„Królowie Wyldu” Nicholasa Eamesa to dobry przykład na zwodniczą renomę literackich nagród.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na pozór „Królowie Wyldu” wyglądają bardzo atrakcyjnie. Grupa seniorów, dawnych rębajłów mordujących setkami najgroźniejsze potwory, musi znów zebrać się razem i ruszyć w dzikie ostępy na ratunek córce jednego z nich. Panowie mają po pięćdziesiąt lat z górką, czy też może nawet i więcej, kraina obfituje w szeroki wachlarz niezwykle niebezpiecznych stworzeń, całość opowieści została zaś utopiona w humorze. Co więcej – powieść uhonorowano w roku 2018 Nagrodą im. Davida Gemmella za najlepszy debiut fantasy (przy czym była to zarazem ostatnia edycja nagrody), a na okładce polskiego wydania znalazła się fraza „Najlepsza książka fantasy 2017 roku”, bo takie właśnie miano przyznał portal Fantasy-Faction.com temu literackiemu dziełu. Czy coś mogło więc pójść źle? No więc – tak, praktycznie wszystko. Ale może po kolei. Postaci – w rozumieniu bohaterów – są nijakie. Mieli być seniorzy, którzy po bitych dwóch dekadach wracają do swojego rzemiosła, czyli rzezania stworów, ale z seniorskich przypadłości trafia się co najwyżej obfity brzuch u tego, który zasiadł na królewskim stolcu, oraz… no nie wiem, może nieco lumpiarski wygląd u innego. Dzieci? No tak, u paru są. Utrata masy mięśniowej? No niby gdzieś tam tak, ale nie przesadzajmy. Zmęczenie życiem? W teorii tak, ale wszyscy z nich z miejsca mogą brać się do roboty i ruszają na drugi koniec świata, nie ustając w drodze i nie kwękając. I to mimo perspektywy starcia z wrogiem nawet nie tyle przeważającym liczebnie, co po prostu niemożliwym do pokonania, zwłaszcza jeśli się idzie w kilka osób. Bez problemu też wymachują bronią, mocno, precyzyjnie i szparko tnąc przeciwników na plasterki. Świat – jest tuzinkowy. Do jednego wora wrzucono większość znanych z fantasy stworów (smoki, ogry, trolle, chimery, drzewce, wilkory itp.), wzbogacono pulę zapożyczeniami z systemów RPG (m.in. znalazły się tu ettercapy i ettiny z Planescape′a), do tego dodano magiczne bronie (głównie miecze) oraz… latające żaglowce. Które niby są niesłychanie rzadkimi reliktami po wymarłej rasie, ale bywa, że na niebie jest od nich wręcz tłoczno. Bo każda ważniejsza persona ma takie cacko i naturalnie uwielbia krążyć nim po świecie, dzięki czemu statek trafia się na kartach powieści praktycznie co rusz. Ba! Bohaterowie też taki w pewnym momencie sobie przywłaszczają. W całej tej mnogości kreacji chyba jedynym rzeczywiście oryginalnym wkładem autora jest rasa druinów, czyli niemalże nieśmiertelnych ludzi z… króliczymi uszami. Nie był to jednak przesadnie mądry pomysł, bo ilekroć trafia się druin, przed oczami czytelnika staje Królik z Disneyowskiej wersji „Kubusia Puchatka”.. Humor, którego obfitością reklamowano tę książkę, również rozczarowuje, bo jest przaśny, niekiedy wręcz czerstwy. Taki w sam raz na delikatny uśmiech połową ust co 15-20 stron. Jak dla mnie to zdecydowanie za mało, by nazwać „Królów Wyldu” powieścią humorystyczną. I tu dochodzimy do tego, co czyni z „Królów Wyldu” swego rodzaju kuriozum. Otóż po opisanym świecie plączą się dziesiątki, może nawet setki grup najemników zajmujących się rzezaniem stworów. Każda z własną, chwytliwą nazwą. A wszystkie ogólnie znane, ciągające ze sobą na każdą wyprawę barda, by sławił ich poczynania. W efekcie nie idzie spamiętać, kto, co, gdzie i kiedy, ale bohaterowie – naturalnie sami tworzący ongiś jedną z takich grup, bodaj najbardziej legendarną ze wszystkich dotychczas istniejących (co jest trochę bez sensu, bo wcześniej też chyba jakieś grupy były, i to mające na koncie grubsze sukcesy) – są rozpoznawani przez niemalże wszystkich, z którymi się stykają. Mimo że od dwudziestu lat już nie działają, czynów równie bohaterskich dokonano w międzyczasie całe multum, a do tego akurat ich bardowie nie utrzymywali się długo przy życiu, więc nie wiadomo, kto miałby sławić ich triumfy. Żeby nie było – sam koncept powieści jest nawet interesujący. To jakby próba pożenienia epickiej sagi dla starszych czytelników (w rozumieniu: prawie-emerytów marzących o wywijaniu mieczem) z wątkami bliskimi sercu uzależnionej od mediów społecznościowych młodzieży, czyli odpowiednikiem naszego Tik Toka, seriami produkującego celebrytów. Biegnie się gdzieś, gdzie wiadomo, że grasuje większy stwór, ubija się go i cyk! No, może nie pstryka się sobie fotki, ale daje się wódkę bardowi, żeby dobrze rymy poskładał i puścił laurkę w obieg. Kłopot w tym, że wedle fabuły grup takich jest zatrzęsienie, przez co chwilami opowieść popada w groteskę, bo więcej tu celebrytów walczących o rozpoznawalność i poklask niż zwykłych ludzi zarabiających na chleb jakąś przyziemną pracą. Niestety, taka dziwaczna konstrukcja świata wymusza pewną umowność czy wręcz infantylność realiów. Pieniądze? Leżą na ulicy. Niby żaden z głównych bohaterów (nie licząc króla, ale tylko przez chwilę) groszem nie śmierdzi, ale zawsze jakieś fundusze się znajdą. Przeciwności losu? O tyle, żeby czytelnika czymś zająć, bo wiadomo, że seniorom krzywda stać się (poważniejsza) nie może. Nawet jak któryś doznaje kontuzji, to pięć stron później nikt o tym nie pamięta. Głodu ani zimna też nie zaznają – zawsze w odpowiedniej chwili trafią na kogoś, kto ich zna lub ma w sercu gościnność. W końcu lektura ma być łatwa i przyjemna, nawet jeśli trup ściele się gęsto. Oczywiście trup przeciwników, bo autorowi szkoda było robić przykrości nie tylko seniorom, ale nawet ich przyjaciołom. Podsumowując – „Królowie Wyldu” są rozczarowująco jałową książką, przebiegiem fabuły i konstrukcją świata oraz postaci przypominającą zapis kampanii RPG (o czym zresztą pisała w swojej recenzji Beatrycze). Ot, drużyna starszych herosów wędruje na drugi koniec kontynentu, po drodze radząc sobie z rozmaitymi przeciwnościami losu, od rabusiów po groźne potwory. Próżno tu szukać czy głębi kreacji, czy niezapomnianych postaci, czy wreszcie wartego uwagi humoru. To po prostu jedno z setek dostępnych na rynku czytadeł, o tyle niezłych, że połyka się je szybko i gładko, czego główną zasługą jest dobre, potoczyste tłumaczenie Roberta J. Szmidta 1). Osobiście jednak lekturę uznaję za stratę czasu i absolutnie nie zamierzam sięgać po tom drugi. O trzecim nie mówiąc, bo do dziś nie wyszedł nawet po angielsku, a gdy w końcu (jeśli w ogóle) wyjdzie, to w Polsce nikt z wydawców o Eamesie już pewnie nie będzie pamiętał… 1) – tłumaczenie ma jednak spory minus, a zwie się on: imiona. Oryginalnie bohaterowie mieli być odpowiednikami członków muzycznej kapeli (zresztą cały system grup najemników miał być odpowiednikiem walczących o sławę zespołów) – z Gabrielem jako wokalistą (bo im przewodzi), Clayem Cooperem jako basistą (nikt go nie pamięta, ale bez niego muzyka nie brzmi właściwie) itd. Niestety, „perkusista” Matrick Skulldrummer stał się w polskim wydaniu zupełnie niemuzycznym Czaszkotłukiem, a „klawiszowiec”, czyli mag Arcandius Moog, dostał nazwisko Korg. Niby podobne znaczeniowo (i Korg, i Moog to nazwy syntezatorów), ale w oderwaniu od akcentów muzycznych niekojarzące się jednoznacznie z tym, z czym oryginalnie kojarzyć się miało. Co było powodem tej zmiany? I czemu skrzydlata, piękna i niesłychanie groźna daeva (która tak naprawdę powinna być zwana dewą) nosi imię… Ostróżka? Owszem, jest to zgodne z oryginałem (Larkspur), ale po polsku brzmi nieco infantylnie i kojarzy się bardziej z miniaturową, zdrobnioną nazewniczo ostrogą niż z kwiatem.
Tytuł: Królowie Wyldu Tytuł oryginalny: Kings of the Wyld Data wydania: 30 października 2018 ISBN: 978-83-8062-309-5 Format: 528s. 132×202mm Cena: 39,90 Gatunek: fantastyka Ekstrakt: 50% |