Jutro na ekrany naszych kin wchodzi wystawny, batalistyczny „Stalingrad” Fiodora Bondarczuka, rosyjski kandydat do Oscara. O filmie w swym cyklu East Side Story pisał kilka tygodni temu Sebastian Chosiński. Dziś przypominamy tę recenzję.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie ma ani krzty przesady w stwierdzeniu, że „Stalingrad” Fiodora Siergiejewicza Bondarczuka to najbardziej oczekiwany film rosyjski roku. Mówiono o nim w mediach już od wielu miesięcy, nakręcając zainteresowanie zarówno widzów, jak i krytyków. Ostatnie tygodnie przed premierą to już niekończący się festiwal artykułów prasowych, wywiadów udzielanych przez reżysera i innych działań o charakterze czysto marketingowym. Ich przypieczętowaniem było podanie do publicznej wiadomości w końcu września informacji, że dzieło autora „ 9 kompanii” (2005) będzie kandydować do Oscara w kategorii „najlepszego filmu nieanglojęzycznego”. Po takiej deklaracji pewnym było, że publiczność będzie szturmować sale kinowe. I tak też się stało. Warto jednak zaznaczyć, że droga do „Stalingradu” wcale nie była usłana różami. Fiodor Siergiejewicz (rocznik 1967) jest artystą „obciążonym genetycznie” – nie tylko dlatego, że pochodzi z rodziny artystycznej, ale głównie z powodu ojca, Siergieja Bondarczuka, najwybitniejszego batalisty w historii kina radzieckiego (któremu, również pretendujący do tego miana, Jurij Ozierow powinien jedynie buty czyścić). Chcąc więc zmierzyć się z legendą twórcy „Losu człowieka” (1959), „Wojny i pokoju” (1965-1967), „Waterloo” (1970) czy „Oni walczyli za Ojczyznę” (1975), Bondarczuk junior musiał sięgnąć po temat z najwyższej wojennej półki. A co nadawało się do tego bardziej niż batalia stalingradzka? Przy okazji mógł załatwić jeszcze jedną sprawę – rozprawić się z mitem wspomnianego wcześniej Ozierowa, który swoją wersję bitwy o „miasto Stalina” opowiedział niemal równo ćwierć wieku temu. Na dodatek powierzając w niej epizodyczną rólkę żołnierza Iwana dwudziestodwuletniemu wówczas Fiodorowi Siergiejewiczowi… Po temat radziecko-niemieckich (chociaż nie tylko, bo przecież po stronie hitlerowców walczyli także Włosi, Rumuni, Węgrzy i Chorwaci) walk o dawny Carycyn często sięgali filmowcy. Najwcześniej oczywiście sami Rosjanie; wystarczy wspomnieć monumentalne „Wielki przełom” (1945) Fridricha Ermlera i „Bitwę stalingradzką” (1949-1950) Władimira Pietrowa, które służyły jednak nie tyle ukazaniu prawdy historycznej, co nade wszystko gloryfikacji i apoteozie Józefa Stalina. Znacznie bliższy rzeczywistości, mimo iż wciąż bardzo niedoskonały, był „ Stalingrad” (1989) Jurija Ozierowa – głównie dlatego, że oprócz kinematografii enerdowskiej i czechosłowackiej pieniądze na jego produkcję dorzucili również Amerykanie. Cztery lata później doczekaliśmy się pierwszego głosu z drugiej strony barykady pod postacią bardzo udanego obrazu Josepha Vilsmaiera, któremu nie było w stanie dorównać nawet wysokobudżetowe międzynarodowe przedsięwzięcie sygnowane przez Francuza Jean-Jacques’a Annauda zatytułowane „Wróg u bram” (2001). Czy udało się Bondarczukowi, którego „Stalingrad” pochłonął, według oficjalnych danych, 30 milionów euro (a według nieoficjalnych co najmniej dwa razy tyle) – odpowiemy w dalszym ciągu tekstu. Fiodor Siergiejewicz zabrał się za realizację tego filmu krótko po zakończeniu pracy nad ekranizacją „ Przenicowanego świata” (2008-2009) Braci Strugackich. Pierwszą wersję scenariusza przygotował, urodzony w Leningradzie w 1970 roku, Ilja Tilkin („ Człowiek w oknie”), który oparł swój tekst przede wszystkim na wspomnieniach uczestników bitwy oraz dokumentach archiwalnych. Bondarczuk nie był z tego zadowolony i zdecydował się oddać go do przeróbki zaprzyjaźnionemu reżyserowi i scenarzyście Siergiejowi Snieżkinowi („ Pochowajcie mnie pod podłogą”, serial „Biała gwardia” oparty na powieści Michaiła Bułhakowa). Zadanie, jakie przed nim postawił, było bardzo konkretne – Snieżkin miał zadbać o atrakcyjność fabularną filmu, dodać kilka wątków, które przykułyby uwagę widzów. I znalazł je w dziełach beletrystycznych: epickim „Życiu i losie” Wasilija Grossmana oraz bliskich naturalizmowi „W okopach Stalingradu” Wiktora Niekrasowa (choć akurat ta powieść nie została wymieniona w napisach końcowych). Pierwszy okres zdjęciowy, trwający zaledwie siedemnaście dni, miał miejsce jesienią 2011 roku w forcie kronsztadzkim niedaleko Petersburga. Zrealizowano wówczas dwa kluczowe epizody batalistyczne, w tym niezwykle przejmującą scenę ataku czerwonoarmistów na bunkry nadwołżańskie, w których Niemcy trzymali zapasy paliwa. Wzięło w niej ponoć udział dziewięciuset statystów. Kilka kolejnych miesięcy poświęcono na budowę dekoracji, które miały „zagrać” zniszczone działaniami wojennymi ulice i domy Stalingradu; wzniesiono je w dwóch miejscach – także w okolicach miasta nad Newą – we wsiach Wystaw oraz Sapiornyj. Ekipa filmowa udała się tam w maju i pracowała do końca lipca 2012 roku, by potem zamknąć się w pawilonach wytwórni RWS w Moskwie oraz petersburskiego „Lenfilmu”. Dzieło Bondarczuka powstało w trzech wersjach: klasycznym 2D, 3D oraz IMAX 3D. Po raz pierwszy gotowy już film pokazano pod koniec września bieżącego roku mieszkańcom Wołgogradu (czyli dawnego Stalingradu); pokaz prasowy odbył się kilka dni później w moskiewskim kinie „Oktiabr’”, a właściwa premiera miała miejsce 10 października. W tym samym czasie film trafił na ekrany kin w Armenii i na Ukrainie, a niebawem pokażą go Chińczycy. Co znakomicie rokuje, jeśli chodzi o dochody. Zresztą jeżeli wierzyć oficjalnym doniesieniom (docierającym z Rosji i innych państw), to „Stalingrad” zwrócił się już po pierwszym weekendzie wyświetlania. Stalingrad odgrywał niezwykłą ważną rolę w planach wojennych III Rzeszy; opanowanie położonego nad Wołgą miasta – trzeciego wówczas pod względem liczby ludności w ZSRR – otwierało bowiem drogę do zajęcia Kubania i Kaukazu północnego, nie mówiąc już o wydźwięku propagandowym, z jakim spotkałaby się w całym Związku Radzieckim kapitulacja „miasta Stalina”. Hitlerowcy (wraz ze swoimi sojusznikami) rozpoczęli szturm w drugiej połowie sierpnia 1942 roku, zanim jeszcze udało się ewakuować mieszkańców; dla wielu, którzy pozostali w swoich domach, zaczęła się tym samym trwająca pół roku gehenna. Akcja filmu Bondarczuka – nie licząc umiejscowionego w Japonii współczesnego prologu (który zresztą niespecjalnie pasuje do treści całego dzieła) – rozgrywa się wczesną jesienią 1942 roku. Armia Czerwona szykuje się do odzyskania opanowanego częściowo przez Niemców Stalingradu; w tym celu zostaje przeprowadzony desant na drugi brzeg Wołgi. Niestety dla Sowietów, kończy się on niepowodzeniem – mimo akcji oddziału specjalnego, nie udaje się zapobiec wysadzeniu w powietrze zgromadzonych nad brzegiem rzeki w specjalnych bunkrach niemieckich zapasów paliwa, które płonąc, tworzy potężną ścianę ognia, praktycznie uniemożliwiającą skuteczny atak piechoty. Jest to osobisty sukces kapitana Petera Kahna – oficera Wehrmachtu, który ryzykując życie, bohatersko broni powierzonego mu odcinka. Kahn nie jest jednak wcale zaprzysięgłym nazistą; to żołnierz z krwi i kości, który stara się jak najlepiej wykonać rozkaz. Niemiec nosi w sobie osobistą traumę – związana jest ona z przedwczesną śmiercią żony, którą kochał ponad wszystko i której cechy zewnętrzne dostrzega w Maszy, jednej z mieszkanek zniszczonego działaniami wojennymi Stalingradu. Wbrew ideologii nazistowskiej, zakochuje się w pięknej blondwłosej Słowiance; odwiedza ją przy każdej nadarzającej się okazji, przynosi jedzenie, jednocześnie jednak narażając kobietę na oskarżenia o kolaborację i bycie dziwką nazisty. Rodzące się między nimi uczucie pokazane zostało w sposób zaskakująco subtelny, bez ferowania pochopnych wyroków i napiętnowania mniej lub bardziej wyimaginowanych win. To ważne dla odbioru całości dzieła, że Bondarczukowi udało się powstrzymać od jednoznacznego potępienia Maszy, która stając się kochanką Kahna, i tak przypieczętowuje swój nielekki los. Głównym adwersarzem oficera niemieckiego jest radziecki kapitan Gromow (wzorowany na prawdziwej postaci lejtnanta Jakowa Pawłowa), który podczas wspomnianego powyżej desantu z przydzielonymi mu żołnierzami opanowuje ważny strategicznie dom w centrum miasta. Niebawem z ogromnym zdziwieniem stwierdza też, że w domu tym wciąż mieszka młodziutka, niespełna dziewiętnastoletnia Katia. Choć w czasie wcześniejszych walk o miasto zginęli wszyscy jej krewni i sąsiedzi, ona zdecydowała się mimo wszystko pozostać w zniszczonej kamienicy, między innymi po to, aby pilnować ich grobów. |