 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Czarodziej wpadł do mojej komnaty jak po ogień. Huknął drzwiami i rzucił mi się na szyję, obściskując mnie i całując, po czym uniósł mnie i zakręcił w powietrzu. Moje zdziwienie szybko przemieniło się w niepokój. – Kochany rycerzu, kochany rycerzu – krzyczał. Stałem jak wryty, pozwalając mu pląsać w ekstazie, a gdy euforia czarodzieja nieco zelżała, powiedział: – Jakżem rad, żeś do nas diabła sprowadził. Jestem twoim dłużnikiem i gadaj, co chcesz, a uczynię to w podzięce. No dobrze. Ponownie wdzięczność. Nauczyłem się już mieć gargantuiczny wręcz dystans do takich zajść, raczej nie dzieliłem szczęścia czarodzieja. Mniej jeszcze się przejąłem, gdy sprawcą całego zamieszania okazał się włos z ogona diabła Jakuba. – Czy ty, rycerzu, pojmujesz? Włos z ogona diabła to Święty Graal każdego czarodzieja. Od tysięcy lat go poszukujemy. Starożytne księgi zaklęć podają setki receptur z diabła włosiem. Stanę się najpotężniejszym czarodziejem świata, a ty, jeśli zechcesz, możesz zostać moim famulusem. No i masz ci los. Średniej jakości czarodziej, który nie potrafi dopilnować kilku gryzoni, bierze się za poważną magię. Przecież wiedziałem, że nic dobrego z tego nie będzie. Do tego zaczęło mnie drażnić, że nikt na dworze nie traktował mnie jak księcia, co niewątpliwie było moją karą za spoufalanie się z hołotą. – W swej niezmierzonej wdzięczności proponujesz księciu posadę sługusa w swoim zawszonym laboratorium! – ryknąłem, by Tasalinowi przypomnieć o hierarchii w królestwie. – A tam, takiż z ciebie książę, jak ze mnie… – Czarodziej? – Każdy wie, żeś zagrzał miejsce na dworze przez swoją głupotę i korzystasz z dobrodziejstw, a we łbie masz tylko dziewki i miody, a ja… – Zrobił pauzę z dumą, waląc się pięścią w pierś. – Ja wkrótce będę najpotężniejszym magiem i zawładnę tym padołem. – No proszę. Toż to plany masz, mości czarodzieju, okazałe. – A jakże. – Czarodziej dumnie wyprostował się i wyszczerzył zęby. – Jesteś najdurniejszym czarodziejem świata. – A ty najdurniejszym rycerzem. – No, to niezła byłaby z nas piękna para do władania światem, ale wiesz, czarodzieju, umówmy się, że, kiedy już zawładniesz całym światem, ja chętnie dołączę do ciebie. Z największą radością zostanę twoim famulusem. Czarodziej uśmiechnął się pogardliwie i pokiwał głową, starając się zbyć moje niedowierzanie co do jego sukcesu zawładnięcia światem. – Gdybyś wiedział, ociemniały rycerzu, jakież zaklęcia kryją starożytne księgi, już dziś zacząłbyś mi pokornie służyć, płaszcząc się przede mną, całując me stopy i błagając o litość dzień w dzień, na wypadek, gdybym miał kaprys spalić cię jednym małym gest… Czarodziej urwał w pół zdania, bo sztych miecza przepłynął przez jego gęstą, siwą brodę i zatrzymał się na gardzieli. Stał tak z przerażoną miną, a ja się uśmiechałem. – No i gdzież ta twoja magia? – spytałem. – Jeno krótkie, szybkie pchnięcie i świat straci na zawsze swego niedoszłego władcę. Ach, cóż to będzie za strata. Jego władca zginie, nim zdąży się nim stać. Błagaj tedy o litość, bo twój książę ma kaprys przedziurawić ci gardziel. Czarodziej wycharczał coś, gapiąc się na mnie swoimi wielkimi, przerażonymi ślepiami. – Oj, Tasalinie, będziesz ty musiał prędzej słowa owych zaklęć recytować, bo, nim rzekłbyś jedno, miałżebyś gardziel przebitą sztychem. Opuściłem miecz. – No, no, szybkiś jest i sprawny we władaniu orężem – wycedził Tasalin masując szyję. – Twoja siła i zręczność i moja mądrość uczynią z nas najpotężniejszych władców świata. A ten dalej swoje. Coś zafurczało nad naszymi głowami. Spojrzeliśmy w górę. – Trochę krwi kury, trochę pietruszki i zaraz wężom wyrosną nóżki. Westchnąłem tylko, machnąłem ręką i, nie patrząc już na niechybnie zmieszanego czarodzieja, wyszedłem do zamkowej spiżarki, by napełnić kufel rozjaśniającym umysł trójniakiem i jakoś tak nabrałem ochoty na skromną ucztę. Uczta odbyła się nazajutrz. Przez gryzonie, za które czułem nienawiść do Tasalina, dziewek było mało, ale przynajmniej nie słuchały piskliwych głupot na mój temat. Dużo uciechy miał Jakub. Biegał za gryzoniami jak opętany, próbując nabijać je na widły, a gawiedź radowała się, biła brawo i skandowała na jego cześć. Wdzięczny mu byłem, bo każda ubita sztuka to mniej czerni na mym imieniu. Pozostawała nadzieja, że potomstwo tychże myszek nie będzie zbyt gadatliwe, szczególnie na mój temat. Spytałem potem Jakuba o te włosy z ogona, ale jakoś nie przeszkadzało mu, że starzec w połatanym kapeluszu skakał i śmiał się jak opętany, wyrywając je, a nawet Jakuba to bawiło. Nadszedł w końcu przewidywany moment. Po dniach ośmiu, nocach dziewięciu, a ucztach dziesięciu, do mojej komnaty wpadł zdyszany, ale rozradowany mag. – Ravandil, mam! Dla ciebie, proszę, wypij to, ino chyżo, no chłeptaj, mój bracie. –Wyciągał dłonie trzymające gar z czymś co bulgotało jak dochodzone szambo. – Uważaj jeno na włosy Jakuba, więc chłeptaj przez zęby. Zajrzałem do gara. Mieniąca się kolorami, bulgocząca substancja i włosy. „O nie”, pomyślałem. „Nie będę pił włosów, zwłaszcza że nie wiem, czy są z górnej czy dolnej części ogona”. I nagle zdałem sobie sprawę ze swojej głupoty. Powód, dla którego jeszcze nie wypiłem eliksiru to włosy! Do licha! Nawet nie wiem, co to jest, ale nie wypiję tylko… tylko z powodu włosów. Zrobiłem dwa kroki w tył i popatrzyłem na Tasalina wzrokiem, jakim patrzy się na idiotę. Wydawało mi się, że pojął mój niewerbalny przekaz. – Ależ nie obawiaj się, oto eliksir, dzięki któremu zdobędziesz nadprzyrodzone diabelskie moce. – Czemu zatem sam nie łykniesz? – spytałem. – Jeśli mam być szczery… – Zawżdy doceniam szczerość. – Bezpieczeństwo. – Ach – westchnąłem, udając zdziwienie. – Chodzi o to, że, gdyby coś poszło nie tak, któż mógłby mnie odczarować, jestem jedynym magiem w królestwie i… – I na pewno nikt inny nie byłby na tyle głupi, żeby to pić, dlatego przychodzisz do mnie. Co mi przypomniało, że nie potrafi odczarować nawet myszy, ale, nie chcąc już więcej gadać, nie spytałem o to. – No pijże, pijże. Jak ci się nie spodoba, odczynię –nalegał, szczerząc się do mnie. – Odczynisz? – Odczynię niechybnie. Niech mnie diabli. Wypiłem. Cedząc przez zęby, ma się rozumieć, i wypluwając co większe i twardsze sztuki. Nie żebym był głupkiem, po prostu do pewnego stopnia lubiłem taki dreszczyk emocji, a ostatnimi czasu nic ciekawego w mym żywocie nie zachodziło. Co było potem? Ano nic. Zupełnie nic. Wiedziałem, że czarostwo naszego zamkowego szarlatana jest ułomne, ale przynajmniej pozbyłem się go, a że na spanie mnie brało, rzuciłem się na wyro i, już nic nie myśląc, odpłynąłem w sen błogi i głęboki. Spałem jednak niezbyt dobrze, bo ciągle coś pod tyłkiem mi wadziło. Przekręcałem się to na boki, to na brzuch, próbując zrzucić z posłania ów klamot godzący mnie w zad. Wymacałem dłonią coś owłosionego i przypomniałem sobie myszy upolowane przez Jakuba. Chwyciłem toto w garść i szarpnąłem, lecz, zamiast gryzonia w dłoni, poczułem ostry ból. Poderwałem się i począłem wymacywać posłanie. Nic tam nie było, a ból… przypomniał mi się ból, gdy przy pierwszym spotkaniu z Jakubem z nagła pchnął mą rzyć widłami. Boleść nie zelżała, więc wymacałem zad i podskoczyłem przerażony. Tuż ponad tyłkiem wymacałem jakiś owłosiony kikut i dzierżąc to coś w łapie, z wykręconą w tył głową, kręciłem się w kółko, by przyjrzeć się zdobyczy. Zakręciło mi się we łbie, pijanym a zmąconym dodatkowo od wirowania i upadłem, rozbijając dębowy stół. Złapałem się za ubity czerep i w momencie oderwałem ręce. Tam też coś było. Musi ziołami skażone miody popijałem i mi się teraz wizje we łbie kotłowały. Ciągle na kolanach, postanowiłem ochłonąć nieco i zbadać się ponownie. Nabrałem powietrza i zmacałem zad, potem głowę, zad i głowę i tak tuzin razy, aż zawyłem z przerażenia jak cielę zarzynane. Jak pierun wypadłem z komnaty i pognałem do Jakuba szukać ratunku. Gdy mnie ujrzał, ślepia wylazły mu ze zdziwienia, ale uśmiech nie opuszczał jego diabelskiego ryja. Nic nie mówił, tylko wgapiał się we mnie i szczerzył coraz bardziej. |