Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Brytyjczycy z Hannibala.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Taka sytuacja zapewne nie zdarza się często – aby powstanie nowego zespołu zostało w dużym stopniu wymuszone przez… przypadek. A tak właśnie było z brytyjskim Hannibalem. W połowie 1969 roku w Birmingham rozpadła się, po nagraniu zaledwie jednej płyty, bluesowo-progresywna formacja Bakerloo. Opuszczony przez kolegów jej lider, gitarzysta i klawiszowiec Clem Clempson, znalazł się w wyjątkowo trudnym położeniu, ponieważ już wcześniej menadżer grupy, Jim Simpson, zakontraktował trasę koncertową po Niemczech i Anglii, której odwołanie mogłoby „zaowocować” wielkimi karami finansowymi. Nie mając innego wyjścia, Clempson zaczął ad hoc tworzyć nowy skład. Do udziału w nim zaprosił perkusistę Cozy’ego Powella, wokalistę Dave’a Pegga oraz gitarzystę Adriana Ingrama. Gdy jednak przyszło do konkretów, okazało się, że Cozy jest właśnie zajęty w studiu nagraniowym (jako muzyk sesyjny), a Dave otrzymał intratną propozycję dołączenia do Fairport Convention, z której skwapliwie skorzystał. Wówczas z pomocą Clemowi przyszedł Ingram, który skaptował artystów znanych mu z innych, działających w Birmingham bądź okolicach, kapel (jak Breakthru czy Saffron). W efekcie do Clempsona i Ingrama dołączyli: czarnoskóry wokalista Alex Boyce, basista Jack Griffiths, klawiszowiec Bill Hunt i perkusista John Parkes. W tym zestawieniu, pod szyldem Bakerloo Blues Line, odbyli podróż do Niemiec, a następnie zagrali zamówione wcześniej koncerty na Wyspach. Kiedy jednak Clem wypełnił umowę, rozwiązał zespół. I pewnie drogi tworzących go muzyków rozeszłyby się na dobre, gdyby nie inicjatywa Jima Simpsona. Obrotny menago namówił Ingrama na dalszą działalność, oczywiście już bez Clempsona (który niemal z marszu dołączył do jazzrockowego Colosseum) i pod nową nazwą; w „posagu”, niejako na zachętę, wniósł kontrakt płytowy z wytwórnią B & C Records. Muzycy długo się nie zastanawiali i niebawem narodził się… Hannibal. Do Boyce’a, Ingrama, Griffithsa, Hunta i Parkesa dołączył jeszcze jeden instrumentalista, mający olbrzymi wpływ na brzmienie formacji – saksofonista i klarnecista Cliff Williams. W tym składzie grupa nagrała debiutancką – i, jak się potem okazało, jedyną w swojej karierze – płytę zatytułowaną po prostu „Hannibal”. Ukazała się ona w 1970 roku, razem z singlem zawierającym dwie wyjęte z niej kompozycje.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jak to często w tamtych czasach bywało, twórczość Hannibala była zlepkiem wielu stylów, co uznać należy zarówno za jej siłę, jak i słabość. Z jednej strony zespół mógł zainteresować słuchaczy z różnych światów muzycznych, z drugiej jednak – trudno byłoby mu liczyć na to, że, mając do wyboru formacje dużo precyzyjniej określające swoją przynależność gatunkową, pozostaną oni przy grupie na dłużej. Na szczęście, pozostała płyta – na tyle wartościowa, że można raczyć się nią nawet po czterdziestu latach od jej powstania. Krążek „Hannibal” – z zaskakującą okładką (na której widać zamieszczone w negatywie zdjęcie tajemniczego stwora) – zawiera sześć numerów, spośród których pięć długością trwania wykraczało nieco poza przyjęte ogólnie zasady. Choć wtedy nikogo to szczególnie nie dziwiło. Otwierający album „Look Upon Me” to psychodeliczny blues z prawdziwie „czarnym” (czytaj: soulowo-jazzowym), klimatycznym wokalem Boyce’a. Równie duży wpływ na stylistykę zespołu miało jednak także brzmienie instrumentów klawiszowych (organów Hammonda) oraz dętych (vide saksofon, klarnet, waltornia); te drugie w tym konkretnym kawałku zaaranżowane zostały z rozmachem właściwym big-bandom jazzowym, co oczywiście pozostawia po sobie ogromne wrażenie. W kierunku jazzu zmierza też subtelna i oszczędna solówka gitarowa Ingrama. W „Winds of Change” jest – o dziwo! – lżej, ale i motoryczniej. Ten drugi efekt zespół osiąga dzięki wyeksponowaniu gitary basowej, wokół której zbudowane są partie saksofonu Williamsa i Hammondów Hunta. W drugiej części kompozycji grupa wyraźnie spowalnia tempo, a nastrojowy wokal Boyce’a wprowadza słuchacza niemal w stan hipnozy. Nie trwa on jednak długo; po kilkudziesięciu sekundach następuje mocniejsze uderzenie, znaczone zrazu jazzrockową solówką gitary, a następnie partiami dęciaków i klawiszy. Stronę A oryginalnego winylu zamyka najdłuższy na całym krążku, ponad dziesięciominutowy, instrumentalny utwór „Bend for a Friend„. Tu także mamy do czynienia ze zmieniającymi się klimatami i – co jest tego konsekwencją – z rozbudowanymi partiami solowymi gitary, Hammondów, saksofonu (tym razem zapuszczającego się w rejony freejazzowe) oraz perkusji. Wbrew pozorom jednak, kompozycja ta nie wcale sprawia wrażenia chaotycznej; każdy instrument ma tu swoje miejsce. Całość zostaje zaś spięta klamrą w postaci uroczego motywu przewodniego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po przełożeniu longplaya na stronę drugą wita nas, nawiązujący do wydarzeń historycznych, utwór „1066” (to data bitwy pod Hastings, jednej z najważniejszych w dziejach Wysp Brytyjskich). Ponownie pojawia się w nim wokal Boyce’a, co automatycznie nadaje mu klimat soulowo-bluesowy, który w dalszym ciągu zostaje nieco przełamany krótką partią klarnetu, a następnie klasycznie brzmiącymi organami i wreszcie progresywną gitarą. Swoje „pięć minut” po raz kolejny mają w nim także muzycy sekcji rytmicznej, czyli Griffiths i Parkes. Stopniowo następuje wyciszenie, które uznać należy za ciszę przed burzą, ponieważ ostatnich kilkadziesiąt sekund to potężne uderzenie dęciaków. „Wet Legs” to druga z kompozycji instrumentalnych, która jest zarazem najkrótszą na płycie. Cliff i John nadają jej pulsujący rytm, do którego stopniowo przyłączają się kolejni muzycy. Zaskoczeniem może być jednak solówka Hammondów, tym razem mocno „kwasowa”, psychodeliczna. Zamykający płytę „Winter”, choć wcale nie najdłuższy, udanie puentuje zawartość całego albumu. Mamy w nim bowiem fragmenty progresywne i bluesowe, jazzowe i soulowe; jest odrobina czadu i całkiem sporo nostalgii. Boyce raczy odbiorców klimatyczną wokalizą, a Ingram – solówką, dzięki której na trwałe powinien zostać zapisany w dziejach muzyki rockowej. Po wydaniu płyty Hannibal grywał koncerty, towarzysząc na scenie takim tuzom, jak Free i Black Sabbath. Ale własnej, wiernej sobie publiczności się nie dorobił. W efekcie w połowie 1971 roku grupa przestała istnieć. Najmniej kłopotów ze znalezieniem nowego pracodawcy miał Bill Hunt, który już za czasów Hannibala występował z Electric Light Orchestra (słychać go na debiutanckim krążku ELO z 1971 roku), a potem z Royem Woodem znalazł czasową przystań w The Move i Wizzard („Wizzard Brew”, 1973; „Introducing Eddy and the Falcons”, 1974). Adrian Ingram poświęcił się jazzowi – jako muzyk i publicysta (autor fachowych książek i artykułów do magazynu „Guitar”); Griffiths natomiast po latach odnalazł się na krótko w newwave’owym Novo Combo; karierę, choć bez fajerwerków, kontynuował też Parkes (między innymi solowy krążek „Faithlessnssless” z 2005 roku). A co stało się z Boyce’em i Williamsem? Historia milczy. Skład: Alex Boyce – śpiew Adrian Ingram – gitara solowa Jack Griffiths – gitara basowa Cliff Williams – saksofon tenorowy, klarnet Bill Hunt – organy Hammonda, waltornia John Parkes – perkusja
Tytuł: Hannibal Data wydania: 1970 Nośnik: Winyl Czas trwania: 43:58 Gatunek: blues, jazz, rock W składzie Utwory Winyl1 1) Look Upon Me: 06:33 2) Winds of Change: 07:26 3) Bend for a Friend: 10:27 4) 1066: 06:28 5) Wet Legs: 04:44 6) Winter: 08:06 Ekstrakt: 80% |