la pokolenia dzisiejszych, rozmiłowanych w piłce nożnej, czterdziestokilkulatków książka Marka Wawrzynowskiego będzie jak wehikuł czasu, który przeniesie ich w niezwykłe czasy, gdy w futbolu polskim narodziła się klubowa potęga, potrafiąca jak równy z równym toczyć zacięte boje z najpotężniejszymi drużynami Europy. Nie bez powodu dziennikarz sportowy nadał swemu reportażowi wielce mówiący tytuł „Wielki Widzew”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Polskie kluby piłkarskie przeżywały w swojej historii okresy wzlotów, w czasie których ich nazwy pojawiały się na pierwszych stronach gazet sportowych całej Europy, a nazwiska najlepszych piłkarzy odmieniane były przez wszystkie przypadki. W sezonie 1969/1970 Górnikowi Zabrze dane było dotrzeć do finału Pucharu Zdobywców Pucharów (czego nie powtórzył żaden polski klub, choć należy pamiętać, że w tamtych czasach PZP uważany był za najmniej prestiżową z kontynentalnych rozgrywek), gdzie musiał uznać wyższość Manchesteru City, a Legii Warszawa – do półfinału Pucharu Mistrzów, gdzie natknęła się na znacznie silniejszy od siebie Feyenoord Rotterdam. Dwadzieścia jeden lat później klub ze stolicy powtórzył swój wyczyn, docierając do ½ PZP, gdzie z kolei rozprawił się z nim lokalny rywal City – Manchester United. Pomiędzy tymi sukcesami piłkarską Europę zachwycała jednak zupełnie inna drużyna z kraju rządzonego najpierw przez Edwarda Gierka, a następnie generała Wojciecha Jaruzelskiego – Widzew Łódź. Gdy Legia walczyła w Rotterdamie, a Górnik trochę pechowo przegrał z „The Citizens” na stadionie w Wiedniu, Robotniczy Klub Sportowy (RTS) Widzew Łódź grał w… IV lidze (okręgowej), a za rywali miał takie „potęgi”, jak Bzura Ozorków, Warta Sieradz, Pogoń Zduńska Wola czy Lechia Tomaszów Mazowiecki. Mimo to nieliczni jeszcze wówczas kibice łodzian mieli też malutki powód do radości – awans o jeden poziom wyżej. W tym samym czasie coraz większą rolę w zespole z Bałut zaczęli odgrywać nowo pozyskani działacze – Ludwik Sobolewski (który w przyszłości zostanie, otoczonym kultem, prezesem klubu) oraz jego prawa ręka, człowiek od specjalnych poruczeń, a niektórzy uważają, że nawet od „mokrej roboty”, Stefan Wroński. W dużym stopniu to właśnie dzięki nim i sprowadzonemu przez nich trenerowi Leszkowi Jezierskiemu, nie bez powodu nazywanemu „Napoleonem”, Widzew rozpoczął swój triumfalny marsz ku Europie. Najpierw jednak trzeba było wywalczyć promocję do II (w 1972), a następnie I ligi (w 1975 roku). Co w tym wszystkim mogło wydawać się najdziwniejsze, trener Jezierski – de facto wyrzucony z sąsiedniego ŁKS-u – ściągnął do Widzewa kilku zawodników, jak on, niechcianych w szeregach lokalnego rywala (jak i w innych drużynach) i otworzył im drogę na salony europejskie. Otworzył, ale sam już nią nie podążył. W pierwszych meczach w pucharach europejskich Widzewa poprowadził Bronisław Waligóra. I z miejsca odniósł sukces, eliminując w pierwszej rundzie Pucharu UEFA naszpikowany reprezentantami Anglii, Szkocji i Irlandii Manchester City. Pamiętnych meczów w wykonaniu łodzian w następnych latach było znacznie więcej, choć nie wszystkie kończyły się po myśli zawodników, trenerów, działaczy i kibiców. Ale też przeciwników często miał Widzew z najwyższej półki. Przegrywał z PSV Eindhoven (w składzie z braćmi Willym i René van de Kerkhof, którzy rok później wywalczą w Argentynie wicemistrzostwo świata), St. Etienne (z Michelem Platinim i Johnnym Repem), Ipswich Town (w którym grali Paul Mariner i Holender Frans Thijssen), Anderlechtem Bruksela (prowadzonym do boju przez Franky’ego Vercauterena) i Juventusem Turyn (już ze Zbigniewem Bońkiem i Platinim). Z kolei z kwitkiem drużyna Jacka Machcińskiego i Władysława Żmudy (nie mylić z jednym z „Orłów Górskiego”!) odprawiała między innymi Manchester United, wspomniany już Juventus (po konkursie rzutów karnych w Turynie), Rapid Wiedeń, FC Liverpool i Borussię Moenchengladbach. A należy pamiętać, że każda z tych drużyn należała wówczas do ścisłej czołówki europejskiej. Już wtedy, na przełomie lat 70. i 80., podkreślano często, że kluczem do sukcesów łodzian był, zaszczepiony zawodnikom jeszcze przez trenera Jezierskiego, legendarny „widzewski charakter”. Piłkarze tacy jak Zdzisław Kostrzewiński, Wiesław Chodakowski, Tadeusz Gapiński, Ryszard Kowenicki, Tadeusz Błachno, bracia Surlitowie (Wiesław i Krzysztof), Paweł Janas, Władysław Żmuda, Mirosław Tłokiński, Andrzej Grębosz, Andrzej Możejko, Zdzisław Rozborski, Marek Pięta, Włodzimierz Smolarek, Jerzy Wijas czy Wiesław Wraga, grali zazwyczaj do upadłego, posiadali zaskakującą, jak na polskie warunki, wydolność i motywację, o którą odpowiednio dbał prezes Sobolewski. Mieli też w swoim składzie „złote dziecko” polskiego futbolu, niepokornego Zbigniewa Bońka, i kilku świetnych bramkarzy: Stanisława Burzyńskiego, Józefa Młynarczyka i Henryka Bolestę. Nie można jednak zapominać, że ów zryw Widzewa przypadł na okres szczególny, gdy o zawodników przychodziło czasami toczyć boje cięższe niż na boisku, a kluby wyrywające sobie tych najzdolniejszych rzadko postępowały wobec siebie fair. Gdy nagminne były przypadki kupowania spotkań, ba! ustawiania większości meczów w sezonie, bo tylko to mogło zagwarantować tytuł mistrzowski i grę w pucharach europejskich. Marek Wawrzynowski – niegdyś reporter „Przeglądu Sportowego”, „Gazety Wyborczej”, „Faktu” i „Dziennika” – nie ukrywa, że i włodarze klubu z Bałut imali się od czasu do czasu metod, które trudno pochwalać. Nie unika też pisania o konfliktach wewnątrz zespołu, skandalach, jakie wywoływali zawodnicy, o wzajemnych żalach (najczęściej na tle finansowym) czy problemach osobistych piłkarzy. Jednego po lekturze możemy być pewni – autor „Wielkiego Widzewa” dołożył wszelkich starań, aby zebrać jak najobszerniejszy materiał. Dotarł do byłych trenerów i futbolistów – zarówno tych mieszkających w kraju, jak i za granicą, wciąż obecnych w branży piłkarskiej, jak i żyjących na marginesie społecznym; odkurzył stare gazety, skontaktował się z dziennikarzami sportowymi i zawodnikami drużyn, które walczyły z Widzewem w pucharach europejskich. Nie mógł jednak porozmawiać z osobą dla klubu najważniejszą – prezesem Ludwikiem Sobolewskim, który po latach walki z chorobą nowotworową zmarł w listopadzie 2008 roku. Zebrane informacje Wawrzynowski ułożył w obszerną i obiektywną, choć pełną podziwu, opowieść o dziejach RTS-u w latach 1969-1987, bo te właśnie uznaje za najważniejsze dla kształtowania się, wzlotu, w końcu spektakularnego upadku Wielkiego Widzewa (konsekwentnie używa takiej pisowni). „Wielki Widzew” (ze znaczącym podtytułem: „Historia polskiej drużyny wszech czasów”) to znakomicie, z ogromną werwą napisany reportaż, który czyta się jednym tchem, jak najlepszą powieść sensacyjno-obyczajową. Ale też bohaterów ma autor niezwykłych – złych chłopców, którzy chcąc udowodnić innym własną wartość, postanowili wspiąć się na szczyt. Popełniali przy tym masę błędów – uprawiali hazard, sprzedawali i kupowali mecze, wypijali hektolitry alkoholu, uciekali przed wojskiem „ludowym”, a niekiedy byli nawet na bakier z prawem. To jedna strona medalu; druga – to największe sukcesy międzynarodowe w historii polskiego futbolu klubowego, przekładające się również na laury zdobywane przez reprezentację narodową (bo przecież trudno było sobie wyobrazić drużynę Antoniego Piechniczka bez Bońka, Młynarczyka, Janasa, Żmudy, Smolarka czy Romana Wójcickiego). To spełnione marzenie Ludwika Sobolewskiego, który – co autor książki podkreśla parokrotnie – był człowiekiem z wizją funkcjonowania drużyny w sposób, jak na owe czasy i warunki panujące w PRL-u, niezwykle nowoczesny. Który w kraju komunistycznym potrafił stworzyć przedsiębiorstwo kierujące się zasadami wolnego rynku, za co zresztą był i krytykowany, i podgryzany, i ostatecznie zmuszony do rezygnacji przez nowe pokolenie kacyków partyjnych, którzy nie mogli wybaczyć Sobolewskiemu faktu, że nie wzbogacili się na transferze Bońka do Juventusu. Wawrzynowski bardzo umiejętnie scalił w jedno informacje pozyskane z kilkunastu niezależnych źródeł; gdy tylko jest to możliwe, konfrontuje ze sobą poglądy osób stojących w danym momencie po przeciwnych stronach barykady. Powstał dzięki temu niezwykle barwny portret drużyny z „charakterem”, która nikomu nie dawała dmuchać sobie w kaszę. Niektóre z przytoczonych opowieści wywołują ból (jak chociażby historia choroby Wiesława Wragi, „polowanie” wojskowych na Jerzego Wijasa, kara więzienia i samobójstwo Stanisława Burzyńskiego), inne zaś powodują, że na twarzy pojawia się uśmiech (wejście do drużyny Zbigniewa Bońka, sposób bycia trenera Jacka Machcińskiego, motywowanie piłkarzy Wisły Kraków, by w ostatnim meczu sezonu 1981/1982 nie dali się pewnie zmierzającemu po tytuł mistrzowski wrocławskiemu Śląskowi, imprezy w Spale, okoliczności kilku transferów). Niejako na marginesie Wawrzynowski przygląda się także sytuacji politycznej Polski tamtych lat, która chcąc nie chcąc, rzucała się cieniem na cały polski sport, a na piłkę nożną w szczególności, jedne kluby – wojskowe i milicyjne – faworyzując, innym znacznie utrudniając normalne funkcjonowanie. Po upadku Polski Ludowej Widzew jeszcze raz wspiął się na szczyt – tym razem jednak tylko krajowy (dwukrotnie, w latach 1996 i 1997, zdobywając mistrzostwo kraju), choć nie można zapominać także o tym, że wciąż pozostaje ostatnim polskim zespołem, który dostąpił zaszczytu gry w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Ale to już był zupełnie inny klub…
Tytuł: Wielki Widzew. Historia polskiej drużyny wszech czasów Data wydania: 20 maja 2013 ISBN: 978-83-937251-1-3 Format: 334s. 130×190mm Cena: 34,90 Gatunek: biograficzna / wywiad / wspomnienia, non‑fiction Ekstrakt: 80% |