Muzyka z Antypodów rzadko dociera do Polski. Jeszcze rzadziej któremuś z zespołów udaje się zdobyć nad Wisłą większą popularność. Kwartetowi Bear the Mammoth także się to nie uda. Głównie dlatego, że z punktu widzenia rozgłośni radiowych grają muzykę boleśnie niekomercyjną. Ale choćby z tego powodu – mimo że daleko mu do arcydzieła – warto posłuchać ich debiutanckiego krążka – „Yamadori”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kiedy przed pięciu lat w Melbourne zakładali zespół, byli absolutnymi debiutantami, bez jakiegokolwiek doświadczenia w branży muzycznej. A to o tyle istotne, że od samego początku postanowili grać muzykę niekomercyjną, wymagającą dużego wyrobienia artystycznego – i od słuchaczy, i od samych jej twórców. W skład formacji, która przyjęła nazwę Bear the Mammoth, weszli: gitarzyści Ben Sharpe i James Kershaw, basista Stephen Evans oraz bębniarz Chris Lobo. Pierwsze kroki okazały się niezwykle trudne; dość powiedzieć, że dopiero po trzech latach działalności, w maju 2012 roku, zdołali wydać własnym sumptem pierwszą płytkę – zawierającą trzy utwory EP-kę „In Absence”. Do nagrania jednego z kawałków, „Moonquake”, zaprosili związanego z australijskim środowiskiem jazzowym klawiszowca Jamesa Hirschfelda, który idealnie wpisał się w postrockową formułę grupy. Niestety, była to tylko efemeryczna przygoda. A szkoda, ponieważ z poszerzonym instrumentarium muzyka Bear the Mammoth mogłaby nabrać jeszcze większego rozmachu, przestrzeni i mocy. Rok później światło dzienne ujrzała kolejna EP-ka Australijczyków, tym razem jednak dzielona z dwoma innymi zespołami rodem z Melbourne, Xenograft i Kettlespider, w efekcie czego znalazł się na niej zaledwie jeden kawałek grupy kierowanej przez Stephena Evansa („Sea Caesar”). W tym czasie Bear the Mammoth zamknęło się już w Soundpark Studios w Northcote, jednej z dzielnic na przedmieściach stolicy stanu Wiktoria, aby zarejestrować materiał na pierwszy w dziejach kapeli krążek „pełnometrażowy”. Album, opatrzony japońskim tytułem „Yamadori”, trafił do sprzedaży pod koniec czerwca tego roku; na jego publikację muzycy ponownie wyłożyli prywatne pieniądze. Czy im się zwrócą – to zupełnie inna sprawa. Płyta, trwająca czterdzieści siedem minut (a więc, jak na współczesne standardy, niezbyt długa), zawiera sześć kompozycji, choć na upartego można by stwierdzić, że jest ich jedna mniej, ponieważ dwie pierwsze są ze sobą ściśle połączone. Ale skoro członkowie Bear the Mammoth zdecydowali się nadać im odrębne tytuły, tracków ostatecznie jest więcej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Niespełna trzyminutowy „Cloverlea” pełni w zasadzie funkcję ambientowej introdukcji; modulowane dźwięki gitar Sharpe’a i Kershawa mają za zadanie wprowadzić słuchacza w odpowiedni klimat. Z czasem atmosfera nieco gęstnieje, a gdy do pracy zespołowej na dobre włącza się perkusista, oznacza to płynne przejście do utworu drugiego – „What’s Yours Was Mine is Never Leaving”. Ta, licząca sobie prawie osiem minut, kompozycja składa się z kilku odrębnych części, w których zespół proponuje nam podróż przez swoje muzyczne fascynacje. Zaczynamy więc od brzmień niemal postpunkowych, z niepokojącą, mroczną linią basu Evansa; następnie przeskakujemy do świata progresywnego metalu, z potężnie brzmiącymi gitarami i mocną perkusją Lobo; później czeka nas dwuminutowa eksploracja niezwykle „atmosferycznych” regionów postrockowych, by w finale odwiedzić na krótko szufladkę z rockiem progresywnym. Dzieje się tu naprawdę sporo, co w sumie dziwić nie powinno, ponieważ muzycy od początku kariery deklarują zamiłowanie do wyżej wymienionych gatunków.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„The Bonding Leech” rozwija się bardzo wolno; z uśpienia zostajemy wyrwani dopiero w drugiej części numeru, kiedy zespół przyspiesza, a przestrzenne brzmienia gitar nabierają niemal symfonicznego rozmachu. Na zakończenie Sharpe i Kershaw pozwalają sobie nawet na generowanie czysto noise’owego zgiełku. Od specyficznych efektów rozpoczyna się również „Glycine” – kto wie, czy nie najlepszy, najbardziej melodyjny i dzięki temu zapadający w pamięć na znacznie dłużej kawałek na „Yamadori”. Decydują o tym przede wszystkim nastrojowe partie gitar i bijąca od niego pozytywna energia. W podobnym klimacie utrzymany jest „Hieronymus Bosch” – jednak tylko do pewnego momentu; przychodzi bowiem chwila, w której Bear the Mammoth zdradzają swoją kolejną muzyczną fascynację – tym razem jazz-rockiem (gitarowe zagrywki i zmiany rytmiczne z miejsca przywołują na myśl współczesnych klasyków fusion). Chociaż i tutaj – w dalszej części – pojawiają się fragmenty rodem z rocka progresywnego. Widać, Australijczykom bardzo zależało na tym, aby pozacierać międzygatunkowe granice – i to im się udało. Album wieńczy ponad dziewięciominutowa „Molly”. Nie najdłuższy to, co prawda, ale bezsprzecznie najważniejszy utwór na krążku, udanie podsumowujący to wszystko, co dane nam było usłyszeć wcześniej. Są w nim i postrockowa zaduma (z obowiązkowymi ostinatami i tremolami gitar), i progresywna dalekosiężność (z pełnymi przestrzeni partiami solowymi). Są momenty uspokojenia i natarcia. Są smutek i moc. Na pewno nie można muzykom z Antypodów odmówić wyobraźni i wiary we własne siły; można im natomiast zarzucić pewną jednostajność w budowaniu kolejnych kompozycji. Niby ta powtarzalność sekwencji wpisana jest w przynależność gatunkową ich muzyki, ale chociażby bogatsze instrumentarium pozwoliłoby wycisnąć z tych utworów znacznie więcej. Co nie zmienia faktu, że „Yamadori” ma pełne prawo przypaść do gustu fanom takich formacji, jak Russian Circles, Explosions in the Sky czy Lights & Motion. Skład: Ben Sharpe – gitara James Kershaw – gitara Stephen Evans – gitara basowa Chris Lobo – perkusja
Tytuł: Yamadori Data wydania: 28 czerwca 2014 Nośnik: Winyl Czas trwania: 46:58 Gatunek: rock W składzie Utwory Winyl1 1) Cloverlea: 02:39 2) What’s Yours Was Mine is Never Leaving: 07:47 3) The Bonding Leech: 08:47 4) Glycine: 08:45 5) Hieronymus Bosch: 09:42 6) Molly: 09:20 Ekstrakt: 70% |