wrażenia rodem z życia na krawędzi. Baldachim niby jest, ale zasadniczo dotyka sufitu, więc równie dobrze mogłoby go wcale nie być. Natomiast najciekawsze rzeczy dzieją się na suficie i na ścianach. Na suficie – bo widać jakieś kuriozalne, cieniutkie drewniane kantówki, które może by podtrzymały skrzynkę jabłek i małego wieprzka, ale z pewnością nie cały strop. Ściany zaś… No cóż, na tyle niechlujnie je zrobiono, że z prawej strony, mniej więcej w połowie ściany, na styku z sufitem, widać malutki biały punkcik. Oznacza on, że „komnatę sypialną” wykonano wewnątrz pomieszczenia robiącego za studio filmowe, zbijając na chybcika kartongips lub dyktę i nie zwracając uwagi, czy zostały jakieś szpary, przez które mogłoby przeświecać światło z zewnątrz. Jest więc bez budżetu, szybko i niechlujnie, a więc można mieć podejrzenia, że cały film jest tak zrobiony. I rzeczywiście – mamy do czynienia z groszową tandetą o szumnym tytule „The Haunting of the Tower of London” („Nawiedzenie Tower of London”), nakręconą świeżutko, bo w zeszłym, 2022 roku. Jest to fatalnie partacka i praktycznie amatorska opowieść grozy, osadzona w teorii w czasach historycznych, czyli w Anglii XV wieku. Ze względu na śmierć nastoletnich potomków umierającego króla Edwarda (nieznanego numeru) na londyński zamek zostaje ściągnięty mężczyzna potrafiący na kilka minut zajrzeć w wymiar zmarłych i pogawędzić sobie z wybranymi osobami – na ogół o przyczynach zgonu lub o tym, dlaczego wciąż krążą w sąsiedztwie jako duchy. Służka królowej, która go ściągnęła, zostaje jednak zamordowana przez młodszego brata króla, Ryszarda (bo przez nią zabił się wielmoża, na którego Ryszard planował zrzucić winę za śmierć książąt), w związku z czym bohater trafia do lochu, mając w perspektywie udział za trzy dni w przedstawieniu „światło i dźwięk” jako główna atrakcja, przywiązana do stosu. W teorii próbuje mu pomóc nadworny młody kleryk, ale wykopywanie trupów na cmentarzu nie wychodzi mu na dobre, zwłaszcza że z rewelacjami na temat faktycznego mordercy biegnie natychmiast do złożonego chorobą króla, ściśle pilnowanego przez Ryszarda. A potem do gry wchodzą żądne krwi duchy… No, nazwijmy je duchami, bo do końca nie wiadomo, co to. Film jest beznadziejnie tani – ma bardzo ciemne zdjęcia, biedne lokacje, tandetne studio, dramatycznie skąpą obsadę (poza głównymi bohaterami jest tu ze dwóch strażników i kat) i nieangażującą, naiwną fabułę. A wisienką na torcie są duchy, które początkowo wyglądają całkiem przyzwoicie, ale w finale robi się z tego jakieś nieporozumienie. „The Haunting of the Tower of London” można więc uznać jako przyzwoity film instruktażowy dla młodych filmowców, którzy jeszcze nie wiedzą, gdzie czekają na nich pułapki… |