„Hej, mam pomysł tak cwany, że widzom kapcie pospadają z wrażenia”. No i spadły. Tyle że ze śmiechu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jako trzeci i ostatni kadr z wiekopomnego dzieła pt. „War of the Worlds: Annihilation” (poprzednie dwa są tu i tu) proponuję ludzki narząd z wytatuowanym (flamastrem) kodem QR. Niby nic specjalnego, w końcu w czasach obecnych można sobie wysmarować skórę w dowolne symbole i obrazki, ale – uwaga! – ów kod znajduje się na ręce istoty przybyłej z OBCEJ PLANETY. Tak jest. Tam najwyraźniej mają te same typy telefonów komórkowych, co u nas, i te same aplikacje, bo w końcu jeśli obcy wyglądają kropka w kropkę jak homo sapiens, toć przecie oczywiste, że ich myśl szła tą samą ścieżką, co nasza, przynajmniej od czasów walki o ogień. Mają więc z pewnością drewniane kibelki z wyciętym w drzwiach serduszkiem, anielskie włosie na choinki, wedlowskie słodycze i kocyki w Hello Kitty. Jak uprzednio pisałem, „Dzień Niepodległości” Emmericha ze statkiem obcych działającym na Windowsie to przy tym niemal paradokument inwazyjny. Żeby dopełnić już obraz fabuły, i tak zepsuty w zeszłym odcinku spoilerem, nadmienię, iż z jednego ze zniszczonych przez ziemskich obrońców robotów – w istocie bardziej pancerza wspomaganego – została wyciągnięta i opatrzona jego operatorka, czyli obca z widocznym powyżej kodem na ręce. Bo inwazję przeprowadzała rasa, która zapaskudziła swoją własną planetę i wymyśliła sobie, że przeniesie się na Ziemię. I właśnie z powodu tego, że w statku byli uciekinierzy z obcej planety niczym nieróżniący się od ludzi (w to wchodzi bodajże też DNA!), statek tylko strącono, nie przerabiając go na drobniejsze kawałki i nie dziesiątkując wysypujących się z niego postaci. No bo wiadomo – kobiety i dzieci. Po trzech odcinkach cyklu można już chyba wyrobić sobie zdanie na temat jakości „War of the Worlds: Annihilation” i tego, czy warto na ten film polować i spędzić w jego towarzystwie półtorej godziny życia. |