To jeden z najbardziej tajemniczych zespołów rockowych, którym dane było zadebiutować w powoli dobiegającym końca 2013 roku. Poza tym, że są ze Szwecji (a dokładniej: z Göteborga), niewiele o nich wiadomo. Ani jak się nazywają muzycy, ani nawet ilu ich jest. Czy wcześniej udzielali się w innych formacjach? Jedynymi rzeczami, jakich nie byli w stanie ukryć, to oczywiście szyld, pod jakim występują – Yuri Gagarin – i muzyka.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Coraz rzadziej trafiają się takie formacje! Muzycy, którym nie zależy na rozpoznawalności. Którzy ukrywają swoją tożsamość. Którzy nawet publikując zdjęcia z koncertów, dokładają starań, aby zidentyfikować nie było ich zbyt łatwo. O grupie Yuri Gagarin – prawdopodobnie kwintecie (wniosek ten można wysnuć, wsłuchując się w wykorzystane podczas pracy w studiu instrumentarium) – na sto procent wiadomo tylko tyle, że są Szwedami (ha! a skąd w ogóle ta pewność?) i pochodzą z Göteborga. Pod tą nazwą działają od 2012 roku, a w tym nagrali i wydali debiutancki album. Całkiem możliwe, że zrobili to własnym sumptem, albowiem wytwórnia, która sygnuje krążek, czyli Levande Begravd Records, ma na koncie – przynajmniej jak do tej pory – tylko to jedno wydawnictwo. Ujrzało ono światło dzienne na początku października – co ciekawe, jedynie na winylu. I to w wersji limitowanej, nakład wyniósł bowiem zaledwie pięćset egzemplarzy. Można więc chyba uznać, że mamy do czynienia z rarytasem. I to podwójnym, bo smakołykiem jest także – a raczej: przede wszystkim – zawarta na płycie muzyka.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dlaczego muzycy ze Skandynawii uczynili swoim patronem właśnie Gagarina? To akurat powinno dziwić najmniej. Co by bowiem nie myśleć o Związku Radzieckim i jego celach podboju kosmosu, nie można zaprzeczyć, że ów skromny chłopak ze wsi leżącej na historycznej Smoleńszczyźnie był swego czasu bohaterem całej ludzkości, bez względu na wyznawaną ideologię. Stał się tym samym ikoną popkultury. Do wyczynu Gagarina nierzadko nawiązywali w następnych dekadach muzycy rockowi, a w szczególności upodobały go sobie kapele spacerockowe. Co też wydaje się jak najbardziej zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, że zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej często nawiązywały one do podróży międzygwiezdnych i – ogólniej – tematyki science fiction. W 1985 roku ukazała się nawet, zawierająca materiał archiwalny (z pierwszej połowy lat 70.), płyta klasyków space rocka, czyli Brytyjczyków z Hawkwind, zatytułowana przekornie „Bring Me Your Head of Yuri Gagarin” (co jest zarówno nawiązaniem do lotnika radzieckiego, jak i trawestacją tytułu słynnego dramatu sensacyjnego Sama Peckinpaha „Dajcie mi głowę Alfredo Garcii”). Całkiem prawdopodobne, że Szwedzi, przyjmując taką, a nie inną nazwę, inspirowali się albumem Hawkwind. Bo że samym zespołem z Londynu – to więcej niż pewne. W każdym razie po przesłuchaniu longplaya „Yuri Gagarin” nie można mieć wątpliwości, że Skandynawowie zapragnęli dołożyć swoją cegiełkę do całkiem sporej, choć niekoniecznie monumentalnej twierdzy, którą można by ochrzcić mianem Space Rock Building. Ale to nie jedyny trop. W ich muzyce można równie dobrze odnaleźć wpływy post-rocka (charakterystyczne barwy klawiszy, niestereotypowe pasaże gitarowe i syntezatorowe), rocka progresywnego (rozbudowane utwory o orkiestrowym wręcz rozmachu), a nawet heavy metalu (motoryka i ciężar kompozycji). Słowem: mimo pozornej monotonii, podkreślanej na dodatek przytłaczającą ścianą dźwięku, w kawałkach Szwedów dzieje się naprawdę sporo. A w każdym razie tyle, że słuchając ich płyty po raz kolejny – piąty, dziesiąty, piętnasty – trudno poczuć znużenie. Ba! za każdym następnym razem można odnaleźć w ich muzyce coś nowego, ton, barwę, brzmienie, które wcześniej umknęły naszym uszom.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Album jest krótki, trwa niespełna trzydzieści sześć minut. Przykładając doń współczesne standardy, można by potraktować produkcję Skandynawów jako EP-kę, ale przecież w latach 70. czy 80. ubiegłego wieku nikt nie miałby wątpliwości, że należy uznać go za pełnowymiarowe wydawnictwo – i przy tym pozostańmy. Każda ze stron longplaya zawiera po dwie kompozycje. Otwierający całość utwór „First Orbit” zaczyna się od kilkudziesięciosekundowego oryginalnego nagrania połączenia radiowego ze statkiem kosmicznym (czy z samym Gagarinem, trudno stwierdzić), które stopniowo ustępuje miejsca typowo spacerockowym syntezatorom, te zaś chwilę później zostają zagłuszone potężnym uderzeniem pozostałych instrumentów – gitar elektrycznych i sekcji rytmicznej. Od pierwszych chwil Yuri Gagarin nie oszczędza słuchaczy, a udaje mu (im) się to tym bardziej, że transowy rytm tej – i wszystkich następnych – kompozycji w(y)ciąga jak próżnia w zdekompresowanej kabinie statku kosmicznego – do tego stopnia, iż można się całkowicie i bezpowrotnie zatracić. Wsłuchawszy się dokładniej, z tej masy dźwięków, jaką serwuje zespół, daje się wyłowić prawdziwe perełki – zapadającą w pamięć solówkę gitary (zahaczającą momentami o klimaty orientalne) czy niezwykłe, działające na wyobraźnię „kosmiczne” pasaże klawiszy (dowodzące, że Szwedzi równie dobrze jak dokonania Hawkwind, poznali też takich mistrzów krautrocka, jak Ash Ra Tempel czy Cosmic Jokers). W „Sonic Invasion 2910” klawiszowiec ma najwięcej pracy; nie tylko przez prawie całe osiem minut dba o odpowiednie „tło”, ale też nieśmiało wybija się na solówkę, która brzmi, jakby instrument obsługiwał sam Simon House (i niekoniecznie był to syntezator, lecz na przykład… skrzypce). W numerze tym zespół nawet na moment nie zwalnia, przypominając rozpędzony do maksymalnej prędkości gwiezdny walec. To jeden z tych utworów, które mogłyby trwać w nieskończoność, dlatego też… muszą kończyć się nagle.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Stronę B otwiera robiący największe wrażenie na całej płycie numer zatytułowany z rosyjska (mimo że pisany alfabetem łacińskim) „Za kosmosom”. To najbardziej post-rockowa, choć z metalowo-progresywnym zacięciem, kompozycja na albumie – z powtarzającym się niestrudzenie motywem gitary (przerabianym i poddawanym „obróbce” elektronicznej), który jak bluszcz oplatają zmieniające się co rusz barwy syntezatorów. Jest w tym potęga znana z dokonań Kanadyjczyków z Godspeed You! Black Emperor czy Japończyków z Mono, tyle że podana znacznie twardszą ręką. Trudno też znaleźć słabe punkty w „The Big Rip”, które z kolei jest typową podróżą w muzyczną przestrzeń kosmiczną. Robi się tu trochę – ale naprawdę tylko trochę – lżej, bardziej Hawkwindowo; można by chyba nawet rzec, że zawadiacko. W każdym razie w partii gitary znacznie mniej jest smutku i nostalgii, więcej za to dynamiki i wojowniczości. Bo przecież jeśli ktoś wyrusza na podbój Wszechświata, musi być pewien swych sił! W przypadku debiutanckiego krążka Szwedów o niedosycie można mówić jedynie w kontekście czasu trwania wydawnictwa, choć z drugiej strony nikt nie byłby w stanie zapewnić, że gdyby „Yuri Gagarin” trwał drugie tyle, udałoby się Skandynawom nie znudzić słuchaczy.
Tytuł: Yuri Gagarin Data wydania: 2013 Nośnik: Winyl Czas trwania: 35:52 Gatunek: rock Utwory Winyl1 1) First Orbit: 9:09 2) Sonic Invasion 2910: 7:40 3) Za kosmosom: 8:35 4) The Big Rip: 10:28 Ekstrakt: 80% |