Jeszcze jedno muzyczne podsumowanie 2011Ciężko było wybrać te najlepsze płyty, gdyż rok 2011 obfitował w wiele ciekawych nagrań. Kiedy zacząłem robić listę tych, o których warto by było wspomnieć, uznałem, że tak szybko to ja nie skończę. Wzorem kolegi Michała Perzyny z wielkim żalem okroiłem to, co już wypisałem, do 25 albumów, bez których ubiegły rok byłby dla mnie muzycznie uboższy. Ułożenie ich hierarchicznie było jeszcze większą zmorą, tak różne dźwięki tam goszczą. Poniższe wypunktowanie jest poniekąd przypadkowe (poniekąd!).
Jakub StępieńJeszcze jedno muzyczne podsumowanie 2011Ciężko było wybrać te najlepsze płyty, gdyż rok 2011 obfitował w wiele ciekawych nagrań. Kiedy zacząłem robić listę tych, o których warto by było wspomnieć, uznałem, że tak szybko to ja nie skończę. Wzorem kolegi Michała Perzyny z wielkim żalem okroiłem to, co już wypisałem, do 25 albumów, bez których ubiegły rok byłby dla mnie muzycznie uboższy. Ułożenie ich hierarchicznie było jeszcze większą zmorą, tak różne dźwięki tam goszczą. Poniższe wypunktowanie jest poniekąd przypadkowe (poniekąd!). Ostatnia płyta Feist jest jak wspomnienie z minionych wakacji – trochę nostalgiczne, trochę słodkie, trochę gorzkie, a w pewnym momencie rozczulające. Pięknie nam artystka te wakacje wyśpiewuje. Lekko nas zwodzi, trzymając przez dłuższe chwile na dystans, by wtedy kiedy trzeba, uderzyć w odpowiednie nuty. Utwory takie jak ciepły bluesowy „Anti-Pioneer” czy nawiedzony „A Commotion” oraz podniosły, chóralny „Cicadas and Gulls” mogłyby nie mieć końca. Choć opinie co do tego, czy The Field potrafi jeszcze czymś zaskoczyć, są podzielone, to z pewnością na swoim trzecim albumie nie schodzi poniżej poziomu wyznaczonego przez poprzednie krążki. Field dalej destyluje swoją transową i hipnotyczną wizję połączenia techno i ambientu, lecz tym razem całość koncepcyjnie nawiązuje do krautrocka. Twórca ciągle wymaga od słuchacza skupienia, tak by wsłuchując się w jego kompozycje, nie przegapić ukrytych smaczków, jak delikatnego szmeru w jednym kanale, dźwięków akustycznych instrumentów czy też pojawiającego się nagle znikąd loopu perkusyjnego. Czy można jeszcze grać muzykę z jednej strony bez nadymania się, a z drugiej bez popadania w banał? Muzykę będącą zwyczajnie rozrywką na dobrym poziomie? Można! Posłuchajcie tria Middle Brother, które w swobodny sposób przywołuje ducha zadziornego i frywolnego folk rocka. Dwanaście piosenek zawartych na tym krążku brzmi, jakby zostały nagrane w jeden dzień, w przerwie nieustającej trasy koncertowej po małych salkach. Debiut Middle Brothers przenosi słuchacza w czasy kiełkującego rock and rolla i jest to rewelacyjny sposób na uwolnienie się od trudów dnia powszedniego. Trwający blisko 80 minut dwupłytowy album Sólsafir wykracza poza ramy (post) blackmetalowej łatki, jaką przypięto kilka lat temu zespołowi. Inspiracje, wpadające w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu, sięgają post-rocka, pustynnych wycieczek Kyussa, art-rockowych eksperymentów, jakimi raczyli Mars Volta, czy nawet chłodnych, monotonnych transów w stylu Joy Division oraz „Faith” The Cure. Grupa udowadnia tą płytą, że malutka Islandia ma jeszcze wiele do zaoferowania fanom muzyki – także tej spod znaku progressive. Lawirując stylistycznie pomiędzy Mercury Rev, Animal Collective, Flaming Lips i Mazzy Star, Trevor Powers wpisuje się do książki o roboczym tytule „Od home-recording na muzyczne salony”. Wydana pod szyldem Youth Lagoon „The Year of Hibernation” spełnia wszystkie oczekiwania fanów dream-popu, chillwave i neo-psychodelii. Jednak czy, jak to często bywa w takich historiach, będzie to tylko kolejny genialny debiut, po którym autor już ani razu nie sięgnie tak wysokiego poziomu? Jestem ciekaw. Dzięki numerom, jakimi wypakowany jest „Leave Home”, wiara w gitarowe granie wraca ze zdwojoną siłą. Kwartet kontynuuje wątki zaczęte przez Sonic Youth, Dinosaur Jr czy Mudhoney, dorzucając do tego sludge’ową brutalność i doomową gęstość. Efekty, biorąc pod uwagę fakt, że jest to debiut chłopaków z Brooklynu, są nad wyraz spójne i konsekwentne, a co najważniejsze – porywające. Słabość mam do tego wokalu. Słabość mam do tych kompozycji. Waits się nie zmienia i równie niezmiennie wciąga i zaciekawia. Im starszy tym… Krótko: Chateau Lafite rocznik 1787. Wilco. Nazwa mówi sama za siebie. Zespół nie nagrał jeszcze słabej płyty, a „The Whole Love jest jedną z lepszych w ich dyskografii. Jeśli ktoś po ostatnich dwóch wydawnictwach grupy uznał, że panowie osiedli na laurach, to album z 2011 roku na pewno go zaskoczył. Kompozycje ukazują bowiem kolektyw, który wciąż idzie naprzód, rozwija się, zmienia i poszukuje. I ciągle ma coś ciekawego do powiedzenia. Folkowa perfekcja. Do zgrabnych, skrojonych na miarę kompozycji sekstet z Seatle dodał trochę ciemniejszych barw, co zaowocowało jedną z lepszych folkowych płyt w tym wieku. Dopracowana w najdrobniejszych detalach – od instrumentarium, przez aranże, teksty oraz wokale, po pojawiające się barokowe dźwiękowe dygresje. W swoim przedziale wagowym zdecydowany mistrz 2011. Powrót w dobrym stylu. Z przytupem. Po dwóch EP-kach przyszła kolej na pierwszy długograj. Jednak te kapitalne małe płytki nie zapowiadały, że nadchodzący debiut będzie misterium umykającym wszelkim porównaniom, nie dającym się zaszufladkować. Można powiedzieć, że to udany eksperyment z muzyką elektroniczną na bazie hip-hopu. Można również stwierdzić, że to muzyka, która wciska się we wszystkie szczeliny w mózgu i rozpycha się zuchwale, z każdym ciężkim bitem coraz mocniej. Tak czy inaczej, tej produkcji należą się niskie ukłony. Urzekły mnie historie śpiewane przez panią Welch. Warto było czekać aż osiem lat, jakie upłynęły od ostatnich nagrań Gillian, gdyż „The Harrow and Harvest” to najlepsza i najbardziej osobista z jej dotychczasowych płyt. Oszczędne instrumentarium oraz klasyczne melodie z pogranicza country i bluesa dodają tekstom autentyczności, a my możemy poczuć w nich prawdziwą amerykańską prowincję. „Atma” to jedno z najbardziej z prymitywnych i surowych wcieleń tej legendy stonermetalowego undergroundu. Dwa główne, kilkunastominutowe składniki albumu: „Before We Dreamed of Two Mastered” i „Adrift in the Ocean”, są zdecydowanie najbardziej wartościowymi utworami w całej ich karierze. Plus, gościnny udział Scotta Kelly’ego. W doomowym dzienniczku zasłużyli na czwórkę z dużym plusem. W filozofii indyjskiej słowo atma oznacza lepszą lub bardziej świadomą wersję siebie. Yob rzeczywiście stali się bardzo świadomi tego, dokąd podążają. Rozbrykała nam się Lykke Li już na dobre. „Wounded Rhymes” zwiastuje długą i bogatą karierę, a kompozycje na niej zawarte stanowią dowód świadomego rozwoju artystycznego wokalistki. Intrygują i wprawiają w zadumę. Zbudowanie całości na zasadzie kontrapunktów nie pozwala na oderwanie się nawet na chwilę. Inteligentny, nowoczesny pop na wysokim poziomie. Ile jeszcze można wymyślać riffów à la Black Sabbath, ile jeszcze zespołów takich jak Electric Wizard w kółko będzie odgrzewało te same patterny i wychwalało rogatego i marychę pod niebiosa(sic!)? Jeśli będą robić to tak, jak Uncle Acid and the Deadbeats na ich drugiej płycie, to odpowiedź brzmi – oby jak najdłużej. Mamy tu wszystko w należytych proporcjach. Inspiracje Black Sabbath i The Stooges, szorstkie analogowe brzmienie, fantastyczny groove, sporą dawkę psychodelii i teksty wiadomo, o czym. „Blood Lust” uzależnia jak heroina… tfu! Jak cholera! Choć wyżej cenię sobie ich poprzednie dzieło, a „El Camino” tylko potwierdza wyśmienitą formę The Black Keys, to i tak nie wyobrażam sobie podsumowania moich ulubionych płyt 2011 bez wyżej wymienionego krążka. Tymi skrytymi za beztroskim klimatem, z pozoru banalnymi utworami po raz kolejny udowadniają, że mają to coś, tę lekkość i czucie cechujące największych kompozytorów muzyki popularnej. Z dala od komercyjnych zabiegów duet Patrick Carney i Dan Auerbach idzie własną ścieżką. A ja za nimi, na ślepo. Nazwisko sprawcy i pomysłodawcy projektu Chicago Odense Ensemble powinno wystarczyć, by nakreślić charakter tej płyty. Jednak w tym przypadku sprowadzenie wszystkiego do talentu i konsekwencji Roba Mazurka może być trochę mylące. Co prawda udało mu się namówić kolegów z dawnego Isotope 217 do ponownej współpracy, lecz za klimat na tym albumie odpowiadają również w dużej mierze członkowie Causa Sui, dzięki czemu niektóre kawałki obdarzone są iście rockowym pazurem i wiatrem niosącym stonerowy piasek. „Chicago Odense Ensemble” od pierwszych minut wciąga i nie nudzi ani przez sekundę. Wydaje się, że muzycy oddają hołd nagraniom Milesa Davisa z jego elektrycznego okresu na początku lat 70. Szkoda tylko, że tak dobra rzecz wydana została w bardzo małym nakładzie. Prawdziwą huśtawkę nastrojów zaserwowali w 2011 roku swoim sympatykom członkowie Thee Oh Sees. Po przeciętnym (choć to i tak pobłażliwe stwierdzenie) „Castlemania” wydali płytę zgoła inną, świeżą i ożywczą. Być może tak podziałało dokooptowanie drugiego perkusisty? Może zdarzyło się jeszcze coś innego w obozie Thee Oh Sees. Ważne, że nagle z zespołu, który sprawiał ostatnio wrażenie akompaniatora dla lidera, eksplodowało pomysłami i radością z grania. Genialna muzyka – bardzo chwytliwy, psychodeliczny i garażowy rock. Fakt, że miały to być dwie osobne EP-ki, w niczym nie przeszkadza. Kolejny skandynawsko-amerykański mariaż w tym zestawieniu. Jednak w porównaniu z Chicago Odense Ensemble zamiast zupełnie nowego projektu otrzymaliśmy drugi krążek szwedzkiej supergrupy Fire! z gościnnym udziałem obieżyświata – Jima O’Rourke’a. Patenty znane z „You Liked Me Five Minutes Ago” ustępują tu miejsca bardziej krautrockowym elementom. Kosztem post-rockowej przestrzeni i jazzowego luzu, na „Unreleased?” jeszcze więcej powtarzających się w nieskończoność basowo-perkusyjnych motywów. Na tej bazie muzycy rozkładają dźwięki gitar – czasem puszczane są one od tyłu, czasem doszczętnie przetworzone i nienaturalne – oraz charakterystyczne, brudne i lepkie partie saksofonu, a także elektroniczne szmery i przeszkadzajki. Bezdyskusyjnie jedno z najlepszych nagrań 2011 roku. Elektroakustyczny dotyk geniuszu. Gdyby większość naszych producentów i kompozytorów miała wrażliwość Michała Jacaszka, bylibyśmy muzycznym imperium. Sporo w tym stwierdzeniu przesady, ale także ziarno prawdy. Muzyka produkowana przez Jacaszka jest trochę z innej planety. Niewielu jest w Polsce artystów obdarzonych takim talentem. Pytanie tylko, czy większy talent przejawia pan Michał jako realizator czy kompozytor. A wracając do samego „Glimmer” – to najlepsza płyta w jego dorobku. Ambientowa uczta roku. Mocna dawka świeżego, niczym truskawki w lecie, grania. Przepełniona rytmem i szaleńczymi melodiami, hałaśliwa wizja popowej muzyki Merrill Garbus, przerodziła się w doskonałą płytę, na której aż iskrzy od jazzowych, dubowych, punkowych i awangardowych inspiracji. „w h o k i l l” przygrywała do najbardziej odlotowych tańców w 2011 roku. W porównaniu z debiutem członkowie Charts and Maps wykonali duży krok naprzód pod względem gatunkowym, jak i ogromny skok jakościowy. Płyty słucha się od początku do końca z zapartym tchem i ze szczęką na wysokości pięt. Matematyczne schematy doprawione jazzowymi rozwiązaniami dowodzą, że post-rock ma przed sobą jeszcze wiele ścieżek. Czas zacząć je odkrywać. Najdziksza bestia w moim podsumowaniu. Prawdziwy mózgowstrząs, z którego trudno było się otrząsnąć. Album w każdym calu doskonały. Jeśli tak ma wyglądać muzyka progresywna w tej dekadzie, to ja jestem za. W swojej recenzji oceniłem ją na 80%. Dziś dorzucam jeszcze 10.
Wyszukaj / Kup 2. Causa Sui „Pewt’r Sessions 2” i „Pewt’r Sessions 1” Długo się wahałem, którą z płyt wybrać, ale „Dwójka” wydaje się bardziej odurzająca i hipnotyzująca. Zdecydowanie jednak obie odsłony zasługują na to, by w dziesiątce najlepszych się znaleźć. Gatunki, jakie pasują do tych kompozycji, można długo wymieniać. A później należałoby zacząć raz jeszcze, do każdego dodając przedrostek „post”. Zapis improwizowanych sesji Duńczyków z Causa Sui bije na głowę ich pierwsze dwie płyty i jest ukoronowaniem drogi, jaką ten zespół podjął w 2008 roku wraz z albumem „Summer Sessions Vol. 1”. Płyta roku? Na pewno jedna z. Ten krążek ma duszę. Czuć ją w każdym uderzeniu perkusji, każdej fali wibrującej gitary, każdym słowie wychodzącym z ust Kurta. Tak, czasem słychać tu Lou Reeda, słychać Johna Lennona, czasem Boba Dylana i jeszcze kogoś innego. Nie jest to bezmyślne naśladownictwo, gdyż Ville używa podobnych środków wyrazu, przetwarza te inspiracje przez swoje przemyślenia i obserwacje. To prosta muzyka i surowa aranżacja, lecz szczera jak spowiedź. W każdym z utworów na „Smoke Ring for My Halo” autor pokazuje nam kawałek siebie. Bezcenne. Poza konkurencją. Dojrzały głos doświadczonej artystki. Nic dodać, nic ująć. Let the world shake! 24 stycznia 2012 |
The Men nagrali wcześniej jeszcze album "Immaculada".
I wygląda na to, że w tym roku szykują kolejny.
Widzę parę fajnych rzeczy, których nie znałem. Dzięki.
Małe sprostowanie: Myślę, że "Leave Home" można nazwać debiutem The Men pod warunkiem, że mamy na myśli nagrania wydane niewłasnym sumptem (czyli przez "Wytwórnię"). Inaczej za debiut musielibyśmy uznać jedną z płytek, które zespół nagrał i rozprowadzał na koncertach już w 2008 roku.
Prawdą jest, że w 2010 The Men nagrali "Immaculada" (a wcześniej i EPkę w 2009 - "We Are the Men") i jest ona warta przypomnienia lecz to również była ich "własnoręczna" robota i koszt. Dlatego właśnie uznałem wydany przez Sacred Bones album "Leave Home" za ich debiut - debiut na rynku muzycznym, który do tej pory omijali.
Aczkolwiek rację muszę przyznać - "Leave Home" debiutem sensu stricto nie jest. @lye: Dzięki za zwrócenie uwagi. :)
Tak, szykują premierę nowego materiału na ten rok (marzec/kwiecień?) - chyba można sobie dużo obiecywać... :):):)
@asd,@lye: proszę bardzo :)
Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Jazz w odwrocie
— Przemysław Pietruszewski
Kolejne podsumowanie muzyczne roku 2011
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
25 najlepszych płyt 2011 roku
— Michał Perzyna
Jak matka przełożona w samym staniku
— Miłosz Cybowski
Po płytę marsz: Grudzień 2011
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Bittersweet melodies
— Michał Perzyna
Piękno, nostalgia, przestrzeń… Islandia
— Sebastian Chosiński
Po płytę marsz: Październik 2011
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po płytę marsz: Wrzesień 2011 – suplement
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po płytę marsz: Wrzesień 2011
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Tu miejsce na labirynt…: Oby tytuł nie okazał się proroczy!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Mrok nad Orionteatern
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Dolać oliwy do Ognia!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W hołdzie dla Madziara
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W ramionach Górskiej Pani
— Sebastian Chosiński
Krótko o muzyce: Przejmująca muzyka na smutne czasy
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Przyczyna samego siebie
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Dłonie… usta… serce…
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Mokradła we mgle
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Mroczny odcień mroku
— Sebastian Chosiński
Anioły są na ziemi. Diabły też
— Jakub Stępień
Fanom – fani
— Jakub Stępień
Ta Nosowska
— Jakub Stępień
Już nie taki „Antypop”
— Jakub Stępień
…a będzie coraz lepiej
— Jakub Stępień
Wieści z wariatkowa
— Jakub Stępień
Mgiełki (z) Dzikiego Zachodu
— Jakub Stępień
Wycinanki i wyklejanki
— Jakub Stępień
Niektóre rzeczy się nie zmieniają
— Jakub Stępień
Czymkolwiek ludzie mówią, że są, tym oni nie są
— Jakub Stępień
Najlepsze podsumowanie, najblizsze moim upodobaniom, dzieks. :)