powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CCXXXII)
grudzień 2023

Nie taki krautrock straszny: Uwaga, Emergency! Czyli jak Czesi podbili Monachium (i całe Niemcy)
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Nie straszny nam Gershwin!
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Krytycy, choć w zachwyt nie wpadli, zgodni byli jednak co do tego, że formacja zasługuje na szczególną uwagę. Ich muzykę określono mianem „orkiestrowego jazz-rocka” (nie ma co ukrywać, że to przede wszystkim wpływ klasycznego wykształcenia Berki) i przyrównano do dokonań bliskiej soulowi grupy Blood, Sweat & Tears. Tak zresztą miało pozostać do samego końca istnienia Emergency. Spod silnych wpływów funku i soulu muzycy nie wyzwoli się nigdy – inna sprawa, że wcale nie zamierzali. Debiut Emergency sprawia wrażenie płyty kompilowanej; oprócz własnych utworów (trzech Berki i jednego Vokurki) znalazły się dwie – nagrane w studiu, ale na żywo – przeróbki, które stylistycznie nieco odstają od tego, co prezentowała grupa. Chociaż należy przyznać, że muzycy zrobili chyba wszystko, co było możliwe, aby wpisać je w narzucone sobie ramy gatunkowe. Spośród sześciu numerów trzy wybijają się zdecydowanie ponad pozostałe: otwierający longplay energetyczny „Springtime”, z „czarnym” zaśpiewem Miloša i znakomitym saksofonowym solem Berki; orkiestrowy „Time Passed By”, w którym dają o sobie znać również tradycyjne jazzowe korzenie Hanuša; wreszcie wyśmienity cover „Gimme Some Lovin’” z repertuaru Spencer Davis Group, który w wykonaniu Emergency rozrósł się do sześciu minut, a to głównie dzięki dodanym od siebie partiom organów Hammonda i gitary.
Trzy pozostałe kompozycje nie robią już może tak wielkiego wrażenia, ale to wcale nie oznacza, że zaniżają poziom. W „Jump into Your Grave” (swoją drogą, co to za złowieszczy tytuł!) uwagę przykuwa dialog gitar i „smaczki” w postaci fletu i fortepianów. „Love is Here to Stay” momentami bardziej skręca w stronę rhythm n’ bluesa niż jazz-rocka, ale to wcale nie zarzut, tym bardziej że grającej unisono sekcji dętej (saksofony plus trąbka) słucha się z prawdziwą przyjemnością. Drugi cover, po jaki sięgnęli muzycy, to „My Woman’s Gone Now” – wyjątek z opery George’a Gershwina „Porgy and Bess” (1935). Emergency zagrało go w stylu wczesnego… Breakoutu – zarazem balladowo, bluesowo i beatowo. Kompozytorskim wkładem własnym – a konkretnie Vokurki – była przede wszystkim doskonała improwizacja gitarowa Newby’ego oraz wysmakowany duet saksofonowo-organowy. Pochwały krytyków nie uchroniły jednak zespołu przed perturbacjami personalnymi. Krótko po wydaniu płyty z kolegami pożegnał się Lindenberg, a nieco później „zdezerterował” Newby. Tego drugiego zastąpił wkrótce, uznawany za niezwykle zdolnego, Frank Diez, wcześniej muzyk hardrockowego Armaggedonu („Armaggedon”, 1970) i krautrockowo-bluesowego Atlantis („Atlantis”, 1972). Trochę więcej czasu zajęło Berce poszukanie godnego zastępcy dla Lindenberga. Ostatecznie wybór Czecha padł na Johna Redpatha, brytyjskiego żołnierza RAF-u stacjonującego w Holandii, który kilka lat wcześniej dał się poznać jako bębniarz psychodeliczno-garażowego The Motives.
Czeska inwazja wciąż trwa
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W nowym składzie, któremu ton wciąż nadawało czterech Czechów, w końcu stycznia 1972 roku Emergency wybrało się do Berlina Zachodniego, aby zarejestrować materiał na drugą płytę długogrającą. Longplay „Emergency Entrance” ukazał się w kwietniu – ten pośpiech świadczy przede wszystkim o tym, jak bardzo rockowy światek zachodnich Niemiec czekał na drugą odsłonę tej historii. I nie zawiódł się! Tym razem obyło się bez „pożyczek”. Pięć utworów, jakie trafiły na płytę, stworzyli Berka (cztery) i Matoušek (jeden); słowa do wszystkich napisał Redpath – najprawdopodobniej dlatego, że z oczywistych przyczyn najdoskonalej posługiwał się językiem angielskim. Album otwierał numer „Why Am I Doin’ It”, w którym progresywny hard rock w stylu Twenty Sixty Six and Then (2066 & Then) mieszał się z nie mniej dynamicznym fusion i rhythm and bluesem, choć nie zabrakło też wycieczek w stronę jazzowej psychodelii. Ktoś mógłby się zastanawiać, jak to możliwe, aby tyle elementów twórczo rozwinąć w ciągu zaledwie ośmiu minut. Owszem, byłoby to zapewne dla większości kompozytorów nierealne, ale na pewno nie dla wszechstronnie wykształconego muzycznie Hanuša Berki. W „Happiness” Matouška (który to numer doczekał się także skróconej wersji singlowej) zespół gra po „amerykańsku”, łącząc southern rock z bluesem (vide fortepian) i jazzem (saksofon). W podobnym nastroju utrzymany był utwór „Journey”, z mocno zapadającą w pamięć czadową partią fortepianu akustycznego.
Na stronę B longplaya trafiły dwie rozbudowane kompozycje. Tytułowa – w całości instrumentalna – była też najbardziej zróżnicowana stylistycznie. Można odnieść wrażenie, że panowie z Emergency postanowili zrobić sobie z niej przegląd będących w tamtym czasie na topie gatunków okołorockowych. Stąd nawiązania i do progresywnego folku (flet), i do hardrockowego bluesa (gitara), z dominującymi jednak mimo wszystko elementami jazz-rocka (dęciaki). Wieńczący całość „Killin’ Time” to kolejny numer, który spokojnie przetrwał próbę czasu, zachwycając po dziś dzień hipnotycznym głosem Miloša, eterycznym fletem Hanuša i nastrojowymi organami Ottona. Tak, bez wątpliwości „Emergency Entrance” przebiło poziomem debiut. Tym bardziej zaskakuje fakt, że tuż po publikacji longplaya grupa praktycznie przestała istnieć. Na szczęście, nie na długo. W grudniu 1972 roku Berka zebrał bowiem zupełnie nowy skład (już bez swoich rodaków i bez Dieza), w czym wydatnie wspomógł go Peter Bischof, do niedawna jeszcze wokalista krautrockowej grupy Orange Peel. Oczywiście nie zrobił tego bezinteresownie, ponieważ liczył na to, że w nowym składzie Emergency właśnie jemu przypadnie rola frontmana.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jak tam zaplątał się Polak?
Trzeci skład uzupełnili: brytyjski gitarzysta Richard Palmer-James (mający na koncie między innymi współpracę z King Crimson i nade wszystko Supertramp), pianista Veit Marvos (wcześniej w Twenty Sixty Six and Then), basista o swojsko brzmiącym imieniu i nazwisku Yerzy (względnie Jerzy bądź Jiří) Ziembrowski (urodzony tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej w Warszawie, później mieszkający w Czechosłowacji) oraz bębniarz Bernd Knaak. Ta właśnie szóstka muzyków, doliczając Berkę i Bischofa, była odpowiedzialna za powstanie najlepszej płyty w dorobku Emergency, nagranej w ciągu zaledwie sześciu dni, na przełomie czerwca i lipca 1973 roku w monachijskim Studio 70, „Get Out to the Country”. W tym samym czasie formacja wzięła udział w trasie koncertowej zorganizowanej przez wydawcę albumu, wytwórnię Brain Records (będącą filią Metronome), w której brały udział także inne znakomite kapele ze stajni „Mózgu”: Jane i Novalis. Dodatkową nobilitacją były występy u boku gwiazd zagranicznych: Deep Purple, szkockiego Stone the Crows oraz holenderskiego Ekseption. „Get Out to the Country” nie bez powodu powszechnie uważany za najważniejsze dokonanie w historii zespołu. Na tak wysoką jego ocenę złożyło się kilka elementów; najistotniejszym z nich jest jednak aranżacyjny geniusz Hanuša Berki. Chociaż tym razem wcale nie jest on kompozytorem, jak to bywało wcześniej, większości repertuaru (podpisał zaledwie trzy z ośmiu utworów), to właśnie jego aranżacje i produkcja zdecydowały o ponadczasowości tego materiału.
„Dawniej to ja pisałem wszystkie piosenki. Emergency grało moją muzykę, to ja byłem Emergency. Dzisiaj pisze czworo z nas, co oznacza dopływ świeżej krwi, nowe życie dla tej muzyki” – mówił Berka w jednym z wywiadów udzielonych w roku 1973. I nie sposób nie przyznać mu racji. Płytę otwierał dynamiczny, przywodzący nieco na myśl „Paint in Black” Rolling Stonesów, utwór „I Know What’s Wrong”. To takie Emergency w pigułce; jest tu bowiem wszystko, co wyróżnia styl grupy: soulowy, pełen feelingu wokal Bischofa, jazzujący fortepian Marvosa, bluesowo-rockowa sekcja rytmiczna Ziembrowskiego i Knaaka, w końcu pojawiające się – na razie jeszcze tylko w tle – dęciaki Berki. To jeden z tych numerów, które podczas koncertów na pewno z miejsca podrywały publikę do szaleńczej zabawy. Bo choć, jak na dzisiejsze standardy, utwór jest dość długi (trwa prawie sześć minut), to nawet gdyby trwał drugie tyle – zapewne nikt, oczywiście poza radiowymi prezenterami, nie wnosiłby z tego powodu żadnych protestów. Jeszcze dłuższy jest „Jeremiah”, ale muzycznie dzieje się w nim tak dużo, że momentami można odnieść wrażenie, iż jest to suita. Zaczyna się jak nastrojowa, sentymentalna ballada, leniwie śpiewana przez Bischofa (trochę w stylu Geffa Harrisona z Twenty Sixty Six and Then), później jednak – w refrenie – nastrój ulega całkowitej zmianie i mamy do czynienia ze skoczną piosenką o bluesowo-country’owym rodowodzie (brakuje tylko gitary slide). Ostatnia minuta jednak ponownie wprawia w zdumienie: najpierw nieco rozmytą psychodeliczną syntezatorową solówką, a następnie kilkoma iście bachowskimi dźwiękami organów.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

149
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.