– Jejciu, gdzie ona znalazła tyle grzybów? – wykrzyknęła Krysia. – Chodź, zapytamy! Pierwsza podeszła do nieznajomej, ale kiedy spojrzała z bliska w jej twarz, język uwiązł jej w gardle. To była ta kobieta od tai chi! Stała zupełnie nieruchomo, patrząc w dal między drzewa z miną, jakby widziała ducha. – Dzień dobry – przywitała się mama. Tamta spojrzała na nią półprzytomnie. – Kiedyś tu wszędzie będzie step – powiedziała, zataczając ręką półkole obejmujące las na lewo od drogi. – A tam pustynia – dodała, pokazując las po przeciwnej stronie. – To niestety bardzo prawdopodobne – odparła uprzejmie mama, nieco zbita z tropu takim zagajeniem rozmowy. Krysia nagle poczuła, jakby ziemia usunęła się jej spod nóg. Mama ciągle suszyła jej głowę, żeby oszczędzała energię, nie marnowała wody, nie kupowała niepotrzebnych rzeczy. Odburkiwała wtedy, że nie obchodzi jej, co się stanie, kiedy będzie stara. Kiedy będzie miała pięćdziesiąt lat, świat równie dobrze może przestać istnieć. W głębi duszy jednak liczyła, że świat zawsze pozostanie taki, jak jest. – I chyba na tym polegał problem – powiedziała babcia. – To się działo na naszych oczach, ale nikt tak naprawdę w to nie wierzył. Ograniczyć emisję? Tak, jasne, ale teraz muszę zrobić pranie. Tymczasem ta kobieta zachowywała się tak, jakby widziała tę pustynię na własne oczy. Mama szybko ochłonęła. – Myśli pani, że to nieuniknione? – zapytała. – Gdyby w ciągu najbliższych siedmiu lat ograniczyć emisję CO2 o 50%, udałoby się zatrzymać ocieplenie na poziomie 1,5℃. – Podjęła swój ulubiony temat. Kobieta ze smutkiem pokręciła głową. Wszystkie trzy szły teraz gruntową drogą prowadzącą z powrotem nad jezioro. Mama wciąż terkotała o celach redukcji emisji w poszczególnych krajach. – Nawet te cele nie zostaną osiągnięte – powiedziała kobieta. – Skąd pani wie? Tamta tylko mruknęła coś na temat ludzkiej natury. – Chodźmy na skarpę – poprosiła wnuczka. – Duszno tu. Z dawnego jeziora rynnowego zostało coś w rodzaju rzeczki. Woda płynęła nią tylko po ulewach. Teraz było jedynie trochę błota na dnie spękanego koryta. Jednak ziemia była na tyle wilgotna, że rosły prawdziwe drzewa, dając cień. Dlatego babcia z wnuczką tu właśnie rozbiły namiot. Niestety koło południa w zagłębieniu terenu robiło się duszno. Wtedy szły „na skarpę”, na dawny brzeg jeziora. W miarę jak pięły się mozolnie w lejącym się z nieba żarze, las ustępował miejsca rzadkim karłowatym drzewkom i krzewom. Po ostatnim ostrym podejściu usiadły na brzegu skarpy. – I to wszystko? O tej kobiecie? Babcia wzruszyła ramionami. – No, może nie było w niej wcale niczego niezwykłego… A, był jeszcze ten kamień. To było wkrótce po ich przyjeździe na kemping. Kiedy Krysia wracała z Jankiem znad źródełka, jej wzrok padł na okrągły czerwonawy kamień leżący tuż koło drogi. Pomyślała, że można by naostrzyć o niego nóż. Mama umiała chyba wszystko pokroić tępym nożem, ale Krysia rozgniatała pomidory. Już miała się schylić po kamień, gdy przyszło jej do głowy, że przecież nóż można naostrzyć o te okalające palenisko. Tego dnia tata Janka kupił w mieście linę, żeby zrobić dla dzieci huśtawkę. Mama Janka włożyła do szmacianej torebki jakiś kamień, przywiązała ją do końca liny, a tata Janka zarzucił ją na gałąź. Lina z tak zrobionym ciężarkiem owinęła się i zacisnęła wokół gałęzi. – Wow! Nieźle tato. Jak ninja! – krzyknął Janek. – Zupełnie nie o to chodziło – westchnął mężczyzna. Obciążony koniec liny miał spaść z drugiej strony gałęzi. – Gdyby człowiek chciał zrobić coś takiego specjalnie, to by się nie udało. Złośliwość rzeczy martwych. – No, ale przecież można zrobić na tym huśtawkę – włączyła się Krysia. – Nie ma mowy! – zaprotestowała mama Krysi i wszyscy dorośli ją poparli. – Może odczepić się, kiedy będziecie się bujać. – Kamień był za lekki – skwitował tata Janka. Teraz Krysia pożałowała, że nie wzięła tamtego kamienia znad źródełka. Linę w końcu udało się odczepić długim drągiem i huśtawka zawisła na drzewie. Następnym razem, kiedy Krysia szła do źródełka po wodę, tym razem w towarzystwie Hanki, jej wzrok znowu padł na kamień leżący przy drodze. Ten miałby odpowiedni ciężar, ale teraz już nie było sensu go brać. Gdy dziewczynki wróciły na pole namiotowe, mama Krysi wyjmowała z plecaka zakupy. – Kupiłam mięso na schabowe – oznajmiła. – Tylko czym by je tutaj potłuc? – Jej wzrok padł na kamyk, który kilka dni wcześniej posłużył do zaczepienia huśtawki. – Ten jest chyba za mały. – Wiem, gdzie jest dobry kamień! – wykrzyknęła Krysia i pognała w kierunku źródełka. Kamień był spory, nagrzany słońcem i miły w dotyku. Jednak, kiedy podniosła go z ziemi, poczuła się, jakby coś kradła albo niszczyła. Pomyślała, że to bez sensu. Nie zabiera przecież ozdoby z czyjegoś klombu, tylko zwyczajny polny kamień, który tu leży przypadkiem. Kotlety wyszły pyszne. Kiedy Krysia myła wieczorem zęby, spostrzegła kamień znad źródełka porzucony koło namiotu. Niepewnie wzięła go do ręki. Wyrosła już ze zbierania kamieni. Zresztą ten nie był nawet szczególnie ładny. Tym niemniej wyszorowała go piaskiem z resztek mięsa, wytarła swoim ręcznikiem i wzięła ze sobą do namiotu. Tej nocy miała przyjemne sny. Nazajutrz sama szła po wodę. Hanka i Janek poszli z rodzicami do miasta. Kiedy zbliżała się do źródełka, ogarnął ją dziwny lęk. Bała się lasu tylko w nocy, a teraz był piękny dzień. Nad podmokłą łąką fruwały motyle i cykały świerszcze. Krysia z trudem zmusiła się, żeby zejść w dół ścieżką prowadzącą od drogi. Miała wrażenie, że w gęstych krzakach nad źródełkiem czai się coś złego. Pospiesznie zanurzyła butlę w lodowatej wodzie, nie zważając ani na pokrzywy, ani na tnące komary. Potem, nie napełniwszy jej nawet do końca, szybko uciekła znajomą drogą do obozu. Nazajutrz po wodę poszła mama. Dwa dni później, kiedy znów przyszła jej kolej, Krysia wzięła do towarzystwa Hankę. Mimo wcześniejszych obaw, tym razem nie czuła wcale strachu. Czy to znaczy, że nie może już nigdzie chodzić sama? A może tylko raz coś jej odbiło? Słyszała już teraz wyraźnie szmer strumyka, lecz dalej czuła się dobrze. I wtedy obok drogi, dokładnie w miejscu kamienia, który wzięła, dostrzegła nowy, beżowo żółty. Czy ktoś specjalnie go tam położył? Po co? Po to, żeby to miejsce było bezpieczne? Później, już pod koniec wakacji zobaczyła poukładane obok namiotu tamtej kobiety kamienie. Gdy przed wyjazdem, Krysia pakowała swoje rzeczy, wzięła do ręki czerwonawy kamień, który przez całe lato towarzyszył jej w nocy. Przyjemnie było go trzymać. Bezpiecznie. Ale nie należał do niej. Nie chciała drugi raz poczuć się jak złodziejka. Wtedy nie wiedziała, że bierze czyjąś własność, ale teraz już wie. Choć bała się i wstydziła, poszła do tamtej kobiety. – Przepraszam, czy to pani kamień? Wzięłam go, bo leżał przy drodze i myślałam, że do nikogo nie należy… – Głos uwiązł jej w gardle. – Możesz go sobie wziąć. Tobie on będzie bardziej potrzebny niż mi. Krystyna się uśmiechnęła. – I co? – zapytała wnuczka. – Przydał ci się do czegoś? – Sama nie wiem. Chociaż był dosyć ciężki, nosiłam go do szkoły. W tamtym roku dużo dzieci z naszej klasy zachorowało na COVID. Niektórzy mieli powikłania. Wtedy myślałam, że mnie choroba omija, bo mam ten kamień. – Wyciągnęła przed siebie nogi. Rozejrzała się. – Właśnie tutaj zawsze z mamą spędzałyśmy lato – powiedziała. Pokazała palcem fragment skarpy wychodzący dalej w dolinę. – Tu był Cypel. A tu zatoczka, nad którą stawiałyśmy namiot. Tam, trochę dalej, rosły grążele. Wtedy były już pod ochroną, ale babcia Basia kiedyś zerwała jeden i pokazała mi, jak to się robi. Znów pogrążyła się we wspomnieniach. – Jak co się robi? – Pytanie wnuczki przywołało ją do rzeczywistości. – No, naszyjnik. Naszyjnik z grążela. – Babcia Basia to mama twojej mamy? Staruszka pokręciła głową. – Taty. Oni pochodzą stąd. – Stąd? – Dziewczynka wskazała połać krótkiej stepowej trawki rosnącej dokoła. – Nie. Tutaj było tylko pole namiotowe. Rodzina taty pochodzi z Gruszewa, jakieś pięć kilometrów na zachód stąd. – Wskazała ręką. – Chodźmy tam. – Tam nic już nie ma. Po wojnie wysiedlili wszystkich Niemców. Reszta też się stopniowo wyniosła. Tata urodził się już w mieście. – A gdzie strumień? – spytała wnuczka – Ten, w którym trzymałyście jedzenie, bo był taki zimny? – Tu go nie widać. Wysechł tak dawno temu, że tu już nawet nie widać wgłębienia, ale zobacz: tam wyżej, w drugiej skarpie widać coś jakby wąwóz. – Chodźmy tam. – Wiesz, że nie lubię chodzić na pustynię. – A ja lubię. Jest jak morze. Tylko odwrotnie. – No, chodźmy. Nie będziemy tak przecież cały dzień siedzieć. Poszły korytem dawnego strumienia. Gdy wyszły na drugą skarpę, uderzył w nie powiew suchego gorącego wiatru, jakby ktoś otworzył rozgrzany piekarnik. Dziewczynka wbiła wzrok w drżącą od żaru dal z wyrazem tęsknej błogości na twarzy. – A ja dalej nie lubię patrzeć na pustynię – powiedziała babcia i się odwróciła. Tam, gdzie dawniej było jezioro, rósł las. Tym zieleńszy im bliżej „rzeczki”. Wyżej, w miejscu podmokłego olsu, rozciągało się pasmo stepu, a jeszcze wyżej, gdzie dawniej dominowały suche lasy sosnowe, była już tylko pustynia. – Babciu, maska! – Tak, tak, już zakładam – wymamrotała babcia. Musiała ją zdjąć machinalnie, nawet nie wiedziała kiedy. Grzbietem dłoni otarła pot lejący jej się do oczu. Już chciało jej się pić, ale żadna z nich nie miała siły przydźwigać tyle wody, żeby się napić do syta. Zresztą filtry oczyszczające są takie drogie. Że dziecko jest żądne przygód, to zrozumiałe, ale ona? Powinna siedzieć w klimatyzowanym pomieszczeniu jak wszyscy. – Babciu, o czym teraz myślisz? – A, o niczym. Były raz takie drobne chmurki. Jak piórka papużki falistej. Jakoś tak pod wieczór. A jezioro było kompletnie gładkie. Jak lustro. A w jeziorze, tuż pod powierzchnią pływały ryby. Wyglądało, jakby pływały po niebie. Chciałam zrobić zdjęcie, ale nie wyszło. – Spojrzała w dal na dolinę porośniętą przykurzonym karłowatym lasem i poprawiła maskę. – Pamiętam. Ryby pływające w chmurach. |