 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na własne ryzyko (Safety Not Guaranteed, reż. Colin Trevorrow) Kolejny obraz amerykański pokazywany w sekcji „Sundance na Transatlantyku” i kolejny – po „I Used to Be Darker” – zaskakująco udany. Towarzyszymy w nim młodej, dwudziestokilkuletniej dziewczynie o męskim imieniu Darius (gra ją Aubrey Plaza), która nie wie za bardzo, co zrobić ze swoim życiem. Chciałaby zdobyć jakąś przyzwoitą pracę, ale o to jest strasznie trudno; przyjmuje więc staż w jednej z gazet wychodzących w Seattle, podczas którego – oprócz dostępowania zaszczytu uczestnictwa w kolegiach redakcyjnych – zajmuje się przede wszystkim robieniem zakupów, przenoszeniem teczek i roznoszeniem papieru toaletowego. Słowem: norma. I pewnie byłoby tak przez cały staż, gdyby nie ogłoszenie w lokalnej prasie, które pewnego dnia podesłano mailem do redakcji. Jakiś mężczyzna poinformował w nim, że poszukuje towarzysza do podróży w czasie. Szefowa pisma uznaje, że być może da się z tego zrobić ciekawy artykuł i każe Jeffowi (w tej roli Jake Johnson) ruszyć w teren; ten zaś, niezbyt chętny do ciężkiej pracy (ma bowiem inne związane z tą eskapadą plany), zabiera parę stażystów – Darius i Hindusa Arnaua. Zadanie jest, na pozór, proste: dotrzeć do „świrusa”, podając się za chętnego na wyprawę w przeszłość, i zebrać jak najwięcej informacji, które posłużą następnie za podstawę reportażu. Jeffowi nie udaje się zwieść podejrzliwego wynalazcy (Mark Duplass), dużo lepiej natomiast radzi sobie z tym Darius. Problem jednak w tym, że zaangażowana emocjonalnie (co znajduje swoje uzasadnienie), dziewczyna zaczyna tracić dystans, a to zwiastuje kłopoty. „Na własne ryzyko”, będące debiutem kinowym trzydziestosześcioletniego Colina Trevorrowa, to bardzo inteligentny, zrealizowany z wyczuciem i subtelnością komediodramat o człowieku – a w zasadzie: o ludziach – zagubionych we współczesnym świecie, z balastem doświadczeń, które nie pozwalają im patrzeć radośnie i z nadzieją w przyszłość. Mimo wielu wad, bohaterowie filmu – nawet Jeff, klasyczny cwaniak i żigolak – wzbudzają sympatię widzów, nie są bowiem jednowymiarowi. Choć nie wierzą w prawdziwość ogłoszenia, chętnie z takiego wynalazku by skorzystali, wrócili w przeszłość i nie dopuścili do błędów, jakie wtedy popełnili. Ale czy to jest możliwe? Pewnie większość z nas wierzy (a przynajmniej ma nadzieję), że jeśli jeszcze nie teraz, to za jakiś czas, w każdym razie za naszego życia. Sebastian Chosiński  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Moon Rider (reż. Daniel Dencik) Rzecz niespotykana: dokument o jednym z najszybszych kolarzy (Duńczyku Rasmusie Quaade) uprawiającym najszybszą odmianę rowerowych wyścigów (kolarstwo szosowe) ma tempo pijanego żółwia, któremu ktoś podłożył kłody pod nogi. Nie jest to jeden z wielu obrazów motywujących, ukazujących piękno sportu i skłaniających nas samych do podjęcia wysiłku, który w ostatecznym rozrachunku każdemu powinien się opłacić (zgodnie z dewizą mówiącą, że sport to zdrowie). W trakcie oglądania można odnieść wrażenie, jak gdyby twórcom (z Danielem Dencikiem na czele) chodziło o zniechęcenie nas do uprawiania wyczynowego kolarstwa… Litry wylewanego potu, skurcze i zakwasy to bowiem ledwie początek listy nieprzyjemności, których po seansie byśmy się w tym sporcie obawiali. Najgorsza jest monotonia: monotonny wyścig, nudne metody treningowe, stagnacja umysłowa trenującego godzinami, z góry ustalony plan dnia itd. Gdy wszystko poświęca się sportowej karierze i bez roweru nie widzi się sensu istnienia, nawet najzdrowszy jadłospis ustalony przez trenera ujawniać może, jak naprawdę chory to sposób na życie. A kiedy podstawowym bodźcem motywacyjnym staje się świadomie wypracowywana głupota („Im mniej w trakcie wyścigu myślę, tym więcej jestem w stanie osiągnąć, tym dłużej moje ciało jest w stanie pracować” – mówi bohater filmu, za nic sobie mając obmyślone przez mądrzejszych metody treningowe), nie sposób zapałać do sportowego fanatyka większą sympatią. Oryginalny mimo wszystko, wiecznie pedałujący outsider i przez twórców jest jakby zbywany: amatorskie (czyt.: niechlujne) metody rejestracji ukazane w „Moon Riderze”, ziarnisty obraz kamery Super 8, niemal zerowa dramaturgia, bezwyrazowy chatakter samego Duńczyka – wszystko to sprawia, że jedynym kryterium zdolnym wybronić całość jest miara zgodności formy i treści. Czy jednak mechaniczne pedałowanie nie może kryć w sobie krzty poezji i dramaturgii? Inne pokazy z sekcji Bike Movies pokazują, że liryka rowerowa może mieć dramaturgi aż nadto. Gabriel Krawczyk  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Where the trail ends (reż. Jeremy Grant) Bezkresny legion umieszczanych w internecie amatorskich filmików rejstrujących ekstremalne poczynania sportowe sprawia, że coraz trudniej popełnić obraz pełnometrażowy, który utrzymałby zainteresowanie widza – widza, który widział już wszystko. A jednak będące gwarantem wizualnej jakości logo Red Bulla wyświetlane na wielkim ekranie zapowiada widowisko, o jakim nie śniło się siedzącym przed komputerem. Od kina ekstremalnego nie wymagamy informacji i stymulującego ładunku intelektualnego; tutaj wszystko odbywa się w służbie emocji. Kino takie ma olśniewać i – w zestawieniu z ekranowymi ryzykantami pokonującymi własne lęki i przekraczającymi znane ludzkości granice – czynić z nas inwalidów (w naszym przynajmniej przekonaniu). Twórcom „Where the trail ends” to się udaje. Wizualny odjazd, jaki nam serwują, opatrzony doskonale dobraną muzyką, sprawia, że niejednokrotnie w trakcie seansu z emocji ciarki przechodzą nam po ciele. Gdy downhillowcy zjeżdżają po nieprzetartych jeszcze szlakach stanu Utah, pustyni Gobi, nepalskich pasm górskich; gdy kamery pozwalają nam w zwolnieniu delektować się ich powietrznymi piruetami; gdy dwukołowe maszyny o centymetry mijają obiektyw kamery, a drobinki piasku, niczym w kasowych blockbusterach, eksplodują nam przed oczami; gdy ekstremalni rowerzyści pędzą z zawrotną prędkością po graniach górskich, na łeb, na złamanie karku – i nam wydziela się adrenalina. Kino takie, mimo że z gatunku dokumentalne, jest wciąż kinem fantastycznego niemal marzenia. Nieosiągalne dla innych, stworzone przez Red Bulla warunki (transport, helikoptery u boku, motorówka na czarną godzinę, samochody, najdroższy sprzęt rowerowy, przewodnicy, kamery itd.), w jakich przemieszczają się freeridowcy po stworzonych przez naturę placach zabaw dla dużych chłopców , sprawiają, że jedyne, co nam pozostaje, to marzenia. Choć może, i tu widzę największą zaletę udanych sportowych perełek filmowych, chwilę później, gdy już ochłoniemy po wizualnych ekstazach, sami również wsiądziemy na rower, by łamać swoje chociaż granice. Od czegoś przecież trzeba zacząć. Gabriel Krawczyk
Tytuł: Porwanie Tytuł oryginalny: Kapringen Data premiery: 1 marca 2013 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: Dania Czas trwania: 90 min Gatunek: thriller Ekstrakt: 80%
Tytuł: Babcia Gandzia Tytuł oryginalny: Paulette Data premiery: 27 grudnia 2013 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: Francja Czas trwania: 87 min Gatunek: dramat, komedia Ekstrakt: 70%
Tytuł: Big Sur Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 100 min Gatunek: dramat Ekstrakt: 60%
Tytuł: Na własne ryzyko Tytuł oryginalny: Safety Not Guaranteed Data premiery: 15 lutego 2013 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 86 min Gatunek: komedia, romans, SF Ekstrakt: 70%
Tytuł: Moon Rider Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: Dania Czas trwania: 82 min Gatunek: dokument Ekstrakt: 40%
Tytuł: Where the Trail Ends Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: Argentyna, Chiny, Kanada, Nepal, USA Czas trwania: 81 min Gatunek: dokument, dramat, przygodowy, sportowy Ekstrakt: 80% |