– No co jest? Jakub? – wymamrotałem. – Ty… ty… – Palcem wskazywał czubek mojego łba, rycząc ze śmiechu. Trwało to moje stanie i jego brechtania jeszcze czas jakiś. – To ta szuja, Tasalin, napoił mnie jakimś… – Splunąłem pod nogi, jakbym chciał pozbyć się resztek wywaru z gęby. – Czymś z włosami, rozumiesz? Twoimi włosami! – Siadaj, Ravandil, napijesz się? – Nie czekając na odpowiedź, podsunął mi kufel piwa. – Wyglądasz nie najgorzej, a jak dla mnie nawet dużo urodziwiej. Ciągle macałem twarde wypustki, co mi wyrosły po obu stronach łepetyny. – To jeszcze nic, spójrz na dłonie – napomknął Jakub. Dopiero teraz zauważyłem, że moja skóra nieco zmieniła kolor. Poczerwieniała. Małe płomyki czasem wyskakiwały z różnych części rąk, ale nie parzyły. – Nic się nie martw, uspokój się, a ogień zelży. My tak mamy, jak się zdenerwujem, to nas aż rozpala, ale nauczysz się to kontrolować, daj sobie trochę czasu. – Jakiego czasu? Nie jestem diabłem, nigdy nie byłem i nie będę! – warknąłem. – Trochę chyba jesteś… ale… to nic złego… tak myślę. Popatrz na mnie, narzekałem kiedy, żem diaboł? A przypomnij jak zimą dziewki lgnęły do mnie, by się ogrzać. Widzisz? Przywykniesz. Nie smutaj więc, a napijmy za diabelski ród! – Oj, napić to się i napiję i to sporo, ale skończże paplać, diable. I siedzieliśmy z diabłem i piliśmy. Poprosiłem go jednak o samogon, bo tym razem urżnąć chciałem się jak najprędzej. Nim wypiłem pierwszą miarkę, przypomniałem sobie słowa Tasalina. – Odczyni! – krzyknąłem. – Gadał, że odczyni! – Czary mary mam dwa gary, tu uryna, tam browary. – Szara mysz furkotała skrzydłami przy okiennicy. I ta mysz właśnie przypomniała mi o ułomności czarodzieja i pozbawiła nadziei. Palący płyn spłynął przez gardziel, rozświetlając mroki umysłu i poprawiając humor. – Nic się nie kłopocz, przyjacielu, coś na twą fizjonomię poradzimy – powiedział Jakub. Diabeł siedział zadumany, już nie śmiał się, a widać było, że kontempluje sprawy niebłahe. Po dłuższej chwili przemówił w końcu z poważną miną. – Chciałbym cię, przyjacielu, może pobratymcu nawet, o przysługę prosić. – Jakub, dla ciebie wszystko, proś, a będzie ci dane, ale pierwej podajże karafkę. – Pamiętasz? O Inferii żem bąkał. Ciągle mi we łbie jej powab siedzi. Spać nie mogę, śnię o niej i… dałbym wszystko, żeby była ze mną, a wiesz, że wrócić tam nie dane. Ojczulek zakułby mnie w dyby na tysiąc lat i z chałupy nie wypuszczał. Ale ty… ty… teraz jesteśmy braćmi, więc… nie śmiem prosić… ale proszę… jakem… tu… – Wyrażajże się jaśniej, Jakubie, pojąć nie mogę twej mowy rzewnej. – Błagam cię, bracie mój piekielny, sprowadźże Inferię ku mnie, do nas tu, na padół ziemski, błagam! Rozrzewniły mnie słowa Jakuba, a, żem człek czuły, mimo iście rycerskiego zacięcia, zgodziłem się i przysiągłem diabłu sprowadzić lubą jego jedyną na padół ten nasz ziemski.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przysięga to przysięga, nierelewantne czy w trzeźwości, czy w upojeniu dana. Przysięga rycerza to jego życia poświęcenie. Nauczonym honoru i basta! Póki serce kołacze, celem moim Inferii sprowadzenie i zawieść nie zamierzam. Nie wiedziałem jedynie, że zejść do piekieł będę musiał w tym celu. Diabeł nie opuścił mnie tej nocy, pilnował do trzeźwego przebudzenia niczym mateczka dziecię właśnie narodzone. Otworzyłem oczy. – Ty…ja… tu… ekhm… czekałem… – wyjąkał Jakub. – Gadajże, jak się tam dostać, a co ważniejsze, jak wrócić, a ja poleżę jeszcze, bo mi we łbie huczy od samogonu. – Wliźć tam to sprawa prosta, wrota uchylę, przez które siupniesz, ot, i cała podróż. – Siupnę, siupnę, ale gadajże, jak stamtąd wysiupnąć. – Otóż… – Diabeł zrobił niepokojącą pauzę i mina mu zrzedła. – Mogę spróbować cię przywołać. Siadłem na łożu i westchnąłem patrząc Jakubowi w oczy. Zawsze trudno było zauważyć na jego czerwonej skórze, kiedy się rumienił, ale teraz widziałem to nad wyraz dokładnie. – Dawno tego nie robiłem… – odrzekł zasmucony. – Jak dawno? – No… nigdy, ale… my, diabły, mamy taką moc, by przywołać innego diabła na ziemię. – Rozweselił się po tych słowach, choć było to rozweselenie sztuczne, mające poprawić mi humor. – Do kroćset, nie jestem diabłem – odburknąłem. Jakub rzucił w moją stronę widły. Odruchowo wyciągnąłem dłonie, by je złapać, choć powinienem się raczej uchylić przed rozgrzanym żelastwem. Nikt jeszcze z ludzi nie utrzymał palących i rozżarzonych wideł w dłoni, choć na ucztach konkursy ochleje urządzali – kto utrzyma diabła oręż dłużej. Ku mojemu zdziwieniu, gorejący metal nie palił. Oddałem widły Jakubowi i przez dłuższą chwilę w milczeniu wgapiałem się w otwarte dłonie. – Mogę zabrać miecz? – spytałem i jednocześnie pomyślałem, że w piekielnym królestwie diabeł z mieczem to byłoby coś. – Musisz wejść nagi, ino ciało i dusza, ale wyślę cię do bramy przy forkarni. – For… co? – Taka wypożyczalnia wideł. Płacisz kawałkiem duszy i bierzesz sprzęt. Za dopłatą możesz mieć lepszy model, taki jak ten. – Diabeł dumnie spojrzał na swą broń. Miałem coraz więcej powodów, i to nie byle jakich, by przysięgę złamać. Ponownie pakowałem się w jakieś nieziemskie tarapaty. I jak zawsze… uczyłem się i uczyłem, niestety zawsze na własnych błędach. Ów przysięga winna być stosownym i szeroko zakrojonym examenem poprzedzona, szczególnie taka, diabłu dana w upojeniu. – Kawałkiem duszy? – Oprzytomniałem nagle. – Nie kłopotaj się, widły tanie, w najgorszym wypadku, przestaniesz czuć kawałek kopyta. – Nie mam kopyt! – Pomacałem swoje stopy. – To prawda, mało żeś wypił. Z taką aparycją daleko nie zajdziesz, a jeśli pozwolą ci żyć, to w roli błazna na dworze Lucyfera. – Diabeł lustrował mnie wzrokiem. Fakt, do wyglądu diabła to mi sporo brakowało, krótki owłosiony kikut i małe wypustki zamiast rasowych diablich rogów. – Zaczekajże, Tasalina sprowadzę! – krzyknął Jakub. Nim zdołałem rzucić jedno brzydkie słowo określające Tasalina, diabeł był już za drzwiami i usłyszałem tylko szybki stukot oddalających się kopyt. Po chwili, usłyszałem szybki stukot zbliżających się kopyt i nierówne, lecz równie szybkie, człapanie chodaków. Wpadli zdyszani do mojej komnaty, niosąc znany mi już gar z równie dobrze znaną substancją. Patrzyłem na Tasalina uważnie, bo, nim wszedł, przyrzekłem sobie, że jeśli zobaczę najmniejszy uśmiech na jego ryju, to pacnę go w łepetynę z całej siły, by mu z gęby szyderstwo zlazło. Musi ostrzegł był go Jakub, znał mnie już na tyle dobrze, bo szarlatan stał wyprostowany, siląc się na powagę, choć wiedziałem, że rozsadzają go wewnętrzne spazmy i zabawę ma iście przednią, a gęsta i siwa broda zasłaniająca usta dobrze markowała jego nastrój. Wyszarpnąłem naczynie z jego rąk. – Powiedz stop! – warknąłem i uniosłem gar do ust, chłapiąc z zamkniętymi oczami, przez zęby ma się rozumieć. – Będzie, będzie! – krzyknął Jakub po chwili. – Popatrzmy. Razem z Tasalinem łazili wokół mnie i badali wygląd. – Idealnie – powiedział Jakub, wcisnął gar Tasalinowi i odprawił go gestem dłoni. Czarodziej wyszedł powoli i niechętnie, ale nic nie powiedział, będąc już za drzwiami, odwrócił się tylko i wyszczerzył, po czym pognał korytarzem, spodziewając się zapewne, że pogonię jak dziada. Tak oto stałem się diabłem, choć żywiłem wielką nadzieję, iż jest to tylko chwilowa odmiana. Rogi miałem dostojne i twarde jak kość słoniowa, ogon owłosiony, długi na ponad jeden łokieć, ramiona nie mniej owłosione, a pazury ostre i wydłużone. Koźle kopyta wieńczyły moje nogi, a skóra poczerwieniała mi cała. Zdarłem resztki porozrywanych przemianą szat i łyknąłem z karafki samogonu. Miałem jeszcze dopytać o trunki w piekle poważane, ale nie chciałem przerywać Jakubowi, bo ten począł coś w niezrozumiałym języku inkantować, wymachując łapami. Po chwili buchnęło coś na środku komnaty i ujrzałem bramę owalną, w środku której, za mgłą, czerń kotłowała się z płomieniami, jakby kto krew w smole mieszał. Diabeł położył mi dłoń na ramieniu. – Dziękuję, Ravandilu. – Podziękujesz, jak wrócę, Jakubie, nie sam wrócę, a z twoją… – I właśnie przypomniałem sobie o swojej małżonce, córze króla Edwarda, niepięknej Jadwidze. Zmartwiałem, żem zapomniał się z nią pożegnać, ale nie nadmiernie, na pewno nie na tyle, by z facjatą diabła popędzić do niej. Uścisnąłem dłoń Jakuba i ochoczo wlazłem w wirującą w smole krew. Coś mną targnęło i wessało mnie w otchłań, zawirowało mną tak, że zamknąłem oczy i czułem tylko ciepło, które uderzało mnie jak bicze. Trwało to moment, po czym padłem na twardy grunt. Otworzyłem oczy. Leżałem na kamiennej ścieżce. Z łączeń między dużymi kamiennymi blokami buchały płomienie. Stanąłem sztywno na nogach. Przede mną objawiła się wielka kamienna brama, na wieńczącym ją łuku wyryte były słowa: LASCIATE OGNI SPERANZA, VOI CH’ENTRATE Dałbym sobie kopyto uciąć, że gdzieś już to widziałem, ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, co to znaczy. Wziąłem więc ów inskrypcję a priori za ciepłe i miłe powitanie. Nie wiedzieć czemu, nagle pomyślałem o myszach. Coś mi mówiło, że jak wrócę, sam z tymi latającymi i gadającymi ścierwami będę musiał sobie poradzić. – Ruszaj rycerzu – powiedziałem sam do siebie. I ruszyłem. A cóżem w piekle widział, kogo spotkał i czyżem wrócił, opowiem na raz następny. |