Z okazji zbliżających się Świąt proponuję rzut oka na franczyzę okołofilmową sprzed 30 lat.  | |
Wszyscy doskonale wiemy, jak producenci filmowi powiększają zyski płynące z dystrybucji filmów. Zlecają produkcję zabawek, ubrań i ogólnie gadżetów (lampy, tostery i inne temu podobne) w kraju, w którym praca ludzka jest warta grosze, i rozprowadzają te dobra po całym świecie, licząc, że osoby zakochane w filmie zapragną mieć u siebie kawałek przedstawionego na ekranie świata. Najszerzej dystrybuowane produkty franczyzowe dotyczą bodaj „Gwiezdnych Wojen”, nie sposób bowiem było się od nich opędzić nawet w naszym siermiężnym, socjalistycznym PRL-u, w którym mogliśmy sobie kupować nie tylko figurki filmowych postaci, ale także rozmaite naklejki, okładki do zeszytów, piórniki i mnóstwo innych rzeczy. Trochę brzydszych niż na Zachodzie, bo i robionych w lwiej części zupełnie na lewo. Gwiezdnowojenna franczyza trzyma się zresztą dobrze i dziś, mimo że w międzyczasie przez rynek przeszły fale gadżetomanii związanych z „Harrym Potterem”, „Pokémonami” czy szeregiem innych produkcji skierowanych do nieco młodszego widza.  | |
Myliłby się jednak ten, kto by twierdził, że dawniej franczyza była skromniejsza, za to dziś to ho ho! Obecnego już przed laty rozmachu dowodzi zawartość zachodnioniemieckiego filmu „Joey” z 1985 roku. Obraz ten wyszedł spod ręki Rolanda Emmericha, stawiającego wówczas pierwsze kroki w branży filmowej (jego debiutem reżyserskim była nakręcona rok wcześniej „Arka Noego”), i proponował infantylne i silnie kiczowate przygody 10-latka, któremu właśnie zmarł ojciec. Niespodziewanie jego zabawki zaczynają po kolei ożywać, niektóre z nich przejawiają wręcz szczątkową świadomość, a na dokładkę dzwoni do niego plastikowy telefon, umożliwiając chłopcu rozmowy ze zmarłym ojcem. A przynajmniej tak to na pierwszy rzut oka wygląda. Ponieważ nasz bohater nie kryje się z tymi rozmowami w szkole, zaczyna być obiektem drwin, ale źle robi się dopiero wtedy, gdy znajduje w zrujnowanej piwnicy opuszczonego domu zapyziałą lalkę brzuchomówcy i zabiera ją do domu. Bo lalka okazuje się żywa i po uszy wypełniona złymi zamiarami. Na przykład zaczyna tępić rozmowy przez plastikowy telefon, rzuca po pokoju zabawkami i ogólnie przejawia zdolności telekinetyczne.  | |
W pewnym momencie takie moce po domu latają (zwłaszcza gdy lalka próbuje zrobić krzywdę matce bohatera), że w całej okolicy są zaniki prądu w sieci elektrycznej i kłopoty z telefonią, w związku z czym pod dom zajeżdża w końcu cała armia techników. Dzieciak nie chce odpowiadać na żadne pytania, do tego gówniarze z sąsiedztwa próbują włamać się do domu i rozpętuje się ogólny chaos, zwłaszcza że zabawki po kolei zaczynają wylewitowywać z pokoju gdzieś na zewnątrz. Ale co to za zabawki! Dzisiaj za część z nich trzeba pewnie płacić kwoty cztero albo nawet pięciocyfrowe. Jak można się przekonać z załączonych kadrów, twórcy wepchnęli do pokoju dzieciaka tyle franczyzowych rzeczy, ile tylko udało im się zgarnąć z pobliskich sklepów i z domów pociech realizatorskiej ekipy. Na pierwszym z kadrów mamy więc kicz w pełnej krasie, pełen kolorowych światełek i fruwających bez ładu i składu zabawek. Wśród nich warto zwrócić uwagę na zabawkowy adapter z płytą ze „Smerfów” (co ciekawe, widnieje na nim napis „Smurfs”, a nie „Die Schlümpfe”, bowiem film został skrojony pod widza amerykańskiego), muppety w czymś w rodzaju plastikowego garnka oraz inne na zasłonkach, a także prześcieradło z „Powrotu Jedi” – tak przaśne, że aż oczy bolą. Oczywiście nie mogło też zabraknąć Myszki Miki. Pozostałe z kadrów przedstawiają prześcieradło w zbliżeniu, AT-AT – blisko 40-centymetrowej wysokości! – podczas wymaszerowywania z pokoju, a w końcu hełm Vadera… do noszenia na głowie. Jako klasyczny hełm. W tamtych latach pewnie połowa podwórka dałaby się za taki pokroić, a dzisiaj to już nawet lepiej nie mówić… Oprócz tego w filmie występuje np. potworny hamburger, zdolny zjeść co grubszego dzieciaka, ale koniec końców „Joey” jest rozrywką familijną, dzisiaj bijącą po oczach infantylizmem, jest też kiepsko zagrany (prym w tej materii wiedzie mało matczyna matka), ale daje wiele radości właśnie ze względu na całą tę fruwającą w nim franczyzę. Film gościł u nas swego czasu na kasetach VHS, a w 1991 efemerydyczne wydawnictwo Express Books zdecydowało się nawet uraczyć nas nowelizacją filmu, naskrobaną przez Martina Eiselego. Był to jednak – mówiąc delikatnie – niewypał, więc nie radzę go kupować nawet za symbolicznego grosza. Jest mnóstwo innych, ciekawszych rzeczy, do których ten grosz może nam posłużyć. |