Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50 najlepszych zagranicznych płyt dekady

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 3 4 5

Esensja

50 najlepszych zagranicznych płyt dekady

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
10. Röyksopp „The Understanding” (2005)
Svein Berge i Torbjørn Brundtland, wydając „The Understanding”, mieli za sobą świetnie przyjęty debiut „Melody A.M.” (godny naszego zestawienia), przez który odbiorcy zaczęli postrzegać duet jako całkiem nową jakość w muzyce elektronicznej. W 2005 roku wielkie oczekiwania zostały lekko podrażnione krążkiem „The Understanding”, którego percepcja, przynajmniej na gorąco, bywała różna. Norwedzy postawili bowiem na bardziej klubowe, mocniejsze brzmienia – połączyli różnorodne downtempo z elementami trip-hopu i odrobiną popu, a temu wszystkiemu nadali znacznie więcej dyskotekowego charakteru (vide kawałek „Circuit Breaker”; jeszcze dalej w tym kierunku poszli przy późniejszym „Juniorze”). Co najważniejsze, zrobili to po mistrzowsku – nie przekroczyli cienkiej granicy między pulsującą, taneczną elektroniką, a coraz lżejszym dance i popem – dzisiaj ich album może stanowić jeden z niewielu wzorów dla młodszych twórców chcących spełniać się w takim nurcie. Co więcej, to z „The Understanding” pochodzi kultowe już „What Else Is There?” z wyśmienitą Karin Dreijer Andersson, mogące kandydować do miana utworu dekady.
Michał Perzyna
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
9. Rammstein „Mutter” (2001)
„Mutter” to płyta łącząca Rammstein z dwóch pierwszych płyt z tym spod znaku „Reise, Reise” i „Rosenrot”. Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy thrashowego industrialu, jak i zwolennicy zapadających w pamięć refrenów. Dla tych pierwszych przeznaczona jest druga część płyty, w której poznajemy brutalną siłę Rammsteina. Ci pierwsi natomiast powinni zadowolić się początkiem albumu, a konkretnie pierwszymi sześcioma kawałkami. Jest to bowiem metalowa przebojowość na najwyższym poziomie. Na pewno największe wrażenie w zestawie robi „Sonne”, którego potężny riff wkręca się w mózg, a śpiew Tilla Lindemanna w refrenie pozostaje w głowie na długie tygodnie. Co poza tym? Monumentalnie krocząca „Mutter”, rozpędzony „Feuer Frei!” i dwie kolejne perełki: karykaturalny w swej wymowie „Ich Will” (tak twardo mogą grać tylko Niemcy) oraz chwytliwy mimo industrialnej motoryki „Links 2 3 4”. Dwa słowa muszę dodać o świetnych klipach, jakie powstały do singli z tego albumu. Każdy z nich to osobne arcydzieło, ale najbardziej powalający jest ten do „Sonne”, gdzie muzycy Rammsteina grają siedmiu krasnoludków i są na usługach wyuzdanej Królewny Śnieżki, lubiącej nie tylko seks spod znaku S/M, ale i szprycującej się kokainą. To trzeba zobaczyć!
Piotr „Pi” Gołębiewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
8. System Of A Down „Toxicity” (2001)
Fascynacje orientem były w muzyce metalowej słyszalne od dawna. Wystarczy wymienić choćby takie utwory jak „Wherever I May Roam” Metalliki czy „Holy Wars” Megadeth z charakterystyczną „sitarową” zagrywką Marty’ego Friedmana. Założony w 1995 r. System Of A Down z połączenia muzyki orientalnej z metalem stworzył jednak zupełnie nową jakość. Autentyczności dokonaniom zespołu dodawał fakt, że wszyscy jego członkowie, choć mieszkający na stałe w USA, byli ormiańskiego pochodzenia. Pewną popularność grupie przyniósł już jej debiut, zatytułowany po prostu „System Of A Down”. Traktowana jako pewna ciekawostka formacja została nawet zaproszona, by supportować Slayera na trasie w 1998 r. Prawdziwa bomba wybuchła jednak trzy lata później wraz z premierą „Toxicity”. Mówiące o samobójstwie schizofreniczne i szalone „Chop Suey”, spokojniejszy utwór tytułowy oraz ballada „Aerials” szybko zostały przebojami wśród metalowej publiczności, zespół zaś mógł spokojnie zacząć koncertować już jako headlinner. Muzycy na całym albumie poukrywali smaczki mówiące o ich pochodzeniu. „Chop Suey” rozpoczyna partia bałałajki, nagranie tytułowe oparte jest na orientalnym riffie, wokalista Serj Tankian niejednokrotnie zaś śpiewa niczym natchniony ajatollah. Sukces grupy ugruntowały jej kolejne wydawnictwa: kompilacyjne „Steal This Album” oraz „Mezmerize” i „Hypnotize”. Na tych ostatnich zresztą formacja zdecydowanie odeszła od metalowego grania na rzecz łagodniejszych dźwięków. Sukces nie do końca chyba jednak służył dalszej współpracy muzyków. Zespół w 2006 r. zawiesił działalność i choć zarówno ostatnim dokonaniom SOAD, jak i płytom późniejszych projektów jego członków nie brak uroku, to właśnie „Toxicity” stanowi opus magnum grupy.
Jacek Walewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
7. Tom Waits „Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards” (2006)
Dla wielbicieli Waitsa ten album to niemalże biblia, dla innych dobry spis treści do twórczości tego artysty – to w końcu 54 utwory z czego 30 wcześniej niepublikowanych (reszta wydana była przy okazji wielu projektów, w jakich brał udział ten kultowy artysta). Można także powiedzieć, że to dobra rzecz, by zacząć próbować ogarniać ogrom kultury młodego bądź co bądź kraju, jakim są Stany Zjednoczone. Wszak w opakowaniu „Orphans” znajdziemy trzy płyty i każda z nich prezentuje nie tylko inne strony muzycznej wrażliwości Waitsa, ale także ukazuje to, na czym pokolenia Amerykanów wyrosły. I tak pierwsza z nich, zatytułowana „Brawlers”, to typowe bluesy i rocki, a więc to co jak najbardziej amerykańskie, trochę nieokiełznane, lecz trzymające się ram stylistycznych, trochę brudne i z pozoru niedbałe, lecz wykonane z doszlifowaniem najdrobniejszych szczegółów. Drugą, czyli „Bawlers”, wypełniają ballady, walce i folkowe songi oraz knajpiane swingi. Na pierwszy plan wysuwają się fortepian, skrzypce i kontrabas, a gdzieś tam po cichu wejdzie wiolonczela, klarnet czy puzon. Czyżby zatem mały spadek po starej i konserwatywnej Europie? Ostatnia część tryptyku to natomiast prawdziwa ekstrawagancka wariacja na tematy zaznaczone na dwóch pozostałych krążkach, czyli wszystko to, za co Toma tak kochamy. Oczywiście przy okazji każdej płyty możemy do nieprzytomności zanurzać się w głębokim, smolistym głosie, tak niepowtarzalnym, że trudno sobie wyobrazić, by mogłoby kogoś takiego jak On na scenie nie być. Waits snuje nie tylko swoje historie (bo i Bukowskiego, Weilla czy Brechta) o życiu i konfliktach, tych małych – osobistych – między dwojgiem ludzi jak i tych wielkich – zbrojnych – na skalę światową. Tytuł wydanego w 2006 roku zbioru odnosi się do rzeczy, które przez lata leżały u Waitsa w szufladzie trochę zapomniane. Leżały tak długo, że już nikt nie pamiętał kiedy powstały. Lecz również muzyka, która w Stanach wykiełkowała, jest w pewnym sensie taką sierotą, co to nie wie sama, gdzie leżą jej korzenie.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
6. Opeth „Watershed” (2008)
Można się spierać, czy to najlepsza płyta Opeth nagrana w tym wieku. Postanowiliśmy ją wyróżnić ze względu na trochę ryzykowny krok, jaki wykonali ci metalowcy. Po wcześniejszych, bardzo dobrych nagraniach Skandynawowie mogli osiąść na laurach, przygotować podobny materiał i jeszcze bardziej dopieścić brzmienie, a wszyscy z pewnością byliby zadowoleni. Postawili jednak na odważniejsze niż dotychczas złamanie konwencji i nagrali album, który ciężko skategoryzować. Najbliższy prawdy jest termin progresywny death metal. Akustyczny, ciepły wstęp w postaci „Coil” wprowadza nas w świat pełen dysonansów, między ostrymi, brutalnymi riffami a spokojniejszymi, mistycznymi dźwiękami czystych strun, opętanym growlem a jasnymi, przejrzystymi wokalami. Proporcje między poszczególnymi składnikami nie są tak oczywiste, jak by się wydawało (przepiękny, epicki „Hessian Peel”), a instrumentaliści potrafią nadal zaskakiwać (choćby rozstrojoną końcówką „Burden”). Słuchając „Watershed”, nietrudno oprzeć się wrażeniu, że oto mamy do czynienia z czymś więcej niż kolejną płytą metalowego zespołu. Szwedzi tym albumem potwierdzili, że w dzisiejszym progresywnym graniu należą do ścisłej czołówki.
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
5. Daft Punk „Discovery” (2001)
O duecie Daft Punk ciężko napisać cokolwiek złego. Ich elektroniczne dokonania, począwszy od porażającego debiutu „Homework” (z 1997 roku) aż po „Human After All” albo pierwsze zwiastuny mrocznego soundtracku do filmu „Tron: Legacy”, wciąż urzekają miliony słuchaczy. Trudno się dziwić, skoro skrywający swoje oblicza pod maskami Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo uchodzą za mistrzów i pionierów housowego nurtu zwanego „French touch” – pełnego oldschoolowych sampli oraz tanecznego disco, przyprawionego sporą dozą funku. Oczywiście tak proste sklasyfikowanie Francuzów nie daje pełnego obrazu ich bogatej i różnorodnej twórczości, czego potwierdzeniem jest wyraźna odmienność poszczególnych krążków Daft Punk, ale przynajmniej najogólniej charakteryzuje przywoływane tutaj „Discovery”. To z niego pochodzą ponadczasowe klubowe hity: „One More Time”, „Aerodynamic”, „Harder, Better, Faster, Stronger” czy „Superheroes”. Ale to tylko jedna strona medalu, ponieważ znajdują się na nim także znacznie spokojniejsze, wyjątkowo leniwe utwory, chociażby: „Nightvision”, „Something About Us”, „Verdis Quo”. „Discovery” to zatem znakomita propozycja dla miłośników parkietowych szaleństw, ale wyposażona również w niezbędne, pozwalające ochłonąć przerywniki. Na dodatek drugi studyjny krążek artystów stanowi soundtrack do filmu anime „Interstella 5555”, a przy tym często bywa określany mianem albumu koncepcyjnego. Trudno się z tym nie zgodzić, całość bowiem prezentuje się niezwykle spójnie i przy odpowiednim nastawieniu może stanowić blisko godzinną, muzyczną podróż do tanecznej, lepszej galaktyki. W pełni zasłużona pierwsza dziesiątka dekady.
Michał Perzyna
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
4. Archive „You All Look the Same to Me” (2001)
Powiedzmy to od razu – ten album to skończone arcydzieło. Craig Walker, nowy członek w szeregach Archive, wprowadził zespół w całkiem nowe stylistyczne rejony. Odrzucił popowo-triphopową otoczkę i zastąpił ją rockowo-psychodeliczną. Najlepszym tego przykładem jest najważniejszy utwór w zestawie: „Again”, który powoli rozkręca się od akustycznej ballady, przez transowy środek po iście kakofoniczny finał. Całość trwa ponad szesnaście minut i ani na chwilę się nie nudzi. Z poruszającą muzyką świetnie koresponduje tekst, dotyczący porzucenia przez ukochaną osobę. Utwór zdobył sobie w naszym kraju szerokie grono zwolenników, o czym może świadczyć ponad 70 tygodni jego obecności na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Na szczęście „Again” nie jest jedynym numerem, dla którego warto zapoznać się z tym krążkiem. Drugi, równie długi kawałek „Finding it So Hard” to kolejny dowód na to, że Archive świetnie czują się w takich monumentalnych formach; do tego mamy kilka krótszych utworów, wśród których również znajdziemy perełki w postaci agresywnego, podbitego zdehumanizowanym bitem „Numb”, rozbujanego „Fool” i lirycznego „Goodbye”. Nowością w dotychczasowej twórczości grupy stały się partie akustyczne, które, jak się okazało, wychodzą muzykom równie przekonująco, co te pełne elektronicznych dźwięków („Now and Them”, „Need”). „You All Look the Same to Me” to świetna, bardzo przemyślana całość. Jeśli zespół Pink Floyd zostałby założony dziś, zapewne grałby właśnie taką muzykę.
Piotr „Pi” Gołębiewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
3. The White Stripes „Elephant” (2003)
„Wild thing”, „My Generation”, „Whole Lotta Love”, „Anarchy in the UK”, „London Calling”, „Smells Like Teen Spirit” – każda dekada ma swoje hity, przeboje oparte na powalających gitarowych riffach. Pierwsze dziesięciolecie XXI wieku „Seven Nation Army” stoi, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ten utwór wystarcza za rekomendację całego albumu „Elephant” i zarazem uzasadnienia jego obecność na liście „Esensji”. Jeżeli doda się do tego fakt, że pozostałe kawałki nie ustępują mu ani na jotę, nie powinno dziwić, iż krążek ten zasługuje na miejsce w pierwszej trójce. Wykrystalizowany już styl, oparty na bluesowym filarze, wzbogacony o alternatywne naleciałości, o archaicznym brzmieniu, wykonany z punkową butnością i bezkompromisowością, nie wystarczyłby do odniesienia takiego sukcesu jaki był udziałem The White Stripes w pierwszej połowie mijającej dekady. Kluczem była i ciągle jest umiejętność pisania przez Jacka White’a prostych piosenek mających siłę utworów na orkiestrę. Począwszy od wspomnianego już szlagieru otwierającego ten krążek, każdy kolejny numer pędzi jak torpeda lub zachwyca pięknymi, spokojnymi bluesowymi dźwiękami. Wszystkie kawałki uderzają w odbiorcę z ogromną mocą, trafiają prosto w serce. Refren, zwrotka, refren, zwrotka, solówka, refren i łup na koniec. Może czegoś tak prostego, szczerego i bezpośredniego było nam trzeba tuż po milenijnym przełomie, w dobie cyfrowej telewizji, elektronicznych papierosów, ekologicznej żywności i groźby terrorystycznego zamętu?
Jakub Stępień
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
2. Tool „Lateralus” (2001)
Na „Lateralus” ekipa Maynarda Jamesa Keenana doprowadziła do perfekcji wszystkie elementy składowe swojego stylu. Tym, co zwraca największą uwagę, jest większa zwięzłość kompozycji. Choć daleko im do trzyminutowych przebojów radiowych (średnia długość kawałków to jakieś 6-8 minut), to trzeba przyznać, że muzycy starają się szczelnie wypełnić każdą sekundę muzycznymi pomysłami, bez niepotrzebnych odlotów i przedłużania na siłę. Tu po prostu nie ma momentów, w których by się coś nie działo. I nie chodzi wyłącznie o zabawy z połamanym metrum, ale nagłe zmiany tempa, ostre wejścia gitary, które przeplatają się ze spokojniejszymi partiami. Tak grać potrafią tylko najlepsi. Do tego dochodzą zabójcze melodie. Okazuje się, że można grać ostro i o nich nie zapominać. Spory postęp Tool wykazał również na poziomie emocjonalnym. To już nie tylko czysta agresja i nawet jeśli Keenan twierdzi, że ten zespół powstał tylko dla żartu, to wspominając takie kawałki jak „Schizm”, „Parabola” czy „The Patient”, trudno oprzeć się wrażeniu, że chodzi o coś więcej. Razem tworzy to spójną całość, która wciąga od początku do końca i ani przez chwilę nie pozwala się od siebie oderwać, mimo że materiał wchodzący w skład „Lateralusa” ledwie zmieścił się na jednym krążku.
Piotr „Pi” Gołębiewski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
1. Gorillaz „Demon Days” (2005)
Pewnie wielu się zdziwi, nie zgodzi się z Esensyjnym werdyktem, każdy pewnie inaczej wyobrażał sobie pierwsze miejsce w naszym rankingu i zapewne każdy co innego chciałby widzieć na najwyższym miejscu podium. Jednak trzeba stwierdzić, że niedużo jest płyt takich jak „Demon Days”, poprowadzonych niczym filmowa opowieść, w naturalny sposób mieszających gatunki i style, wnikliwie eksploatujących wszystko to, co najlepsze ma do zaoferowania popkultura. O ile debiut Gorillaz mógł być traktowany jako odskocznia dla Albarna od brudów macierzystej formacji – i w pewnym sensie odpoczynek od nagrywania kolejnych skazanych na wysokie oceny płyt – to wydana cztery lata później „Demon Days” na takie domysły nie pozostawia miejsca. To świadectwo na to, że animowane ludziki także dojrzewają, również muzycznie. Potwierdza to już sam tytuł i zawartość liryczna albumu. Pierwszego tak wyraźnie nawiązującego do nastrojów społecznych po 11 września, wprost epatującego niepokojem i troską o przyszłość. „Demon Days” jest także dowodem na to, że Albarna można stawiać obok takich gwiazd jak Roger Waters, Peter Gabriel czy David Bowie, ludzi o ogromnych wizjach, do tego twardych liderów zdolnych natchnąć innych swoimi pomysłami. W latach 90. nikt by nie przypuszczał, że swoje największe dzieło Damon stworzy nie z Blur, lecz z bandą młodocianych kreskówek. Lecz – jak już wspomniałem – kreskówki owe dorosły i wydały na świat istny kalejdoskop kolorów, dźwięków i słów, co pozwala mojej skromnej osobie na ostatnią aklamację: nie będzie nadużyciem nazwanie „Demon Days” „Sierżantem Pieprzem” naszych czasów.
Jakub Stępień
koniec
« 1 3 4 5
22 października 2010

Komentarze

« 1 6 7 8
15 XII 2018   21:46:55

Fajne zestawienie :), smutnie słaba jest muza lat 2... przyzwoite płyty z lat 90 rozkładają na łopatki każdą z w/w

« 1 6 7 8

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Słuchaj i patrz: Tam, gdzie jabłkom wyrastają włosy
— Beatrycze Nowicka

Słuchaj i patrz: Królewna
— Beatrycze Nowicka

Podsumowanie muzyczne 2010 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Dzikość serca na zagubionej autostradzie
— Jakub Stępień

Live in Poland, czyli zapowiedzi najciekawszych koncertów – luty, marzec 2010
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Podsumowanie muzyczne roku 2009 (2)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Archiwum stanów depresyjnych
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Live in Poland, czyli zapowiedzi najciekawszych koncertów 2009, cz. I
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Subiektywny Przegląd Muzyczny: Gargamel z Księciem w szkatułce Pandory
— Sebastian Chosiński

King Crimson na dopalaczu
— Jacek Walewski

Tegoż twórcy

Parabola
— Piotr Nyga

Sympatyczne słuchadło
— Jakub Dzióbek

Nie słuchajcie tej płyty
— Jakub Dzióbek

Najdłuższy utwór w archiwum
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Msza dla ortodoksyjnych wyznawców
— Przemysław Pietruszewski

Yeah, Yeah… bęc…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Esensja słucha: Październik 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Esensja słucha: Maj 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna

Melancholia stosowana
— Łukasz Izbiński

Powrót niepokornego
— Przemysław Pietruszewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.