powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CCXXXII)
grudzień 2023

Od Lukrecji Borgii do bitew kosmicznych
Czy Magda Kozak była pierwszą Polką w stanie nieważkości? Ilu mężów zabiła Lukrecja Borgia? Kto pomógł bojownikom Bundu w starciu z carską policją? I wreszcie zdjęcie jakiego tajemniczego przedmiotu pokazywał Andrzej Pilipiuk? Tego wszystkiego dowiecie się z poniższej relacji z lubelskiego konwentu StarFest.
‹StarFest 2023›
‹StarFest 2023›
Przybywając na Targi Lublin w piątek w okolicach 16:15 bałam się, że będzie kolejka na godzinę stania. Kolejki nie było. Informatorów też nie. Ani nawet programu; dobrze, że miałam wydrukowany własny. Młodzian z recepcji uprzejmie mnie poinformował, że mogę sobie zeskanować kod z identyfikatora. Najwyraźniej zakładał, że każdy ma smarftona…
W hali targowej jak zwykle było sporo ciekawych rzeczy. Piękne ozdoby głowy z piór, rzymski namiot z legionistami czy stoisko starwarsowe, gdzie koegzystowali imperialni (Legion 501) i rebelianci (Eagle Outpost). Mieli ruchomego R2D2 naturalnej wielkości! Andrzej Pilipiuk pokazywał zdjęcia budowy wiejskiego muzeum w Wojsławicach oraz eksponatów (między innymi weksli z czasów carskich oraz narzędzi szewskich). Wskazał mi fotkę jakiegoś przedmiotu przypominającego pierścień z trzpieniem oraz sprężynką i spytał, czy zgadnę, co to. Przyjrzałam się uważnie, oceniłam kontekst i odparłam: „Kółko do zakładania bykowi w nos”. Andrzej spojrzał na mnie z pewnym odcieniem uznania i powiedział, że jestem pierwszą osobą, która wiedziała.
Na stoisku z ozdobnymi świeczkami podziwiałyśmy z koleżanką wyroby i zgodnie stwierdziłyśmy, że żal byłoby te cuda palić, na co sprzedawca powiedział: „Knot jest po to, żeby delikatnie podnieść świeczkę do góry i zetrzeć pod nią kurze.”
Aha, no i był ten facet przebrany za Janusza, którego widziałam już na dwóch lubelskich konwentach: wysoki, w masce nosacza sundajskiego, z piwem w ręku i brzuchem wystającym spod koszulki żonobijki oraz w szortach kargo, białych skarpetkach i klapkach.
Prelekcja Joanny Macierz o zabawkach była rozczarowująca, bo trwała raptem 28 minut. Prelegentka skupiała się głównie na odkryciach archeologicznych: pokazała glinianą okrągłą grzechotkę, jakieś koniki, miecz z drewna. Przytoczyła stary żart, że jak archeolog nie wie, do czego służyła dana rzecz, to kataloguje ją jako obiekt kultu. Strasznie była zafiksowana na wsi i na średniowieczu, bo jak próbowałam coś podpowiedzieć o zabawkowych instrumentach muzycznych, to powiedziała, że to były dorosłe instrumenty używane z okazji świąt, na przykład drewniana terkotka. Dowiedzieliśmy się za to ciekawej rzeczy: lubelskim wynalazkiem były lalki złorzeczące – należało zrobić trzy i potajemnie zakopać na trzech rogach domu sąsiada, żeby jego dzieci były chorowite i wredne.
Ozdobne świeczki<br/>fot. Achika
Ozdobne świeczki
fot. Achika
Zabawki na wsiach często były wykonywane przez osoby wiekowe lub niepełnosprawne, które nie mogły pracować w polu. Handlarze je skupowali i potem handlowali nimi obwoźnie, na jarmarkach i odpustach. Joanna pokazała na slajdach instrukcję robienia lalki z kukurydzy z Mojego Pisemka, rocznik 1910. Ja dopowiedziałam o wiejskich lalkach ukraińskich, które na twarzy miały dwa paski materiału naszyte na krzyż, udające oczy i nos – bo przedmiot nieożywiony nie może mieć oczu, które są zwierciadłem duszy.
Z zabawek współczesnych napomknęła o lalce Barbie oraz o tak zwanych „lalkach z minką” – możecie sobie wyguglać, jeśli się nie boicie. Dla mnie to wygląda jak coś, co może rzucić się do gardła w księżycową noc…
Pozostałe pół godziny z wysiłkiem zapełniła, wypytując nas o wspomnienia związane z zabawkami. Opowiedziałam o czymś, co synek mojej koleżanki dostał od jej teściowej: był to fioletowy Kłapouchy, który siedział na zadku, trzymając w przednich nóżkach puszkę Sprite’a, tylko że po uważniejszym przyjrzeniu okazywało się, że jest tam napisane SPIRIT, a dodatkowo osiołek miał w plecach dziury różnego kształtu, w które należało wkładać adekwatne kołki (co jak dla mnie było lekko upiorne). Całość była osadzona na platformie na kółkach i przy poruszaniu wygrywała melodyjkę.
Po prelekcji o zabawkach poszłam do niedalekiej salki, posłuchać, co Tomasz Winiarczyk, zwany Winniczkiem (wieloletni prezes Lubelskiego Klubu Fantastyki „Syriusz”) ma do powiedzenia o „starożytnych kosmitach” i okultyzmie. Salka była ocieplona błyszczącą folią termiczną, ozdobiona powiewnymi paskami z folii hologramowej, a do tego zapalono dwie lampki, które rzucały na otoczenie ruchome punkty świetlne i jakieś mgławice na ścianę… Mimo tego dyskotekowego entourage’u Winniczek się nie rozpraszał, aczkolwiek trzeba powiedzieć, że mówił szybko, a slajdy przerzucał jakby miał ADHD. Byłam potwornie zmęczona i nie chciało mi się notować. Zapamiętałam tylko, że hermetyzm nie pochodzi od czegoś super szczelnego, tylko od mędrca zwanego Hermesem Trismegistosem. Mówił też o nurtach okultystycznych, których jest kilkanaście, ale znowu – tak szybko, że nic nie zapamiętałam.
Kącik starwarsowy<br/>fot. Achika
Kącik starwarsowy
fot. Achika
Winniczek dużo mówił o ludziach, tworzących hipotezy, że kosmici zbudowali piramidy w Egipcie, że występują na płaskorzeźbach mezoamerykańskich (ciekawe: nic nie wspomniał o rysunkach z Nazca) i ogólnie stykali się z ludzkością, aby przyspieszać jej rozwój, a według niektórych – bezpośrednio ludzkość stworzyli, czy to za pomocą eksperymentów, czy też seksu z naczelnymi. Jak się dowiedzieliśmy, Daeniken mógł się wzorować na wielu teoriach, ponieważ ich wyznawców było wielu (od ZSRR po Francję) i opublikowali sporo książek.
Na 20:00 poszłam na prelekcję Andrzeja Pilipiuka „1905 rok pachnący trotylem”, na której opowiadał o co bardziej wybuchowych aspektach rewolucji robotniczej. Rzucanie bomb było trudne, bo nie zawsze udało się tak trafić, żeby stłuczeniu uległy fiolki z chemikaliami, które miały się zmieszać i zapoczątkować eksplozję. A nawet jeśli bomba wybuchła, to atakowany często uchodził z życiem mimo – na przykład – całkowitego zniszczenia powozu, którym jechał. W każdym razie posadę carskiego urzędnika w Polsce przełomu wieków trudno nazwać jakąś super fuchą, śmiertelność była spora. Szczególnie chętnie atakowano naczelników policji. Jeden z nich został zabity gdzieś pod miastem i kiedy wiadomość o tym dotarła do jego żony, ta spanikowała, bo nieboszczyk mąż często zabierał robotę do domu, jego gabinet był pełen dokumentów i ona uznała, że na pewno teraz rewolucjoniści na nią napadną. Zgarnęła wszystkie papiery do walizki i wcisnęła sąsiadce, krzycząc: „To się nie może dostać w niepowołane ręce!”. Na takie dictum sąsiadka dokumenty natychmiast spaliła.
Często atakowano pociągi przewożące kasę, największy łup to milion rubli – Andrzej przytomnie wyjaśnił, że krowa w tamtych czasach kosztowała 20 rubli (a świnia 10, dlatego dziesięciorublową złotą monetę nazywano „świnką”). Robotnicy bardzo lubili odczepiać lokomotywę i udekorowawszy ją sztandarami PPS-u robić rajd po całym powiecie.
Najbardziej kozackim wyczynem było podpięcie się do linii telefonicznej między Cytadelą Warszawską a więzieniem i zażądanie natychmiastowego wydania więźniów, bo następnego dnia ma być egzekucja. Przyjechał wściekły naczelnik (który znany był z tego, że słabo mówił po rosyjsku i ciągle wplatał niemieckie słowa), wszystkich zwymyślał, kazał wsadzić skazańców do kibitki, wyjechali za bramę i tyle ich widziano. To znaczy, byłych więźniów owszem, widziano potem za granicą zaboru, z fałszywymi papierami…
Zdjęcia z wystawy na korytarzu<br/>fot. Achika
Zdjęcia z wystawy na korytarzu
fot. Achika
Dużo też opowiadał o ulicznych starciach z carską policją (która za punkt ambicji stawiała sobie zdobycie sztandaru PPS) i o żydowskich aktywistach z Bundu, którzy celem podniesienia moralności doszczętnie zdemolowali 153 żydowskie domy publiczne w Warszawie. Kiedy zabrali się za te bardziej luksusowe, chciała się za nich zabrać policja, ponieważ dobre burdele płaciły jej haracz. Aktywiści się wycofali pod bramę miejskiej rzeźni, której pracownicy wyjrzeli, zobaczyli, co się dzieje i przyłączyli do nich, uzbrojeni w rzeźnickie haki i tasaki. Na ten widok policjanci uznali, że ten haracz nie jest wcale aż taki duży i dali sobie spokój.
Planowałam pójść na „Psychologię teorii spiskowych”, ale byłam już wykończona i w dodatku plecy mnie bolały od siedzenia, więc pojechałam do domu. W każdym razie program trwał aż do 23:00, co na konwentach jest raczej rzadkością.
W sobotę chciałam posłuchać, jak Pewuc, czyli Piotr W. Cholewa, opowiada o bitwach kosmicznych. Generalnie dowiedziałam się rzeczy, które już były na jakiejś prelekcji (a może tylko w rozmowach): że mało kto wyobrażając sobie walki w kosmosie myśli w trójwymiarze i bitwy przypominają walki na morzu (pancerniki oddające do siebie salwy burtowe) albo walki samolotów, czyli Bitwę o Anglię, na której zresztą George Lucas się wzorował, jak wiemy, i nawet w trakcie kręcenia „Nowej nadziei”, kiedy jeszcze efekty nie były pokazane, wmontowywał fragmenty filmów archiwalnych, żeby pokazać odnośnym władzom, jak to wszystko będzie wyglądało. Pewuc pokazywał sceny z rozmaitych filmów i punktował, co można by poprawić. Na przykład w bitwie pod Yavinem X-wingi powinny atakować jak bombowce nurkujące, żeby mieć lepszy widok na ten otwór wentylacyjny, zamiast zasuwać „wąwozem”.
Potem poszłam na panel „Moja fantastyka naukowa. Ulubione dzieła oraz inspiracje.” Prowadził go chłopak przebrany za Jezusa – tak podobny do Radka Raka, że myślałam, że to on, chociaż nie wyobrażam sobie Radka w przebraniu Jezusa. Ani jakimkolwiek innym. To jest facet, który na konwenty przychodzi w marynarce…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

157
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.